Civil War Alexa Garlanda (Ex Machina) z Kirsten Dunst i Cailee Spaney to apokaliptyczna wizja Ameryki targanej wojną domową.
Artykuł pierwotnie ukazał się w marcu 2024 roku.
Pierwsze zdjęcie pewnie nie wyjdzie. Drugie też nie. Lee Smith (Kirsten Dunst), słynna fotoreporterka wojenna, uważa, że w tej robocie do czegokolwiek nadaje się może jedna na trzydzieści zrobionych fotografii. Selekcję wymuszają ekstremalnie trudne warunki; nie ma miejsca na ustawienie ujęcia, kiedy nad głową świszczą kule. Po pierwsze – przeżyć. Po drugie – przywieźć chociaż jedno przyzwoite zdjęcie. Kolejny dzień w pracy fotoreporterów wojennych.
Jeden z najważniejszych obrazów wojny ostatnich lat
Kino nie lubi korzystać z ich usług. Opowiadanie o wojnie z perspektywy szeregowych żołnierzy czy dowódców – co innego. To oni są siłą sprawczą. Ale nie fotoreporterzy, nieatrakcyjne tło w odblaskowych kamizelkach, plątające się pod nogami na linii frontu. Robią zdjęcia, których przecież nikt nie chciałby oglądać. Ci, którzy w wojnie uczestniczą, uciekają od dramatycznych wspomnień; ci nieuczestniczący wolą udawać, że to ich nie dotyczy. Te obrazy okropności mogą zaspokoić kilka różnych potrzeb. Aby uodpornić się na słabość. Żeby stać się bardziej odrętwiałym. Uznać istnienie niepoprawnego – pisała o fotografii wojennej słynna eseistka Susan Sontag.
Kino nie lubi korzystać z ich usług, ale Alex Garland, reżyser m.in. Ex Machina i Men skorzystał. I wygrał, bo jego Civil War to jeden z najważniejszych, najbardziej przejmujących obrazów wojny ostatnich lat. A już na pewno najpiękniej sfotografowanych, co w zestawieniu z fabułą może być kontrowersją, dopóki nie przypomni się, kto tu jest głównym bohaterem.
U Garlanda nie ma czasu na introdukcję. Coś się dzieje, to trzeba ruszać w teren. I już w pierwszych minutach widz wlatuje w sam środek wielkomiejskich zamieszek, widząc tyle, ile Lee Smith starająca się udokumentować walkę cywili z policją. Zawodowa solidarność nakazuje jej jednak ruszyć z pomocą, gdy inna fotografka zostaje ranna. I tak się składa, że poszkodowana dziewczyna, młodziutka Jessie (Cailee Spaeny w kolejnej po Priscilli dużej roli) wychowała się na fotografiach Smith. Kilka godzin później wpada na nią w hotelu, dziękując za pomoc. A następnego dnia, ku irytacji Smith, ładuje się z aparatem do furgonetki, którą fotografka wraz z dziennikarzem Joelem (Wagner Moura) i pisarzem Sammym (Stephen McKinley Henderson) chce ruszyć do Waszyngtonu. Cel – próba rozmowy z prezydentem Stanów Zjednoczonych. A właściwie prezydentem tego, co jeszcze z nich zostało.
Czas apokalipsy ery trumpizmu
Bo na papierze Civil War to film o regularnej wojnie domowej, jaką toczy między sobą podzielone społeczeństwo USA. Rząd sprawuje władzę autorytarną, a Teksas i Kalifornia zawarły sojusz, tworząc Siły Zachodnie, frakcję z własnym wojskiem, która dąży do obalenia głowy państwa. Po drugiej stronie prezydent (Nick Offerman, czyli Ron Swanson z Parks and Recreation) – jak słusznie zauważa recenzent The Guardian, uosabiający ostateczną ewolucję myślenia w duchu Make America Great Again – rozwiązuje FBI, militaryzuje policję i strzela do obywateli. Z twarzy trochę podobny do Donalda Trumpa, ale bez przesady. Może być tak, że to jeden z jego następców, bo jeśli odnieść Civil War do aktualnej sytuacji w Stanach Zjednoczonych, to naturalnym tropem jest przestroga nie przez Trumpem, a trumpizmem. Doktryną nacechowaną walką ze starym establishmentem, problemami wewnętrznymi Ameryki, ale przy tym ideologią pogłębiającą polaryzację, wzmacniającą opozycję my kontra oni. Amerykanie prawdziwi, wyznający tradycyjne wartości, kontra imigranci narzucający własną tożsamość kulturową. W jednej z najbrutalniejszych scen Civil War żołnierz grany przez Jessego Plemonsa dobitnie pokazuje, jak wielka jest przepaść dzieląca obie strony sporu. Wypada dodać, że trumpizm ma się aktualnie w Stanach lepiej niż kiedykolwiek. Nie bez przyczyny obraz Garlanda ma swoją premierę kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi.
Tyle że wojna domowa to tylko jedna z warstw filmu. Druga to podróż do conradowskiego jądra ciemności, naturalnie odsyłająca do Czasu apokalipsy Francisa Forda Coppoli, arcydzieła o absurdzie wojny i kryzysie człowieczeństwa; obrazu nakręconego właśnie na bazie powieści Jądro ciemności Josepha Conrada. Bohaterowie Garlanda spotykają podczas niej i rebeliantów, i zwolenników aktualnego porządku, i zwykłych, pogrążonych w marazmie Amerykanów, którzy starają się udawać, że nic nie wiedzą o jakiejkolwiek wojnie. Czy apatia jest w rzeczywistości krzykiem niezgody przeciwko temu, co stało się z ich krajem? Tego nie wiemy. W ogóle nie wiemy zbyt wielu rzeczy jak na hollywoodzki blockbuster, ale nie po to za produkcję brało się – lubujące w eksperymentowaniu ze współczesnym kinem – studio A24, żeby dawać widzom rozwiązanie na tacy. Ich wizja kina masowego – kosztujące 70 milionów dolarów Civil War jest najdroższym filmem, wyprodukowanym przez tę wytwórnię – to nastawione na maksymalny realizm sceny miejskich walk przedzielone podróżą i stałym budowaniem podskórnego napięcia. I tak przez większą część filmu, bo finał jest – dosłownie – spektakularnym starciem w pył amerykańskiej mitologii.
Kino jak Instagram
Alex Garland czerpie z arcydzieła Francisa Forda Coppoli także poprzez przełamywanie apokaliptycznego tonu niepasującą doń muzyką, zupełnie jak Coppola zrobił w Czasie apokalipsy, deptając wojenne sacrum i wrzucając The End zespołu The Doors w samo serce wizji wietnamskiego piekła. Tu zamiast The Doors są De La Soul i ich Say No Go, muzyczna ilustracja makabrycznej egzekucji, która pomaga oddać na ekranie tryb myślenia wojennych fotoreporterów. Kontrast pomiędzy przebojowym trackiem De La Soul i przerażającymi obrazami to niezbędny w ich zawodzie dystans. Nie mogą współczuć, nie mogą oceniać. Nie zadają pytań. Po prostu uczciwie dokumentują to, co dzieje się na wojnie, starając się przy tym pozostawić głowę w zupełnie innej rzeczywistości. Tego Lee Miller uczy młodą adeptkę fachu. Początki są trudne, ale im bliżej Waszyngtonu, tym bardziej Jessie ogląda wojnę zza mlecznej szyby. W finale to ona jest tam, gdzie powinna być fotografka, podczas gdy Lee prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu staje przed ścianą rozpaczy. Rozumie, że to może być już koniec, jej kraj wpada w erozję, dalej nie ma już nic. A jeśli jest – to tylko coś jeszcze bardziej przerażającego. To jedna z najmocniejszych scen, jakie amerykańskie kino widziało w tym wieku.
Można się czepiać, że Civil War jest przeestetyzowane. No jest. Ale za instagramową fasadą kryje się percepcja fotoreporterów, dążących do tego, by ich prace przedstawiały wojnę tyle uczciwie, ile atrakcyjnie. Można narzekać, że środkowa część filmu jest jak ukryte, wycięte sceny z The Last of Us, że trafiają się dialogi jak z Coelho, a Stephen McKinley Henderson w roli sędziwego Sammy’ego cierpi na przypadłość wszystkich bohaterów Morgana Freemana – ludzi, którzy nie potrafią powiedzieć zdania złożonego bez przemycenia jakiejś dętej życiowej mądrości. Można, ale co z tego, skoro garlandowska wizja Ameryki – a szerzej: wizja świata – jest paraliżująca. Civil War wypełniają ludzie-zombie, bez żadnego celu poza przetrwaniem i wycięciem w pień wszystkich, którzy mogą im w tym przetrwaniu przeszkodzić. W jednej z najlepszych scen dziennikarze spotykają dwóch żołnierzy, którzy muszą zastrzelić kogoś, kto kryje się w opuszczonym domu i… również chce ich zabić. Ani oni nie wiedzą, jaki jest w tym cel, ani pewnie on. To bez znaczenia. Jest wojna.
I wszystko fajnie, gdybyśmy oglądali to w historycznym nawiasie. Jakby naprzeciwko siebie stali jacyś starożytni Grecy albo pradawne ludy z dzidami. Ale to wszystko może zdarzyć się już za moment. I nikt nie ma na ten moment sprawczości, żeby coś z tym zrobić. Są tylko splątane ręce, jak u bohaterów Civil War, dryfujący w pustce między piekłem a przedsionkiem do piekła. Niech będzie, że to poczucie beznadziei przesuwa film Garlanda z bycia bardzo dobrym do bycia wybitnym. Trudno wyobrazić sobie, co podczas seansu poczują ci Amerykanie, którym uruchomiły się wizje apokalipsy, gdy tysiące osób zrobiło wjazd na Kapitol w styczniu 2021 roku. Oczywiście, że tu jest jeszcze gorzej.
Zobacz także:
13 najlepszych filmów od A24 (RANKING)
Co łączy „Spring Breakers”, „Moonlight” i „Uncut Gems”? A24 to znak jakości współczesnego kina
Komentarze 0