Niech się zacznie zamieszanie. Mija 30 lat od premiery „Enter the Wu-Tang”

Zobacz również:Travis nie był pierwszy - oto 5 gier, w których wystąpili raperzy
GettyImages-1279231395.jpg
Fot. Bob Berg/Getty Images

Dokładnie trzy dekady temu na sklepowe półki trafił pierwszy longplay nowojorskiej formacji zwanej Wu-Tang Clanem. Jeden z najważniejszych albumów nie tylko w historii rapu, ale też całej muzyki rozrywkowej.

Co jeszcze można napisać o płycie, o której powstały już książki i seriale, podcasty i filmy, analizy muzykologiczne, magisterki i doktoraty? O płycie-kamieniu milowym, płycie-arcydziele, płycie-pomniku… Za każdym razem gdy myślę o debiutanckim albumie Wu-Tang Clanu przypomina mi się rozmowa z pewnym elektronicznym producentem, który wychowując się w Wielkiej Brytanii schyłku zeszłego wieku, przeszedł właściwie wszystkie fazy rozwoju tamtejszej muzyki klubowej. Opowiadał kiedyś o disco, (balearic) housie, rave’ach, techno i wtedy pojawiło się jungle i… O, KURWA!!! – powiedział po tym, jak na moment zawiesił głos, a w tym wykrzykniku zawarł całe swoje zaskoczenie, entuzjazm i rewolucyjną energię, która towarzyszyła prapoczątkom muzyki drum’n’bass. Enter the Wu-Tang: 36 Chambers w historii rapu jest właśnie takim O, KURWA!!!

To płyta szokująco wręcz zaskakująca, entuzjastycznie (mało powiedziane) przyjęta i zupełnie rewolucyjna. Podobnie jak muzyka jungle album ten jest surowy, chuligański wręcz w swojej ekspresji i… co chwilę powraca z tym samym impetem, jak w momencie swojego powstania. W momencie, w którym wiele osób twierdziło, że…

To nie miało szansy się udać

Na papierze spisany pomysł na Wu-Tang Clan w 1992 roku musiał brzmieć jak absurd. Kris Kross pojawiali się właśnie na czołówki billboardu w swoich odwróconych gaciach, House of Pain skakali wymachując irlandzką flagą, a niekwestionowanym hegemonem tych dwunastu miesięcy był Dr. Dre, który popalając sobie chronic ze Snoopem, rozpoczynał wówczas erę g-funku. Co bardziej chropowaci i surowi nowojorscy MC’s wciąż byli wszyscy bardzo funky (EPMD i skoligaceni z nimi Redman czy Das EFX) albo jazzy (Gang Starr, Peter Rock & CL Smooth), a jasny podział na przyziemnych gangsta raperów i świadomych wychowanków Native Tongues nadal pozostawał w dużej mierze niewzruszony. Producenci, soliści, duety i klasycznie rozumiane trzy-czteroosobowe zespoły coś tam sobie zarabiały na swoich niewolniczych zazwyczaj kontraktach, a kto raz zaliczył komercyjną wpadkę (albo proces o sample) zazwyczaj wypadał z gry.

A tu nagle dwóch chłopów, których pierwsze, solowe krążki okazały się zupełnymi niewypałami wspólnie z siedmioma (!) nikomu nieznanymi koleżkami formuje grupę, która fachu nie uczyła się ani w narkotykowym półświatku, ani w sutenerskich spelunach, ani nawet na spotkaniach afroamerykańskich ruchów emancypacyjnych, ale w… Shaolin. Trochę niby są groźni, ale też porządnie oczytani (komiksów i Sun Zi), mocno uduchowieni, nie lada przejarani i właściwie wszyscy nieco odklejeni (a jeden z nich to już w ogóle…). Każdy jest trochę inny, a jest ich – przypomnijmy – dziewięciu i wszystkie te buddyjskie koany z getta wypowiadają do wtóru obdartych do kości, ascetycznych bitów, w których sample niekiedy nie stroją, talerze tłuką nie w tempie i co chwilę jeszcze jakiś dalekowschodni ninja jęczy i pokrzykuje jak by walczył o życie.

W to, że to przepis na sukces mógł wówczas uwierzyć chyba tylko Steven Riefkind, współzałożyciel i głównodowodzący Loud Records, które – poza Wu-Tangiem – zapoznało świat również z Tha Alkaholiks, Mobb Deep czy Big Punem. Steve jest przecież synem Julesa Riefkinda, jednego z włodarzy Spring Records, które w latach siedemdziesiątych było jednym z najważniejszych soulowych labeli w USA i dało światu szereg hitowych utworów Millie Jackson, Joe’go Simona czy Jocelyn Brown (a także uznawany za jeden z pierwszych numerów rapowych singiel The FatBack Band King Tim III <Personality Jock>). I choć z katalogu tej oficyny RZA nic na Enter the Wu-Tang (36 Chambers) nie wyciął, to na debiutanckiej płycie Geniusa Millie już się pojawiła. A gdy w C.R.E.A.M. Method Man powtarzał Dollar Dollar Bill Y’All to był to follow up do Jimmy’ego Spicera wydanego właśnie przez Spring Records. Resztę soulowych próbek z debiutu Wu-Tangu Steven też zapewne przez tatę kojarzył, bo to…

Żelazna klasyka

Zanim jeszcze moja mama kupiła pierwszy gramofon, płyt słuchałem głównie u babci. Moi dziadkowie mieli taki domowy zestaw audio, na którym zawsze kręcił się jakiś winyl. Pamiętam, jak moja ciotka i wujek puszczali na nim albumy Sama Cooke’a czy Harolda Melvina & The Blue Notes. Miałem wtedy ledwie kilka lat i to w ogóle moje pierwsze muzyczne wspomnienie, patrzenie na to jak płyta się obraca na talerzu i słuchanie „A Change Is Gonna Come” - opowiadał ledwie kilka miesięcy temu RZA w trakcie wywiadu, na który wysłała mnie do Nowego Jorku marka Ballantine’s.

Kolejne lata jego dorastania pełniły natomiast funkcję domowego nauczania historii afroamerykańskiej muzyki przed-rapowej, na który to uniwersytet uczęszczał wspólnie z kuzynami i kamratami, z którymi założył Wu-Tang Clan. W tamtym czasie muzyki najczęściej słuchaliśmy w domu Ol’ Dirty Bastarda. Jego rodzice mieli wspaniały zestaw odsłuchowy, wszystkie płyty ułożone na półce w porządku alfabetycznym, a jego starszy brat za każdym razem jak wyciągał kolejny krążek z okładki, to zanim jeszcze położył na nim igłę wpierw przecierał go specjalną szczoteczką. Nigdy nie wiedzieliśmy, jaka piosenka poleci zaraz z głośników, ale każda okazywała się… piękna; każda była kolejną lekcją.

Właściwie każda też była soulowa, bo soul był wówczas czarnym popem, śpiewanym nierymowanym rapem tego czasu, w formie którego ówczesne wokalistki i wokaliści mówili o swoich problemach dnia codziennego. Kiedy więc jeszcze przeważająca większość producentów rapowych przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych samplowała tylko funk i jazz, RZA sięgnął po soul: The Charmels i Gladys Knight & the Pips, Wendy Rene i Ottisa Redinga. To właśnie za jego sprawą całe pokolenia ludzi poznało katalogi takich wytwórni jak Stax czy Motown (tak zwany Shaolin Soul). Cięty kataną, trzeszczący zdartą płytą, duszny pop lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. O ile jednak ówczesne brzmienie Roberta Diggsa mogłoby być dla wielu ludzi zbyt surowe, ascetyczne i off-beatowe – przypomnijmy mówimy o roku w którym ton nadaje wciąż na wskroś melodyjny, zbasowany g-funk – to głównodowodzący Wu-Tang Clanu ze swojej soulowej płytoteki wyniósł jeszcze jedną lekcję. Isaac Hayes nauczył go bowiem kinematograficznego wręcz podejścia do dźwięku.

Kiedy pracowałem nad „Enter the Wu-Tang” bardzo często jeździłem do innych Stanów – do Północnej Karoliny, Ohio czy Pensylwanii – zawsze samochodem i zawsze też z jakąś kasetą w magnetofonie. Pamiętam, że nieraz myślałem o tym jak by to było, gdyby się dało w tym czasie oglądać filmy. Dlatego właśnie „Enter…”, „Liquid Swords” czy „Only Built 4 Cuban Linx…” postrzegam jako… filmy, moją własną formę filmu w wersji audio. Zanim dorobiliśmy się telewizorów w naszych autach, już tak bardzo chcieliśmy oglądać w nich filmy, że… znaleźliśmy na to sposób. I jak teraz o tym myślę, to też wydaje mi się, że duży wpływ na to miało radio, bo pośród tych wszystkich kaset, których wtedy słuchałem było na przykład nagranie słuchowiska radiowego o Supermanie. Narrator opisywał scenerię, aktorzy wypowiadali swoje kwestie, a do tego było tam pełno efektów dźwiękowych: wystrzałów, wybuchów i warkotów, poświstów, przydźwięków i pogłosów. To wszystko składało się na tę historię, a że historie były dla mnie zawsze niesamowicie ważne, to… da się to usłyszeć nie tylko w moich wersach ale też bitach – mówił RZA we wspomnianej rozmowie. Jego debiut reżyserski zaraz po premierze zaczęto oglądać na ripicie właściwie w każdym miejscu świata. Nie dość bowiem, że był niesłychanie narracyjny i klimatyczny, to – jak wszystkie filmy, które mamy ochotę oglądać again and again – był też niesamowicie stylowy, był to…

Styl nad style

Od pierwszych odsłuchów Enter the Wu-Tang – kiedy jeszcze z koleżkami zastanawialiśmy się, dlaczego w podkładzie do Da Mystery Of Chessboxin' ktoś w kółko powtarza DU-PA – album ten chwycił mnie za chabet przede wszystkim swoją stylówą. Albo może prościej: fajnością, którą Oskar z PRO8L3Mu swego czasu zdiagnozował jako główną dźwignię napędową rapu, ale też właściwie wszystkiego, czego chce się słuchać, co chce się oglądać, nosić czy mieć. Bo nawet wtedy, gdy ze wspomnianymi koleżkami tłumaczyliśmy sobie po kolei wszystkie wersy i nieraz załamywaliśmy ręce nad tym, co te chłopy w ogóle wygadują do tych mikrofonów, to nigdy nie przestawało być fajne. Bo nawet jeśli stosunkowo prosto byłoby wskazać tych MC’s z Clanu, którzy byli najsłabsi technicznie i najbardziej bełkotliwi w przekazie, to we wszystkich tych dopowiedziach, wymianach wersów i energii każdy był fajny. Razem byli natomiast najfajniejsi do tego stopnia, że jak przegrałem sobie Enter…, to na długie miesiące wszystkie inne taśmy poszły w odstawkę.

Jak właściwie wszystkie najważniejsze zespoły w historii muzyki rozrywkowej, Wu-Tang Clan czerpał swoją siłę z różnorodności i mechanizmów identyfikacji. Co najłatwiej wytłumaczyć na zasadzie produkcji wszelkiej maści boysbandów i girlsbandów. Każdy mógł tam znaleźć kogoś, z kim mógł się utożsamiać. Method Man był przejaranym spice, ODB szalonym spice, GZA inteligentnym spice, a Raekwon kryminalnym spice; RZA liderem, Inspektah Deck rebeliantem, Ghostface tajemniczym flirciarzem, a… każdy jeszcze dodatkowo był przerysowany jak postacie z komiksów, które cały Clan pochłaniał wówczas w ilościach hurtowych. Każdy też miał oddzielny, niedotykalny tor wokalny na mikserze Roberta Diggsa, który już wtedy skumał, jak ważne jest wyciągnięcie z każdego głosu jego najbardziej charakterystycznych cech i najmocniejszych składowych – seplenienia Metha, wycia Ol’ Dirty’ego i chrapliwej barwy Geniusa. Co dziś w czasach kolejnego newschoolu wydaje się być oczywistością, czyli to, że ton, emocja, klimat i szeroko pojęta stylówa są w rapie nieporównywalnie ważniejsze niż to, co dokładnie i jak bardzo technicznie ktoś nawija. Wówczas jeszcze było… wiedzą tajemną dostępną jedynie wychowankom Shaolin.

Kiedy więc zobaczyłem gdzieś ostatnio na instagramie wypowiedź Ghostface’a mówiącego o tym jak bardzo wkurwia go to, że rap nie jest traktowany jak sztuka i ludzie wciąż mają do MC’s pretensje o to, że bywają abstrakcyjni, w mig skumałem, o co mu chodzi. W zalewie nie do końca logicznych, po wielokroć chaotycznych i zrozumiałych zapewne tylko dla ścisłego grona wtajemniczonych wersów wypełniających Enter… pojawiają się przecież one-linery, punche i zbitki słowne, które przeszły do ścisłego kanonu (nie tylko) rapu, a nie mogłyby się raczej wydarzyć, gdyby chłopy pisali zawsze od linijki, pedantycznie doglądając potrójnych rymów i powszechnie przyjętych zasad racjonalnej narracji. Dedicated to niggas who do drive-by's i…

Dla dzieciaków to wszystko, dla dzieciaków

Kiedy Ol’ Dirty Bastard wparował w 1998 na rozdanie Grammy i stwierdził, że Wu-Tang jest dla dzieciaków, niejedną osobę wprawiło to w konsternację. Każdy wychowanek debiutanckiego albumu Clanu – nieważne czy dorastał na Staten Island czy Śląsku – dobrze jednak wiedział o co mu chodzi. Wu-Tang bowiem od początku był wbrew, a kto rzeczoną postawę wyjścia naprzeciw ogólnie przyjętemu status quo rozumie lepiej niż właśnie buntujące się przeciwko swoim rodzicom, nauczycielom i innym zgredom dzieciaki.

Poza wspomnianymi już tu wszystkimi kwestiami estetycznymi, RZA zhakował wszakże ówczesny rynek fonograficzny. Odbierając bolesne lekcje przedsiębiorczości i samostanowienia na swoim solowym kontrakcie z Tommy Boyem oraz papierach, które Genius podpisał z Cold Chillin’ – wymyślił, że muzyczny piedestał zdobędzie sposobem. Po sukcesie Enter the Wu-Tang żaden z Clansmanów nie wydał przecież solówki w Loud Records tylko każdy w innej wytwórni. Przykład tego, że Ol’ Dirty’ego podpisał (za jego plecami) w Elektrze, tylko dlatego, że ten label jako jedyny zaoferował zwrot masterów po okresie wygaśnięcia licencji, dowodzi tymczasem jego wybitnego zmysłu strategicznego (tu znów wracamy do Sun Zi). Już wtedy bowiem Robert Diggs widział, że jego kuzyn nie prowadzi się najlepiej i ważniejszy dla niego był dobrobyt jego licznych dzieci, niż to, że ODB chciał wydać w legendarnym Def Jamie.

Podobnych przykładów jest natomiast więcej. Pierwszy utwór, który zrealizował dla Hollywood, Wu-Wear. The Garment Renaissance ze ścieżki dźwiękowej do High School High wykorzystał jako… reklamę swojego brandu tekstylnego. Producenci filmu, którzy odezwali się do niego tylko i wyłącznie dlatego, że logo Wu było już wówczas na wszystkich językach, nieświadomie zapewnili mu więc promocję w kinowym prime time’ie, a Wu-Wear w mig stało się towarem pożądanym na całym globie, będąc jednocześnie jedną z pierwszych hiphopowych firm odzieżowych w historii. Nie dziwi więc zupełnie, że kolejne pokolenia dzieciaków lgną do Wu-Tangu jak do żadnego innego 90sowego, rapowego zespołu i bandera z ich charakterystycznym logiem wciąż majestatycznie powiewa nad wszelkimi (sztucznymi) murami oddzielającymi kolejne nowe i stare szkoły. Nie zaskakuje mnie, że syn Rihanny i Rocky’ego nosi imię RZA, że Clansmani są wciąż zapraszani przez kolejne fale młodocianych MC’s na featuringi i że zaprojektowany przez DJ’a Mathematicsa symbol Wu-Tangu nieustannie jest tatuowany, malowany i wydrapywany pod każdą szerokością geograficzną tego globu. To, że ten fenomen przybrał taką skalę w Polsce lat dziewięćdziesiątych nie zdumiewa natomiast tym bardziej, że naprawdę niewiele było innych płyt, które do otaczającej nas te trzydzieści lat temu, szarej, post-transformacyjnej rzeczywistości pasowały lepiej niż właśnie Enter…

Dla nas to też były mroczne, trudne czasy. Nie dla całych Stanów Zjednoczonych, ale dla Nowego Jorku i szczególnie tych dzielnic i osiedli, na których się wychowaliśmy – powiedział RZA, gdy opowiedziałem mu o tym, jak ważnym albumem jest dla mnie debiutancki krążek Wu-Tang Clanu; w ilu trudnych chwilach mi towarzyszył i jak bardzo pasującym soundtrackiem do Warszawy tego czasu się okazał.

Muzyka powinna być zawsze odzwierciedleniem tego, co cię otacza i przez co przechodzisz. Szczególnie, kiedy dopiero zaczynasz, gdy istniejesz jeszcze w kreatywnej pustce i wszystko, co tworzysz opierasz na intuicji, a nie zrozumieniu. Bo dziś ja rozumiem muzykę; wiem, czym jest koło kwintowe, trójdźwięk dominantowy i na czym opiera się progresja akordów, więc mogę oprzeć się na intuicji i informacji,. Ale wtedy opierałem się tylko i wyłącznie na intuicji i inspiracji, którą dawało mi to miasto; miasto, które, z tego co mówisz, było nieco podobne do twojego. Jak spojrzysz tu przez okno, to pośród tych wszystkich nowoczesnych wieżowców, tam po lewej zauważysz ten obdrapany, szaro-bury budynek, na którego dachu stoi zbiornik na deszczówkę. Jest zniszczony, brudny i jak byśmy otworzyli okno, to na pewno usłyszelibyśmy syrenę policyjną, która wprost idealnie by do tego pasowała. Kiedy byłem młody, syreny dodatkowo jeszcze powodowały we mnie stres i adrenalinę, bo mogły jechać po mnie. Dziś na szczęście już tak nie jest, ale wciąż mogę sobie przypomnieć te emocje, bo mam całkiem sporo ścieżek dźwiękowych, które pod podobne obrazy nagrałem; wciąż mam z tym łączność.

Za sprawą Enter the Wu-Tang (36 Chambers) łączność z tym fragmentem rzeczywistość wciąż po tych trzydziestu latach mają tymczasem wszyscy, którzy po raz pierwszy bądź kolejny (again and again) wcisną play w swoich odtwarzaczach i usłyszą pierwsze takty Bring da Ruckus, niech się zacznie zamieszanie. Niech trwa, bo… Wu-Tang jest doprawdy Forever.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.