Jeśli boksem interesujecie się od święta, to niewykluczone, że Naoya Inoue nie jest pierwszym pięściarzem, jakiego wymieniacie, rozmawiając o tej dyscyplinie. Możliwe, że nie wymieniacie go wcale, bo po prostu nie jest wam znajomy. Tymczasem Japończyk został właśnie światowym numerem jeden rankingu bez podziału na kategorie wagowe. Nie Ołeksandr Usyk, nie Tyson Fury, nie Canelo Alvarez czy Dmitrij Biwoł, który Meksykanina ostatnio pokonał. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, jednak jeszcze ciekawsze jest pytanie: czy Inoue jest w stanie przebić się do „mainstreamu” i zostać światową gwiazdą boksu?
Fani szermierki na pięści mogliby się na to pytanie oburzyć – jak to, czy może zostać gwiazdą boksu? Już nią jest! I będą mieli rację, jednak nie da się ukryć, że jest tak „tylko” z najważniejszej, sportowej strony.
PRZEBIĆ SZKLANY SUFIT
Z marketingowej pięściarze pokroju Inoue mają utrudnione zadanie – nie są z najpopularniejszych rynków (Ameryka Północna i Środkowa, Europa) ani z najbardziej dominujących kategorii wagowych. Japoński mistrz aktualnie zunifikował trzy pasy mistrzowskie wagi koguciej (WBC, WBA, IBF) – gdyby zrobił to w jednej z najcięższych albo minimum średniej, rozmowa pewnie byłaby inna.
Azjatyccy mistrzowie świata niższych kategorii – a jest ich naprawdę cała masa, w samej Japonii w ostatnich pięciu latach było ich kilkunastu – do zauważenia przez więcej niż tylko pięściarski świat potrzebują czegoś więcej. Choćby efektownych zwycięstw, stylu i przebijania kolejnych barier – jak Manny Pacquiao, prawdopodobnie najmocniejszy przykład pokazujący, że można to zrobić. Inoue jest kolejnym, a przynajmniej ma w tej kwestii bardzo duży potencjał.
ŻADNYCH ŁATWYCH WALK
Naoya Inoue jest najlepszym przykładem na wielokrotnie potwierdzaną tezę, że nie trzeba być wybitnym pięściarzem amatorskim, by szybko osiągać sukcesy w zawodowej odsłonie boksu. Mimo wygrywania pomniejszych turniejów, nie udało mu się osiągnąć sukcesu na mistrzostwach świata ani zakwalifikować się na igrzyska olimpijskie w Londynie (2012).
Przechodząc na zawodowstwo w 2012 roku podjął jednak bardzo ciekawą decyzję. Z własnej woli podpisał pewną umowę z Hideyokim Ohashim (byłym japońskim mistrzem, teraz menedżerem Inoue). Zostało w niej stanowczo napisane, że Naoya nie może mieć łatwych przeciwników. Nie oznacza to oczywiście, że co chwilę walczy z mistrzami, jednak wykluczyło to sztuczne nabijanie rekordu. I w ten sposób trzy pierwsze zawodowe walki stoczone przez 19-letniego wtedy pięściarza to starcia z mistrzem Filipin, mistrzem Tajlandii i numerem jeden japońskiego rankingu wagi muszej. Każda skończona przez nokaut.
Mocny start? Kolejna wygrana to Ryoichi Taguchi – wtedy mistrz Japonii (zresztą to o ten pas była walka), później zunifikowany mistrz świata wagi lekkomuszej. Jego również Inoue zdominował.
Wejście z drzwiami w zawodowy boks sprawiło, że już w swojej szóstej walce Japończyk otrzymał szansę na mistrzowski pas WBC w kategorii lekkomuszej. Kilka dni przed 21. urodzinami znokautował Adriana Hernandeza i wszedł na bokserski szczyt.
NIE MA MOCNYCH
Co robić, kiedy zostaje się mistrzem świata w wieku niespełna 21 lat? Wyznaczać sobie kolejne cele. Od tego momentu Inoue ani razu nie walczył w innej walce niż mistrzowska – albo bronił tytułu, albo zdobywał kolejne. Przez osiem lat wygrywał wszystkie, a na rozkładzie ma już kilkunastu mistrzów świata. Bilans 23-0, dwadzieścia nokautów, pięć tytułów mistrzowskich w trzech (lekkomusza, supermusza, kogucia) kategoriach wagowych, a Japończyk nadal nie skończył jeszcze trzydziestu lat.
Co więcej, nie widać nikogo, kto mógłby mu jakoś zagrozić. Już kilkukrotnie pojawiali się mistrzowie – lub byli mistrzowie – którzy otrzymywali łatkę „tego, z kim w końcu Inoue będzie miał problemy”. Najpierw był to Omar Narvaez, ówczesny mistrz WBO wagi supermuszej, kiedy Japończyk po raz pierwszy atakował pas mistrzowski innej kategorii. Narvaez w tamtym momencie miał tylko jedną porażkę w karierze – z Nonito Donairem, o którym za chwilę. Bilans 43-1-2 robił wrażenie, szczególnie przy zaledwie ósmej walce w karierze Inoue. Efekt? Nokaut w drugiej rundzie.
Ta sama sytuacja miała miejsca przy kolejnej zmianie kategorii wagowej. Ówczesny „regularny” mistrz WBA wagi koguciej, Jamie McDonnell (29-2-1), stwierdził, że Inoue będzie dla niego ciekawym wyzwaniem. Nie spodziewał się jednak, że przez to ciekawe wyzwanie nie będzie wiedział, co się dzieje w ringu i przegrał pojedynek jeszcze zanim gong zakończył pierwszą rundę.
Inoue wszedł zresztą do kategorii koguciej w idealnym momencie, bo chwilę później, w 2018 roku, został zaproszony do turnieju World Boxing Super Series. W teorii – najlepsi przedstawiciele wagi spotykają się, by toczyć najlepsze i najbardziej emocjonujące pojedynki. W praktyce japoński mistrz odprawił Juana Carlosa Payano w pierwszej i Emmanuela Rodrigueza w drugiej rundzie, by w finale spotkać się ze wspomnianym już Nonito Donairem.
Filipińczyk jest o tyle istotnym przeciwnikiem w karierze Inoue, że faktycznie jako pierwszy sprawił mu jakiekolwiek problemy. To oczywiście nie oznacza, że Naoya nie wygrał – wygrał, ale dopiero trzeci raz w karierze nie przez nokaut. Poprzednie dwa razy to mocny Ryoichi Taguchi w zaledwie czwartej zawodowej walce oraz dość zaskakująco David Carmona w dziesiątej, ale tam okazało się później, że Inoue niemal całą walkę męczył się z kontuzją.
W starciu z Donairem także był „uszkodzony”. Miał złamany nos i kość oczodołu, a Donaire zbliżył się tak mocno jak nikt inny (117:109, 116:111, 114:113). Magazyn „The Ring” nagrodził ten pojedynek tytułem walki roku, a fani boksu na całym świecie stwierdzili, że przydałby się rewanż.
KTO NASTĘPNY?
Na rewanż czekaliśmy jednak aż trzy lata. W międzyczasie Inoue zaliczył trzy kolejne nokauty z pretendentami, którzy nawet nie zbliżyli się do poziomie Donaire’a, więc na wieść o drugiej odsłonie tej walki wielu oczekiwało kolejnej kandydatki do walki roku, a przynajmniej że Donaire ponownie sprawi problemy mistrzowi, na którego nie ma mocnych (w międzyczasie sam zdobył pas WBC).
Cóż, powiedzieć że nie sprostał oczekiwaniom, to nic nie powiedzieć. Albo inaczej – to Inoue sprawił, że nie było czego zbierać. Nokaut w drugiej rundzie, pasy WBC, IBF, WBA i magazynu The Ring już są w jego rękach.
Co dalej? Sam zainteresowany mówi, że najchętniej zmierzy się z Paulem Butlerem, bo ten ma jedyny pas (WBO), którego Japończykowi brakuje do zunifikowania całej wagi koguciej. A jeśli nie, to zamierza zrobić coś, co i tak jest w jego długofalowych planach – przejść do kolejnej kategorii i kolekcjonować kolejne tytuły. Pacquiao zatrzymał się na ośmiu. Jak będzie z Inoue?
Na ten moment nie ma na niego mocnego. Od dawna w niższych wagach nie było nikogo z tak mocnym uderzeniem. Głowy przeciwników wyglądają po walkach z Japończykiem zgoła inaczej, nawet jeśli starcie trwa raptem jedną czy dwie rundy. Co więcej, jeszcze mocniejsze zdają się być ciosy na tułów, na pierwszy rzut oka niewidoczne. Oglądając kompilację nokautów Inoue, uwagę zwracają właśnie te, gdzie rywale nie padają na deski od razu, a dopiero po chwili, gdy dociera do nich, jak potężny cios na korpus otrzymali. Dodatkowo aż przerażające jest to, jak spokojny i skuteczny jest Inoue w obijaniu przeciwników – jak gdyby wszystko było zaplanowane, a on bez żadnych emocji tylko wykonywał wyrok. Przydomek „Potwór” nie wziął się znikąd i nie mógłby być bardziej trafny.
Potencjał jest ogromny. Mike Tyson, któremu puszczono najlepsze akcje Inoue, mówił: „On jest lepszy niż Pacquiao!”, po czym zaczął nazywać go „potworem” i… „złym skur…em”. Po nokaucie z Donairem magazyn The Ring nie miał żadnych wątpliwości, by umieścić Inoue na pierwszym miejscu w rankingu „pound for pound”, czyli bez podziału na kategorie wagowe. Za nim są m.in. Ołeksandr Usyk, niepokonany (38-0) mistrz wagi półśredniej Terrance Crawford czy Canelo Alvarez.
Inoue jest na pięściarskim szczycie i trudno podać jakiś argument, że powinno być inaczej. Zachwycają się nim wszyscy. Do pełnej światowej sławy brakuje tylko, żeby zachwycali się nim nie tylko eksperci, inni pięściarze (choć taki Tyson na pewno pomaga) i fani boksu. Trzeba jeszcze dotrzeć do świadomości widza włączającego boks od wielkiego dzwonu. Od jakiegoś czasu Inoue zdarza się walczyć poza Japonią, głównie w Stanach Zjednoczonych, i to jest dobry początek. Trochę promocji, kolejne pasy i kategorie wagowe i „sky is the limit”. W przypadku Inoue nie jest to tylko zwykłe powiedzenie.
Komentarze 0