Talent z Afryki w drodze po sukces. „Noumory z przyszłości będzie najlepszym siatkarzem świata” (WYWIAD)

Zobacz również:Nowe oblicze dawnej potęgi. Modena i jej nabytki klasy premium
Noumory Keita Verona siatkówka
Fot. Verona Volley

Za największego idola uważa Wilfredo Leona, z którym trenował w Katarze. Wbił się do świadomości kibiców siatkówki po tym, jak w Korei wykręcał niesamowite liczby. Przed obecnym sezonem dołączył do Werony, z którą chce osiągnąć sukces. Noumory Keita, 21-letni talent z Mali, w pierwszej dużej rozmowie dla polskich mediów opowiada o wejściu do świata profesjonalnej siatkówki, perypetiach w poprzednich klubach czy oczekiwaniach, jakie stawia sam sobie.

Dlaczego nie chciał przyjąć obywatelstwa Kataru? Czym imponuje Wilfredo Leon? W jaki sposób zdobył 57 punktów w jednym meczu? Siatkarz Verona Volley przedstawia nam nieznane dotąd kulisy kariery, która, póki co przebiega w ekspresowym tempie.

*****

Michał Winiarczyk: Kto jest najlepszym atletą w waszej rodzinie – ty czy brat Keba, koszykarz Uniwersytetu Utah?

Noumory Keita: Myślę, że jednak Keba. Co więcej, nawet jestem o tym przekonany. Pokazałem mu jak wygląda droga do sukcesu, co trzeba robić, by się wybić, a on nią podąża. Teraz staje się lepszym sportowcem i mam nadzieję, że dalej będzie się tak dobrze rozwijać jak do tej pory. Sam również próbowałem koszykówki, ale może przez trzy miesiące. To nie było dla mnie. Od razu pokochałem siatkówkę. Basket śledzę, ale tylko w telewizji, ewentualnie gdy mam okazję, to amatorsko porzucam sobie z bratem.

Siatkówka nie jest popularnym sportem w Mali. Wasza reprezentacja zajmuje 80. miejsce w rankingu FIVB.

Masz rację, jest wiele innych znacznie popularniejszych dyscyplin. Postawienie na siatkówkę wiązało się z ogromnym ryzykiem. Podjąłem je, bo zewsząd słyszałem, że mam wielki potencjał i stać mnie na wiele. Poza tym volley od początku mi się podobał. Nie męczyła mnie ani gra, ani treningi. Nie miałem nic do stracenia, więc rywalizowałem beż żadnej presji.

Pamiętam jeden z pierwszych meczów w dorosłej siatkówce. Zaprezentowałem się po nim tak dobrze, że masa osób podeszła do mnie z gratulacjami, mówiąc, że jestem świetny. Nie wiedziałem, o co im chodzi. Główkowałem, co tak naprawdę zrobiłem. Nie wydawało mi się, żebym prezentował się jak gwiazda, a ludzie już tak o mnie mówili. Z czasem zrozumiałem, dlaczego wokół mnie było tak wiele szumu. Podczas finałów ligi wszystkie oczy były skupione na mnie. Każdy patrzył, co robię. Pomyślałem sobie wtedy: „Teraz muszę im pokazać, po co przyszli”. Po tamtej serii zrozumiałem, że mam talent, który dzięki ciężkiej pracy pozwoli dostać się na najwyższy poziom.

Skąd się wzięła wczesna przeprowadzka z Mali do Kataru?

To też ma związek z pierwszymi meczami w seniorskiej siatkówce. Trenowałem w kadetach i jako nastolatek dostałem nadzwyczaj szybko szansę gry z dorosłymi. Po wspominanym meczu finałowym zacząłem otrzymywać mnóstwo ofert z różnych zespołów. Kilka osób wspomniało mi o Katarze. Chciałem pójść tam od razu, ale tata się nie zgodził. Powiedział, żebym skupił się na nauce. Nie byłem zadowolony, bo miałem ochotę iść, podbijać świat i spełnić marzenie o staniu się najlepszym siatkarzem świata.

Zostałem na kolejny rok w Mali. Znów grałem w finałach. Katarczycy nadal mnie śledzili. Co więcej, byli jeszcze bardziej nakręceni na to, by mnie do siebie sprowadzić. Pytali się taty, czy zmienił zdanie i czy jest gotowy, by mnie puścić. Mówili, że czeka mnie jeszcze wiele pracy i że będą o mnie dbać. Czułem się na siłach, by odejść. Pamiętaj, że miałem wtedy zaledwie czternaście lat.

Dość młody wiek jak na tak wielką przeprowadzkę.

Z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, że łatwo zaadaptowałem się do nowego miejsca. Trafiłem na inną część świata sam z bratem. Rodzice zostali w Mali. Rytm dnia opierał się wokół pobytów w domu i w hali treningowej. Czułem się samotny, ale na szczęście miałem wsparcie ludzi z klubu – trenerów i zawodników. Zostałem na trzy lata.

Miałem okazję ćwiczyć z wieloma gwiazdami siatkówki. W Katarze poznałem Wilfredo Leona, Earvina N’Gapetha czy Oreola Camejo. Byłem przeszczęśliwy na możliwość treningów z nimi, szczególnie z Leonem. To mój idol, więc patrzyłem się w niego jak we wzór.

Co najbardziej podziwiasz w Leonie?

Lubię go za ogólny styl gry. Przez cały mecz bije od niego wielka eksplozywność, ma mnóstwo siły. Widać to po prędkości zagrywki czy wyskoku. Zawsze jest w pełni zaangażowany w spotkanie. Nie chce, aby ominęła go ani jedna piłka. Gdy zaczęło mi dobrze wychodzić, ludzie mówili, że przypominam grą właśnie Leona. Dostrzegano podobieństwo, jeśli chodzi o nasze skoki i serwisy. Na początku nie byłem do tego przekonany. Myślałem, że ludzie mówią tak tylko dla komplementów. Z czasem doszedłem do wniosku, że chcę być taki jak on… a może nawet i lepszy.

Ponoć Katarczycy chcieli cię naturalizować.

Tak, to był właśnie powód, dla którego stamtąd odszedłem. Czułem się dobrze w zespole i chciałem w nim zostać na dłużej. Zaczęto jednak na mnie naciskać, bym podpisał jakieś papiery o obywatelstwo. Kiedy zrozumiałem mniej więcej po co to robią, od razu odmówiłem. Wiedziałem, że jeśli się zgodzę, to mnie później nie wypuszczą. A ja chciałem się rozwijać. Katar miał być przystankiem w karierze, a nie miejscem na całą karierę.

Przystankiem na dwa lata okazała się Serbia, po której wylądowałeś w Korei. Dlaczego w tak młodym wieku zdecydowałeś się na przeprowadzkę do Azji?

Zacznijmy od tego, że po sezonie w OK Nisz miałem już podpisany przedwstępny kontrakt z Mediolanem. Umowa zakładała, że zagram we Włoszech pod warunkiem, że nie zostanę wybrany w drafcie do ligi koreańskiej. Mówiąc szczerze, to nie zakładałem, że będę grał w Korei. Nawet nie myślałem o grze w tym regionie. Szykowałem się pod występy w Serie A. Ten zapis w kontrakcie był zamieszczony „w razie czego”. Wysłaliśmy z menedżerem do ligi highlights’y mojej gry, żeby wzbudzić zainteresowanie i zbadać rynek. Dostaliśmy mnóstwo telefonów, więc zaczęliśmy się zastanawiać: „A co będzie, jeśli naprawdę ktoś mnie wybierze w drafcie?”.

Doszedłem jednak do wniosku, że to niemożliwe bym został wybrany, bo w gronie kandydatów jest wielu znacznie bardziej doświadczonych siatkarzy z mistrzostwem świata w dorobku. W dzień draftu byliśmy tak pewni, że nie dostanę się do ligi koreańskiej, że siedzieliśmy z agentem przy kontrakcie z Powervolley Milano. W międzyczasie mimochodem zerkaliśmy na draft. Pierwsze nazwisko? Moje (śmiech). Wymieniliśmy spojrzenia, zastanawiając się, czy naprawdę o mnie wspomniano. Nie dowierzaliśmy, musieliśmy dołączyć się do ceremonii na Zoom. Co ciekawe, dzień wcześniej uzgadnialiśmy szczegóły umowy z prezesem mediolańskiego klubu. Mówiliśmy mu, że będę tutaj grał, bo nikt raczej się po mnie nie zgłosi. Wyszło spore, nieoczekiwane zamieszanie.

Spędziłeś w Korei dwa sezony.

Pierwotny plan zakładał, że pogram w Korei tylko rok. Doznałem kontuzji, która mocno naruszyła moją formę. Uznałem, że muszę zostać na kolejny sezon. Wcześniej obiecywałem KB Stars, że wprowadzę ich do finałów. Nigdy w nich nie grali. W playoffach też ich dawno nie widziano. Uznałem, że warto spróbować powalczyć.

Co cię zaskoczyło, jeśli chodzi o koreańską siatkówkę? Georg Grozer zwracał mi uwagę na fakt, że w azjatyckich ligach czołowi strzelcy zdobywają po ponad dwa razy więcej punktów niż w najlepszych ligach Europy, bo co rusz dostają piłki do ataku.

To, o czym wspominasz, było dla mnie chyba najfajniejszą rzeczą. Lubię spotkania, w których często jestem wykorzystywany. Gram jeszcze lepiej wiedząc, że zespół na mnie polega. Co do słów Grozera, to w pełni się z nim zgadzam. Tutaj, w Serie A najlepsi zdobywają po 500-600 punktów. W Korei na porządku dziennym są wyniki powyżej tysiąca punktów. Co rusz gra się piłki na obcokrajowców.

Możesz być siatkarzem z największym talentem na świecie, ale z perspektywy kwadratu dla rezerwowych go nie pokażesz. Stracisz czas na rozwój, wkradnie się frustracja i w konsekwencji ruch do wielkiego klubu przyniesie ci więcej szkody niż pożytku.

Przez ostatnie dwa lata zrobiło się o tobie głośno w środowisku siatkarskim głównie za sprawą wysokich zdobyczy punktowych. Parokrotnie zdobyłeś ponad 50 punktów w spotkaniu, a ostatni mecz finałowy w kwietniu 2022 roku zakończyłeś z 57 „oczkami”. Byłeś świadomy, jak wielkie zainteresowanie generujesz swoimi występami?

(Keita długo się zastanawia – przyp. M.W)

Wiesz co? Chyba nie. Każdy mecz traktuję jako wyzwanie. Wyzwanie, które stawiam samemu sobie. Zawsze chcę dać jak najwięcej dla drużyny. Przed meczem mówię, że czuję się dobrze, chcę, by koledzy do mnie grali, a później wychodzę z założenia, że jak coś obiecałem, to muszę dotrzymać obietnicy. Nie obchodzi mnie z kim gramy. Do każdego rywala podchodzę z takim samym nastawieniem. Być może obietnice sprawiają, że mam na boisku tyle energii. Nie lubię rzucać słów na wiatr.

Jednym z powodów, dla których zdobywałem tak wiele punktów, był fakt, że zawsze miałem mnóstwo siły. Często patrzyłem na rywali, którzy w piątym secie czuli się mocno wyczerpani. Z kolei dla mnie dłuższe mecze działały korzystnie. Staję się wtedy jeszcze bardziej rozgrzany, przez co chcę atakować więcej i więcej.

Jaka jest historia spotkania finałowego, w którym zdobyłeś 57 punktów?

Na początek rywalizacji w finale przegraliśmy z Incheon Korean Air Jumbos 1:3. Nie ma co ukrywać, zagrałem w tym meczu tragicznie. Poszło mi słabo, więc media zaczęły tworzyć historię, że czuję się już zmęczony poprzednimi meczami i całym sezonem. Wbrew pozorom głosy krytyki z wielu stron dochodziły do mnie bardzo dokładnie. Nie chciałem jednak wdawać się w polemikę. Pomyślałem, że wrócę do domu, odpocznę, prześpię się i spokojnie przystąpię do kolejnego meczu.

Cała hala wypełniła się na drugie spotkanie. Samych przedstawicieli mediów było pewnie ponad stu. Większość spodziewała się, że rywale spokojnie wygrają po raz drugi i zdobędą mistrzostwo. Ludzie mnie przekreślili. Nie wiedzieli, że pojedynczy słaby mecz może wydarzyć się każdemu. Pech chciał, że trafiło to na mnie akurat w pierwszym meczu finałów. Te głosy zwątpienia i krytyki napędziły do walki. Otwarcie zapowiadałem, że seria nie skończy się po drugim spotkaniu.

Miałeś rację.

Wygraliśmy pierwszego seta, a Jumbos drugiego. Oni też wysoko prowadzili w trzecim. Wiedzieliśmy, że jeśli go przegramy, to raczej skazujemy się już na porażkę w całym meczu. Był wynik 24:19 dla przeciwników, gdy wszedłem na zagrywkę. Pamiętam, że powiedziałem sam do siebie: „jeśli naprawdę jestem dobrym siatkarzem, to właśnie nadarza się idealna sytuacja, by to udowodnić”. Nie stawiałem już na bezpieczny wariant, postawiłem na pełną moc. Raptem zaczęliśmy odrabiać – punkt, dwa, trzy, cztery, pięć. Finalnie wygraliśmy partię 27:25, a później cały mecz, bo w czwartym secie zwyciężyliśmy do 18.

Po meczu podeszli do mnie dziennikarze, pytając dlaczego byłem tak pewny wygranej jeszcze przed pierwszą piłką. Odpowiedziałem, że słowa zwątpienia typu „nie dasz rady” są dla mnie jak paliwo, jeszcze mocniej nakręcają do gry. Jeśli powiesz mi, że czegoś nie jestem w stanie zrobić, to niejako mobilizujesz mnie, bym na przekór pokazał, że jednak potrafię. Dodałem, że słyszałem o głosach mówiących, że jestem już zmęczony, ale nie miały one pokrycia z rzeczywistością.

Pozostał trzeci mecz. Nie miałem ochoty oszczędzać się nawet na sekundę. Wiedziałem, że muszę zdobywać punkty z każdej piłki. Nie obchodziło mnie, czy kolega wystawił mi ją dobrze, czy nie. Postanowiłem, że niezależnie od wyniku biorę na siebie ryzyko. Ostatecznie przegraliśmy ostatni mecz 2:3, ale czułem, że naciskałem na 100 procent. Obiecywałem dwie rzeczy – że zostaniemy mistrzami oraz to, że pobiję osobisty rekord punktów. Pierwszego niestety nie zrobiłem. Za to wynik 57 punktów to mój najlepszy rezultat. Dodatkowo pobiłem rekord punktów w całym sezonie, co też stanowiło mały osobisty cel.

Mówisz sporo o tym, że lubisz eksploatować organizm. Nie boisz się, że za jakiś czas to się na tobie zemści? Wielu młodych siatkarzy doznaje kontuzji, bo już na starcie kariery mają mało przerw na regenerację.

Jedno jest pewne – jak już coś rozpoczniesz, musisz to skończyć. Zawsze liczy się dla mnie to, żeby dać zespołowi sto procent siebie. Lubię tworzyć też show na boisku. Z pewnością w przyszłości będę musiał spojrzeć na tę kwestię dokładniej, ale póki co taki mam styl gry. Nie chcę odpuszczać. Wolę ryzykować, bo dzięki temu wiem, że mam szansę na sukces w siatkówce. Czasem koledzy mówią do mnie: „Spokojnie stary, to była tylko jedna piłka”. Dla mnie każda piłka jest tak samo cenna. A jeśli dodatkowo ktoś wątpi w moje umiejętności, to tym samym napędza mnie do jeszcze lepszej gry.

Skąd wziął się pomysł na grę w Weronie?

Tak jak wcześniej mówiłem, jestem człowiekiem, który chcę dotrzymywać danego słowa. Z Weroną rozmawiałem już dawno temu. Oglądałem klub już w 2018 roku i bardzo mi się spodobał. Byliśmy nieoficjalnie umówieni, że w przyszłości do nich dołączę. Dostawałem wiele pytań typu: „Dlaczego Werona, a nie jakiś inny dobry zespół?”. Nie lubię grać w klubach, które od razu są wszechpotężne. Przyszedłbym do mistrzowskiej drużyny i w sumie nie miałbym niczego nowego do pokazania. W Weronie za to jest wiele do ugrania.

Twój kolega z zespołu, Rok Mozić, mówił mi w ubiegłym sezonie, że wybrał Weronę kosztem lepszych włoskich klubów, bo tu miał większą gwarancję gry.

Tak, w moim przypadku to też był ważny argument. Możesz być siatkarzem z największym talentem na świecie, ale z perspektywy kwadratu dla rezerwowych go nie pokażesz. Stracisz czas na rozwój, wkradnie się frustracja i w konsekwencji ruch do wielkiego klubu przyniesie ci więcej szkody niż pożytku. Podoba mi się skład, jaki mamy w Weronie. Czuję, że mogę dać wiele temu zespołowi. Wiem też, że zespół może pomóc mi stać się dobrym zawodnikiem.

Jakie wrażenie robi na tobie Radostin Stojczew?

To dobry, ale zarazem twardy szkoleniowiec. Lubię jego metody zarządzania zespołem. Mocno pcha cię, byś podnosił sobie poprzeczkę. Czasem może wydawać się surowy, ale on robi to dla naszego rozwoju. Jeśli nie pracujesz ciężko, to nigdy nie przeskoczysz progu średniości. Lubię swój styl pracy, bo polega on na stawianiu sobie kolejnych wyzwań. Trener Stojczew jest osobą, która myśli o zawodnikach w podobny sposób.

Mozić mówił mi o Stojczewie: „Nawet jeśli trenujesz bardzo dobrze, on będzie chciał, żebyś na następnym treningu prezentował się jeszcze lepiej. Wiadomo, ten mechanizm nie działa w nieskończoność. W końcu przyjdzie dzień, w którym nie zanotujesz progresu i usłyszysz od niego kilka słów”.

Nie wiem, jak na jego metody pracy zapatrują się inni zawodnicy, ale to jest styl, jaki mi odpowiada. Lubię być co rusz nakręcany do pokonywania własnych barier. Czasem wystarczy, że trener powie mi: „Zrób to”. Dla mnie to już jest wystarczająca motywacja. Nie obchodzi mnie to, że na początku mogę mieć problemy. Jeśli dzisiaj zrobiłem dziesięć perfekcyjnych powtórzeń danego ćwiczenia, to jutro będę chciał zrobić ich jedenaście. Takie nastawienie pomaga później w kryzysowych momentach.

Jak się czujesz z myślą, że w tym sezonie zmierzysz się z dawnymi idolami z Kataru – Leonem, N’Gapethem albo z innymi gwiazdami Serie A jak Michieletto czy Giannelli?

Nawet nie wiesz jak długo czekałem na tę możliwość. Już na samą myśl o starciach z tymi zawodnikami czuję się szczęśliwy. Leon jest przecież moim idolem, więc teraz będę miał okazję stanąć z nim twarzą w twarz po dwóch różnych stronach boiska. Każdy siatkarz powie ci, że to naprawdę niesamowite uczucie, gdy rywalizujesz przeciwko zawodnikowi, którego podziwiasz. Teraz nadarza się okazja, by się przekonać, czy przez ostatnie lata gry rzeczywiście się czegoś nauczyłem, jeśli chodzi o siatkówkę, czy tylko może wydaje mi się, że się nauczyłem (śmiech).

Jesteś szczęśliwy z tego, jak do tej pory zarządzasz karierą?

Nawet bardzo. Pamiętam jej początki, z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to był najgorszy moment. Dziś wszystko toczy się zgodnie z planem. Jestem w miejscu, w którym chciałem być. Dodatkowo mocno doceniam fakt, jaką drogę przeszedłem, by się tu dostać. Wiem, że znalazłem się na poziomie, na którym nie możesz spocząć na laurach. Muszę dalej się rozwijać, bo co tydzień będę miał do czynienia z najlepszymi siatkarzami świata.

Jak dzisiejszy Noumory widzi siebie za dziesięć lat?

Mam nadzieję, że ten Noumory z przyszłości będzie najlepszym siatkarzem świata. Robię i będę robił wszystko, aby ta wizja jak najszybciej stała się rzeczywistością.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0