To film, który każdy widział, kiedy był młody, zachwycił się, a potem boi się do niego wracać, bo obawia się, że po latach zobaczy wszystkie wady, jakich nie dostrzegł za pierwszym razem.
Wielki wstrząs przy pierwszym seansie, rozczarowanie przy drugim. To emblematyczne dla filmów, które przede wszystkim grają na emocjach. Takich, jak Requiem dla snu, które razem z początkiem września pojawiło się na Netfliksie.
Pierwszy raz oglądałem produkcję Darrena Aronofsky'ego kilkanaście lat wcześniej, w drugiej klasie liceum, jak wszyscy - z wypalanej u kolegi płyty; Requiem dla snu był zresztą jednym z większych przebojów ery sieciowego piractwa, w Polsce do kin poszła na to jedynie garstka widzów. Pierwszy i i ostatni. Bałem się do niego wrócić, żeby nie psuć sobie wrażeń. Cały czas miałem z tyłu głowy, że ten obłędny montaż (półtoragodzinne Requiem dla snu ma 2000 cięć montażowych, zwykły film o tej długości - około 600) i wwiercająca się w uszy muzyka skutecznie zasłaniają miałkość przedstawianej historii. W sam raz dla widzów niewyrobionych, najlepiej takich, którzy mają kilkanaście lat i jest to dla nich jedno z pierwszych mocnych kinowych doświadczeń ever.
Ale jak już film trafił na Netfliksa, to nie było odwrotu. Jak ogląda się Requiem dla snu po latach?
Minusy
Faktycznie, dopiero teraz widać, jak prosta jest to historia. Po jednej stronie uzależniony od chyba wszystkich narkotyków świata Harry, który chce zarabiać na życie sprzedawaniem prochów. Przez brak towaru Harry wkręca swoją dziewczynę Marion w pozyskiwanie narkotyków w zamian za seks. Postępujące uzależnienie, choroba, upadek na dno - wszystko naraz. Po drugiej stronie jest Sara, matka Harry'ego, starsza kobieta owładnięta marzeniem pojawienia się w telewizji, którą ogląda nałogowo. Sara wmawia sobie, że aby tam trafić, musi zrzucić parę kilo, dlatego zażywa uzależniające tabletki na odchudzanie. Efekt uboczny jest straszny: kobieta wpada w chorobę umysłową. Czyli upadek rodziny Goldfarb oglądany dwojako, poprzez idące równolegle, zazębiające się historie.
Scenariusz nie jest zaskakujący, w dodatku Aronofsky i Hubert Selby jr, współautor scenariusza i autor książkowego pierwowzoru, postawili na maksymalne uproszczenie dialogów (Jesteś bardzo piękna. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Jesteś moim snem). Upływający czas widać też na formie realizacji; kamera filmująca konkretne sceny od dołu, metodą żabiego oka, tylko po to, żeby wzmóc duszny klimat obrazu, albo wielokrotne przyspieszenie scen - to wszystko mocno archaiczne metody wprowadzenia widza w poczucie zagrożenia. Najszerzej kojarzonym elementem Requiem dla snu jest ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella i Kronos Quartet, do której dalej nie można się przyczepić, ale widać też, jak mocno robi ona cały film; bez niej Requiem dla snu wyglądałoby zupełnie inaczej, byłoby mniej intensywne. To tylko pokazuje, na jak skąpym tekście zbudowana jest ta produkcja.
Plusy
Tylko czy historia o uzależnieniach nie wymaga oszczędnego scenariusza? To nie Quentin Tarantino i przerzucanie się błyskotliwymi one-linerami, tutaj miało być depresyjnie i jest depresyjnie, Darren Aronofsky pokazał piekło nałogu w pełnej rozciągłości, z degradacją ciała i umysłu. A skoro trzeba było wstrząsnąć, to tylko przy użyciu mocnych obrazów. Może ten teledyskowy montaż trąci 90'sową myszką, natomiast dalej działa. Świetnie ogląda się to zbicie ultraszybkich cięć przy zażyciu narkotyku, które następnie są zestawiane z dłuższymi kadrami, gdzie bohaterowie odlatują. No i ta słynna, podbita nerwową muzyką sekwencja, która zaczyna się od opuszczenia przez oszalałą Sarę mieszkania, a kończy Harrym na pomoście, wciąż, pomimo upływających 20 lat, jest okrutnie przygnębiająca.
I jeszcze coś. Jeśli warto obejrzeć Requiem dla snu dla jednej rzeczy, to jest nią rola Ellen Burstyn. To, jak na przestrzeni całego filmu przechodzi od dobrotliwej starszej pani do - nie bójmy się mocnego słowa - warzywa, jest porażające. Burstyn gra na pograniczu szarży, ani na moment nie nadając swojej roli cienia karykatury. Szkoda, że przegrała Oscara z Julią Roberts, ale to jeszcze były czasy, w których sama nominacja dla tak niszowego projektu jak Requiem dla snu była zaskoczeniem.
Werdykt
Warto! Te elementy, które postarzały się przez lata, nie zaburzą wam ogólnego odbioru filmu. Za to te, które są najważniejsze i najmocniejsze, takie właśnie pozostają. A przy okazji widz może jeszcze bardziej docenić to, co zrobiła Ellen Burstyn, bo przez te dwie dekady podobna rola już się w amerykańskim kinie nie trafiła. Ja skończyłem Requiem dla snu z takim samym poczuciem obezwładniającej pustki, w jakiej znaleźli się bohaterowie i jaką czuło się po pierwszym, licealnym seansie. Tak samo nieprzyjemnym, jak ten sprzed paru dni.