Kamień milowy popkulturowej rewolty. Punkt zwrotny na timelinie dyskursu społecznego w Stanach Zjednoczonych lat 90. Kilkadziesiąt milionów sprzedanych egzemplarzy. Ścisła czołówka każdego zestawienia najlepszych albumów wszech czasów. Źródło pokoleniowej legendy, która wciąż rozpala wyobraźnię. Najłatwiej byłoby dołączyć do chóru pochlebców Nevermind, ale zamiast tego opuszczam gardę na rzecz prowokacji i osobistego rozliczenia z piosenkami, których nie mogę już słuchać, choć zrobiły ze mnie człowieka. I przypominam, że najlepsza Nirvana to ta z – wydanego trzydzieści lat temu – In Utero.
Artykuł pierwotnie ukazał się we wrześniu 2021 roku
Origin story Nevermind to jeden z najbardziej wyeksploatowanych mitów kultury masowej, ale ustalmy fakty. Strojąc się w ciuszki hardrockowców, Nirvana wyszarpała kontrakt w Sub Popie. Tam też ukazało się Bleach (1989). Szef zasłużonej wytwórni, Jonathan Poneman, opowiadał, że w Seattle zapanowała histeria; nowa Beatlemania. Wciąż chodziło jednak raczej o wydarzenie z kategorii KMWTW niż powszechny movement. Zwiastunem songwriterskiego kierunku, który w kolejnych latach ze względnie niszowego zespołu zrobił Avengersów, był wyjątkowy puzzel z układanki debiutu – About a Girl. Miałem jeszcze parę podobnych numerów i żałuję, że nie znalazły się na tym albumie, bo wtedy on nie różniłby się aż tak drastycznie od „Nevermind” – przyznał kilka lat później Kurt Cobain.

Na samym początku lat 90. Nirvana zaczęła pracować w Wisconsin nad demówkami pod producenckim okiem Butcha Viga, perkusisty Garbage i szukać nowego wydawcy w związku z kwasami na linii zespół-label. Padło na Geffen, gdzie szlaki przetarli wcześniej Sonic Youth. Wiosną 1991 roku trio ruszyło do Los Angeles, żeby w Sound City Studios zarejestrować utwory z myślą o kolejnym albumie. Za konsoletą ponownie zasiadł Vig i zaczęło się przeciąganie liny. Powtórka z rozrywki miała potem miejsce na etapie In Utero. Cobain nie był entuzjastą dublowania wokalnych i intrumentalnych ścieżek, ale bywał do tego nakłaniany. Często podstępem. Sesje się przeciągały, składanie tracków w całość przebiegało w chaosie, a brzmienie zarejestrowanego materiału nikomu specjalnie nie przypadło do gustu, więc zwrócono się o pomoc do Andy'ego Wallace'a, producenta Seasons in the Abyss Slayera. Ten wygładził sound, uczynił go bardziej radio friendly, przeniósł punkt ciężkości z analogu na cyfrę.
Trudno o chłodną ocenę tego, co się wówczas działo za kulisami. Bo metody Viga bynajmniej nie spotykały się z entuzjazmem muzyków – ostateczny miks bywał przez nich wręcz miażdżony. Cobain twierdził, że jest mu wstyd za osłodzony kształt krążka, który przypominał mu dokonania Mötley Crüe. I w ten sposób za Świętego Graala zaczęła uchodzić pierwotna wersja (znajdziecie ją tutaj jako Devonshire Mix), chociaż ponownie – do momentu ingerencji Wallece'a – Nirvana wcale nie piała nad nią z zachwytu. Ze wspomnień z tamtych dni jasno wynika, że Cobain – rozdarty między zamiłowaniem do ładnej melodii i punkrockowego dysonansu – sam do końca nie wiedział czego chce. Przy kolejnym albumie sięgnął po superbohatera amerykańskiego niezalu – Steve'a Albiniego, który nagrał mu wszystko na setkę. Finał był taki, że trzeba było walczyć z nim o odzyskanie taśmy-matki, a dodatkowy miks zlecić Scottowi Littowi, etatowemu współpracownikowi R.E.M.
Ale to była pierwsza połowa 1993 roku. Nevermind ukazało się jesenią dwa lata wcześniej. Grupa pojechała w trasę po Zachodnim Wybrzeżniu z Dinosaur Jr., następnie ruszyła do Europy na legendarne tournée właśnie z Dino i Sonic Youth. Reszta jest historią.

Cultural impact Nevermind i źródła szokującego sukcesu komercyjnego tego wydawnictwa zostały drobiazgowo przeanalizowane na przestrzeni ostatnich trzech dekad. Ale z dziennikarskiego obowiązku: Nirvana stworzyła przestrzeń dla muzyki gitarowej w mainstreamie; zamordowała hair metal, uderzając przy tym w mizoginię i homofobię, które zainfekowały rock oraz odcisnęła trwałe piętno na każdej możliwej dziedzinie popkultury. Wciąż też stanowi źródło inspiracji dla kolejnych pokoleń do tego stopnia, że całkiem niedawno Kid Cudi nie mógł nacieszyć się z możliwości wykorzystania gitarowego śladu Cobaina na Kids See Ghosts. I – może przede wszystkim – jeśli w oryginalnej wersji Smells Like Teen Spirit padało pytanie Who will be the king and the queen of the outcasted teens?, w chwili premiery Nevermind znalazła się na nie jednoznaczna odpowiedź. Narodził się przy tym najbardziej irytujący fanbase ever. Mam chyba prawo do takich słów, jeśli sam się zaliczałem do tej zbiorowości, a moja fascynacja była fanatyczna jak u wariatów od Shōkō Asahary.

Jednak nie mogę pozbyć się myśli, że faktyczna zawartość Nevermind nie przystaje do skali nadpisanej hagiografii. I znowu, wypada może podkreślić osobisty charakter spostrzeżeń z uwagi na to, jak trudny do przełknięcia bywa subiektywizm w obliczu takich pomników.
Choć dissowanie Wallece'a to najbardziej oczywisty wybór, jego wypłaszczony i sztuczny sznyt jest nie do zniesienia. Zwłaszcza w mniej przesterowanych fragmentach. Nie wypada jednak zwalać wszystkiego na człowieka od miksu, gdy problem leży znacznie głębiej. Weźmy to overdubowanie wokali; ten chorus w Come As You Are. W Sound City podjęto szereg decyzji, które sprawiły, że Nevermind brzmi obecnie okrutnie cheesy i źle się zestarzało. Odrobinę lepiej sprawy mają się w przypadku Devonshire Mix, chwalonego przez Albiniego, któremu udało się później w studiu przywrócić Nirvanie jej koncertowy charakter.
W najbardziej płomiennych i nihilistycznych fragmentach In Utero kryje się Cobain jako najbardziej zaawansowany kompozytor. Chociaż i tam na trackliście pojawia się nagle utwór o nieznośnie ogniskowym charakterze, Rape Me. Własnie takie czteroakordowe ognisko z Polly, juwenilna zwrota Lithium, trywialny riff wspomnianego Come As You Are czy prostacki wygrzew z Territorial Pissings definiują mi odbiór Nevermind. I stała powtarzalność schematu ze spokojną zwrotką i erupcją w refrenie, zapożyczona od Pixies... Jak przejść do porządku dziennego nad banalnością tych numerów, gdy naśmiewa się z niej nawet Dave Grohl, odtwarzając kultowy riff, walnięty z More Than A Feeling.
Swoją drogą – lider Foo Fighters został kiedyś zapytany o świat przed i po Nirvanie, na co odbił piłeczkę i odpowiedział, że w takim kontekście powinno się dyskutować właśnie o Pixies. W powszechej świadomości powstało bowiem wrażenie, że zanim nastał Kurt Cobain na scenie alternatywnej było ściernisko jak u braci Golec. A tymczasem ten cały hype stanowił przecież logiczną konsekwencję tego, co działo się w koledżowych mikrosystemach; w diasporach niezalowych grup – choćby z K Records, gdzie Nirvana wylądowałaby, gdyby nie Geffen. Nie wszyscy mieli jednak lidera o wyglądzie cherubinka (ironizował na ten temat sam zainteresowany); nikomu nie udało się wyizolować tak przyswajalnej esencji stylu; dramatyczny finał stał się udziałem Mother Love Bone czy Alice in Chains, ale nie miało to tak wszechogarniającego wydźwięku.

Być może właśnie na poziomie emocjonalnym – czysto ludzkim – mam z Nirvaną największy zgrzyt. Bo czuję się nabrany, że przez naiwność i brak doświadczenia, wraz z kolejnymi generacjami nastolatków, próbowałem przeglądać się w minorowych nagraniach artysty, który sam nie mógł świadomie dokonać wglądu we własne życie wewnętrzne, skoro właściwie nie schodził z opiatów. Belmondo nawijał, że jedyny nauczyciel, jaki tutaj jest, to czas i ten czas pokazał mi, że codzienność jest słodko-gorzka i boleśnie zwyczajna jak u Stephena Malkmusa z Pavement; że w cierpieniu nie ma nic romantycznego ani efektownego – jak u Isaaca Brocka z Modest Mouse. Jakkolwiek nikt nie ma papierów do stawiania takich statementów – raczej jestem w stanie odnaleźć się w steraniu Iana Curtisa niż heroinowej drodze krzyżowej Kurta Cobaina.
Ale żeby było jasne – nie chodzi o trywializowanie czy wartościowanie jednostkowych dramatów, tylko o konfrontację z własną projekcją, która stała się też udziałem milionów odbiorców, rosnąc do rozmiarów zbiorowej halucynacji.

A płyta? Dziesięć na dziesięć, ale lepsza ta, co zaraz będzie miała specjalną edycję na trzydziestolecie premiery; whatever, nevermind.
Komentarze 0