Kiedyś dwóch selekcjonerów z powodzeniem prowadziło reprezentację Szwecji. Dziś Piotr Jawny i Marcin Dymkowski z Podbeskidziem Bielsko-Biała biją się o powrót do ekstraklasy. I udowadniają, że drużyna piłkarska może mieć dwóch pierwszych trenerów. Dla jednego mecz toczy się wyłącznie z piłką, dla drugiego jedynie bez piłki. Czy taka specjalizacja to przyszłość sztabów szkoleniowych?
Na początek ustalmy jedną ważną rzecz: naprawdę jesteście panowie jedynym na szczeblu centralnym duetem trenerskim, czy tylko tak mówicie, żeby podkreślić, że rola asystenta też jest ważna?
Marcin DYMKOWSKI: - Ciężko to w Polsce przyjąć, ale naprawdę tak jest. Opowiedzieliśmy o tym na pierwszej konferencji w Podbeskidziu, ale niewielu dziennikarzy to podchwyciło i pisze o tym tak, jak naprawdę jest, bo chyba traktują to z przymrużeniem oka i myślą, że to pic na wodę, a tak naprawdę jest pierwszy trener i asystent. Przez to, że Piotrek ma licencję i on jest wpisywany do protokołu, jego nazwisko pojawia się częściej, ale w rzeczywistości nasza praca jest podzielona po równo. Ani ja, ani Piotrek nie wchodzimy w swoje dziedziny. Każdy decyduje o własnych rzeczach. Wspólnie pracujemy na to, jak wygląda zespół, ale każdy z nas ma swoją działkę. To dla niektórych dość trudne do zrozumienia.
Spróbujmy więc wyjaśnić. Znacie się jeszcze z czasów piłkarskich w Śląsku Wrocław. Już wtedy zaczął kiełkować plan na duet?
Piotr JAWNY: - Nie, absolutnie. To wyszło naturalnie. Duety rzadko się zdarzają. Jedyny przypadek, jaki pamiętam, był w reprezentacji Szwecji. Z Marcinem faktycznie znaliśmy się wcześniej, ale on jest ode mnie dziesięć lat młodszy. Ja dochodziłem do trzydziestki, gdy Marcin jako junior wchodził do pierwszego zespołu. Spędziliśmy razem sezon, a potem każdy poszedł swoją drogą. Ja kończyłem grę w piłkę w trzeciej lidze pod Wrocławiem. Trener Dulat zaproponował, żebym zapisał się na kurs UEFA A. Później zacząłem pracę w akademii Śląska. Marcin zaczynał w Olympicu z małymi dziećmi, później samodzielnie pracował w Świdnicy i w Oławie w III lidze. Gdy awansowaliśmy z rezerwami Śląska do III ligi, trener Paluszek zaproponował Marcinowi pracę. A ja mając do współpracy takiego trenera, nie chciałem, żeby roznosił tylko “grzybki”.
MD: - Przychodząc do Śląska, wnosiłem dużo doświadczenia z pracy indywidualnej. Nie byłem w stanie być czyimś asystentem. Doszliśmy z Piotrkiem do układu, który wyłonił się sam. Podzieliliśmy obowiązki i zaczęło to funkcjonować. Piotr jest na tyle inteligentnym człowiekiem, że szybko się dogadaliśmy. Od tamtej pory nie ma sytuacji, w której ktoś w cokolwiek ingeruje. Nie spinamy się na żadnej płaszczyźnie. Mamy różne przemyślenia, ale zawsze dochodzimy do konsensusu. Każdy z nas chciał być pierwszym trenerem i to osiągnął. Tyle że prowadzimy tę samą drużynę.
I rzeczywiście jeden drugiemu nie wtrąca się do pracy?
PJ: - Nie ingeruję w to, co Marcin robi w defensywie, ale i tak się z tym zgadzam, więc gdybym sam prowadził zespół, 90 procent rzeczy pewnie robiłbym tak samo. Nie jest oczywiście tak, że siebie nie słuchamy. Wręcz chcę, by Marcin dawał jakieś uwagi co do ataku. Bo nikt nie jest wszechwiedzący. Tak udało nam się wypracować swoje pomysły, niespotykane w innych zespołach. Pewne rzeczy są oczywiście uniwersalne, ale nowi zawodnicy, którzy do nas przychodzą, mówią czasem, że nigdy w ten sposób nie bronili czy nie atakowali. Trzeba trochę czasu, by się przystosować, ale to nasze własne, fajne i wydaje nam się, że nowoczesne pomysły. Mamy różne zdania, ale nie było momentu, żebyśmy się kłócili. Chcemy podjąć najlepszą decyzję dla zespołu. Staramy się tak długo, aż dojdziemy do konsensusu.
Do kogo należy ostateczna decyzja w spornych sprawach?
MD: - Do nas. Czasem wypalają myśli, które miałem ja, czasem te, które miał Piotrek. Skład wybieramy wspólnie. Oba głosy ważą tyle samo. Niczyja prawda nie jest najprawdziwsza. Staramy się rzetelnie wypracowywać wszystkie decyzje, widzimy zawodników na treningach, mamy doświadczenie piłkarskie. Piotrek zajmuje się ofensywą, ja wszystkimi zachowaniami związanymi z defensywą i rozwojem piłkarzy, gdy nie mają piłki. To się zazębia. Czasem ja mówię o kimś, że zagrał super mecz, a Piotrek zwraca uwagę, że za mało dawał w ofensywie. I zaczynają się dywagacje.
Jak wygląda w praktyce wasza praca z zespołem? Gdy na treningu następuje strata, trener Dymkowski robi krok do przodu, a trener Jawny wysuwa się na pierwszy plan po przejęciu piłki?
MD: - Przede wszystkim wiemy, że w drużynie musi być balans. To nasz główny cel. Nie chcemy być drużyną defensywną, wybijającą piłki po autach na dwudziestym metrze od własnej bramki, lecz zorganizowani, by jak najszybciej odbierać piłkę i grać w nią. Musimy być jednak na tyle zdyscyplinowani, by wiedzieć, co mamy robić na boisku, by jak najszybciej odzyskać posiadanie. Przez to, że mamy podzielone obowiązki, skupiamy się na rzeczach istotnych dla nas. Nie rozpraszam głowy tym, czy Kamil Biliński strzelił gola, bo to już kwestia Piotrka. Mnie interesuje, czy dobrze zachowywał się bez piłki. Łatwiej nam spojrzeć na jedną rzecz i być w niej specjalistą, niż być rozproszonym. Często zdarza się, że drużyna jest typowo defensywna albo ofensywna. My ciągniemy w swoją stronę. Ja chciałbym, żeby wszyscy byli defensywni, Piotrek, by grali ofensywnie. Tworzy się fajna układanka, która predysponuje nas do dobrej gry. Nie do radosnej piłki, ale też nie do murowania. Balans.

Tak naprawdę oglądacie zawsze dwa różne mecze.
PJ: - I to pozwala od razu na spojrzenie bardzo szczegółowe z dwóch różnych stron. To wszystko nie oznacza jednak, że Marcin nie chce gry w ataku i że mnie obrona kompletnie nie obchodzi, a zawodnicy mogą sobie biegać, gdzie chcą. Całe życie byłem obrońcą i jestem pierwszy do tego, by posadzić na ławce zawodnika, który nie broni. Bronimy po to, by dobrze atakować. Na pewno wyzwaniem jest dobre zorganizowanie zajęć. Czasem staramy się dzielić formacjami, czasem całym zespołem, ale mamy części treningu, którymi tylko Marcin się zajmuje i takie, którymi tylko ja. Jeśli bardziej zwracamy uwagę na obronę, Marcin udziela trochę więcej wskazówek. I odwrotnie. Nie jest jednak tak, że dwóch trenerów się przekrzykuje. Przeważnie układamy jakiś ogólny zarys treningu, liczbę zawodników, przestrzeń, czas, a potem każdy przychodzi z pomysłami na swoją część zajęć.
MD: - Co ciekawe, nie potrzebujemy asystentów. Sami wykonujemy swoją pracę. Chcemy być cały czas z piłkarzami, czuć to wszystko, na każdym kroku wspierać ich w rozwoju. Więc może w klubie jest więcej pierwszych trenerów, ale za to mniej drugich.
Wyobrażam sobie, że także u zawodników zwiększa to świadomość. Wiedzą, że w każdej fazie gry jest trener, który dokładnie na nich patrzy i będzie ich rozliczał. Trzeba pilnować, żeby nie podpaść ani jednemu, ani drugiemu.
MD: - Nie wyobrażam sobie, by zawodnicy nie czuli, że gra bez piłki jest równie ważna, co z piłką, dlatego musimy być na równych prawach, żeby wszystko dobrze funkcjonowało. Wiemy, jak jest. Czasem, gdy ktoś strzeli gola, wydaje mu się, że jest najlepszym zawodnikiem i już nic nie musi robić. Tymczasem jest wiele rzeczy, które się wykonuje dla dobra drużyny. Jeśli ktoś będzie Cristiano Ronaldo, nie musi bronić, bo da nam 40 bramek w sezonie. Ale jeśli takich zawodników nie ma, każdy musi być aktywny w obronie. Co ciekawe, to nie jest kara. Obserwujemy zawodników i trening gry bez piłki, z niewieloma kontaktami, to dla nich też frajda, bo widzą, że robią postępy w obronie i dodają sobie pewności. Stają się lepszymi piłkarzami.
Nie widzieliście nigdy konsternacji u zawodników? Zagubienia związanego z sytuacją, że dwóch różnych trenerów daje im wskazówki?
PJ: - Nie zauważyliśmy czegoś takiego ani we Wrocławiu, ani w Bielsku-Białej. Piłkarzy zawsze najbardziej interesuje, kto odpowiada za ustalanie składu, bo chcą wiedzieć, komu trzeba się przypodobać. Ale od razu dostali informację, że robimy to razem i uwierzyli, bo widzą, jak funkcjonujemy. Nie było nigdy u nikogo ani sekundy zawahania, do kogo się zwrócić. Jeśli odbywają się rozmowy, czasem podejdzie do zawodnika Marcin, czasem ja. Gdy trzeba odbyć jakąś poważniejszą, spotykamy się w trójkę. Nie w cztery, ale w sześcioro oczu.
Spodziewacie się, że futbol będzie szedł w tę stronę? Widać w wielu sztabach coraz większą specjalizację. W innych dyscyplinach już od dawna są trenerzy odpowiedzialni za różne fazy gry.
MD: - Trener przygotowania fizycznego czy fizjoterapeuta też mają specjalizacje i zakresy obowiązków. Nie można być dobrym we wszystkim. Chciałoby się może być alfą i omegą, ale wtedy widać mniej. Jesteśmy w Polsce pionierami, co widać nawet po tym, że nie da się do protokołu meczowego wpisać dwóch trenerów. Od tego pewnie musiałoby się zacząć. Wtedy ludzie w klubach mieliby poczucie, że mogą też zatrudnić duet. Nie mamy jednak parcia na szkło, by od nas zaczęły się zmiany.
PJ: - Zawsze jest wyobrażenie, że jednak na końcu jedna osoba o wszystkim decyduje. Mogą się znaleźć naśladowcy, jeśli będzie to powiązane z sukcesem. W takich przypadkach ten model się przyjmuje i otwiera drogę dla kolejnych. Pytanie, czy gdzieś się znajdą dwie osoby, które będą się tak dobrze dogadywać, by przez pewien czas współpracować na równych zasadach. Raczej nie będziemy duetem trenerskim przez całe życie. Nie wykluczamy, że spędzimy razem kolejne dziesięć lat, ale może się okazać, że rozstaniemy się po roku. Nie mamy ciśnienia w tej kwestii.
Poruszył pan kwestię przyszłości, a to też ciekawy aspekt. Trenerzy sami planują sobie kariery, rozważają następny krok. Wy, odchodząc ze Śląska, musieliście się także zgodzić w kwestii życiowej, czyli uznać, gdzie chcecie pracować dalej. To było trudne?
PJ: - W drugim zespole Śląska pracowaliśmy razem dwa lata. Oferta z Podbeskidzia przyszła dość niespodziewanie. Dowiedziałem się od niej przed ostatnią kolejką sezonu. Zadzwoniłem do Marcina, by spytać, czy dalej chcemy pracować razem. Zdecydował się, ale mogło się wydarzyć, że już teraz każdy poszedłby swoją drogą. Dopóki jesteśmy razem, lojalnie pracujemy razem. Życie trenera jest takie, że nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Skoro pracujemy razem, odejdziemy razem. A jeśli się rozstaniemy, każdy pójdzie swoją drogą.
MD: - Najgorsza będzie stagnacja. Jeśli zobaczymy, że to nie przynosi efektów, nie będzie rozwoju, będziemy się zastanawiać. Ostatnie lata pokazują, że idziemy do góry. Mamy swoje ambicje i chcielibyśmy iść jeszcze wyżej. Jeśli się uda, będziemy to kontynuować. Jeśli nie, będziemy pewnie mieć różne myśli.
Podbeskidzie, dzwoniąc do pana, wiedziało, że tak naprawdę dzwoni do duetu trenerów?
PJ: - Dyrektor Łukasz Piworowicz miał pewnie wiedzę na ten temat, bo bardzo mocno prześwietla osoby, które chce zatrudnić. Na pierwszym spotkaniu od razu mu zresztą wyjaśniłem i nie miał z tym żadnego problemu.
A prezes? Miał budżet na zatrudnienie jednego pierwszego trenera, a nagle okazało się, że musi wziąć dwóch.
PJ: - Dyrektorowi od razu przekazałem, że przyjmuję ofertę, o ile Marcin przychodzi ze mną na takich samych warunkach. Zostało to zaakceptowane bez wielkich problemów. Prezes to przyjął.
MD: - Choć czasem w żartach, jak po meczu z Koroną, mówi do mnie: “oj, ale ta defensywa słabiutka”.
Poruszył pan ciekawy aspekt zewnętrznego odbioru waszej pracy. Patrząc na bilans bramkowy, można wyciągać szybkie wnioski na temat tego, który z was pracuje dobrze, a który źle. Nie każdy będzie wnikał w szczegóły.
PJ: - A przecież czasem to, że zespół strzelił 20 goli, niekoniecznie świadczy o dobrej grze w ataku. Uważam, że w Śląsku bardzo dobrze graliśmy w defensywie, ale traciliśmy stosunkowo dużo bramek. Jeśli ktoś nie wie, kto grał, kto czasem stawał w bramce, w jakich sytuacjach padały gole, nie ma całego obrazu.
MD: - Poza tym, podkreślamy ciągle, że defensywa to nie jest tylko bronienie dziesięcioma zawodnikami za linią piłki. Mecz z Resovią pokazał, że można bronić nawet w dziewięciu i wygrać. Mamy stworzony układ pozwalający, by defensywa odbierała piłki. Ale gdzie będzie to robić, to już inna sprawa. Nie musi na własnej połowie zostawać dziesięciu zawodników. Może trzech. Często, jeśli ktoś mówi o defensywie, od razu kojarzy mu się Warta Poznań i bronienie w dziesięciu, z wybijaniem piłek i liczeniem, że się uda z kontry. U nas defensywa oznacza czasem granie bardzo ryzykowne, ale takie, w którym zawodnicy dobrze wiedzą, co robić w ekstremalnych sytuacjach.
Nie wszyscy jednak będą to analizować tak wnikliwie. Co w przypadku odniesienia sukcesu? Pracujecie na równych zasadach, a będzie się mówić o awansie trenera Jawnego. To nie będzie pana gdzieś w głębi kłuło?
MD: - Piotr w wielu wywiadach podkreśla i uwypukla nasz podział obowiązków. Dokładnie opowiada, jak wygląda nasza praca. Ja sam nie będę wychodził przed kamery i mówił, że też jestem trenerem tej drużyny. Nie mam na to parcia. Dobrze by było po prostu, gdyby polska piłka przyjęła, że pracujemy w takim modelu.
PJ: - Gdy ktoś napisze, że Podbeskidzie to drużyna Jawnego nie będziemy do niego dzwonić, żeby prostował, ale w coraz większej liczbie publikacji widzimy, że dodawane jest także nazwisko Marcina. Myślę, że to będzie szło w tym kierunku. Pracą medialną też dzielimy się elastycznie. Czasem Marcin idzie na konferencję prasową, czasem ja. Trochę po połowie, trochę pod wpływem impulsu.
MD: - Przez to czasem się zdarza, że wychodzę z tabliczką Piotr Jawny, którą trzeba w pośpiechu chować, żeby nie było faux-pas. Powoli wszyscy widzą, że bezpieczniej jest po prostu dawać tabliczkę z napisem “trener Podbeskidzia”.
Jest jednak zawsze tendencja, by jednej osobie przypinać ordery. Ciekaw jestem, czy w przypadku na przykład świętowania awansu do ekstraklasy, trzeba by podrzucać dwóch trenerów zamiast jednego?
MD: - Dlatego, gdyby tak się zdarzyło, schowamy się gdzieś. Albo to my będziemy podrzucać zawodników.
Rozmawiał Michał Trela.
