Kiedy 14 czerwca w Polsce odpalono platformę Disney+, fani i fanki sci-fi mogli wreszcie nacieszyć się pęczniejącą biblioteką ekskluziwów spod szyldu Star Wars. Czy warto było tyle zwlekać z odpaleniem VPN-a lub ogarnięciem torrentów?
To niełatwe pytanie. Najpierw był całkiem udany Mandalorian, później raczej ambiwalentnie oceniany The Book of Boba Fett. Trzecim oryginalnym live-action serialem ze stajni LucasFilms został Obi-Wan Kenobi. Oczekiwania przed premierą ogromne, bo przecież postać grana przez Ewana McGregora wyjątkowo długo czekała na własny spin-off. Początkowo planowany w opcji pełnometrażowego filmu kinowego, ostatecznie stał się flagowcem prężnie rozwijającego się serwisu streamingowego. Niezależnie od celu, twórcy sześcioodcinkowej mini-serii musieli zmierzyć się z nie lada wyzwaniem. W końcu Obi-Wan to jeden z kluczowych bohaterów Gwiezdnych Wojen. Bez względu na to, na którą generację space opery George’a Lucasa się załapaliście. Proste fakty: Ben Kenobi to marka.
Tym bardziej żal, że Obi-Wan Kenobi to, powiedzmy sobie wprost, średnio udane przedsięwzięcie. Powodów jest wiele, co potwierdzają liczne, chłodne recenzje. Inna sprawa, że w USA serial został przyjęty o niebo lepiej niż w Polsce. Nie widziałem w naszym kraju jednoznacznie pozytywnej opinii na temat historii Bena Kenobiego opowiedzianej przez Deborah Chow i jej ekipę. I, znowu na niekorzyść hitu Disney+, również muszę dołożyć cegiełkę do nieprzychylnych komentarzy.
Jak rzuca często mój redakcyjny ziom Marek Fall: krótka piłka z mojej strony. Najnowszy serial streamingowego giganta sprawia wrażenie zrobionego na kolanie, w pośpiechu, byle jak, byle wypuścić. I mieć z głowy, odhaczyć kolejny projekt, wypełnić tabelki i podziękować za wytrwałość Ewanowi McGregorowi. To właśnie szkockiego aktora najbardziej szkoda w kontekście przeciętności, jaka bije z Obi-Wana. Gwiazdor Trainspotting czy Ghost Writera zalicza udany powrót do kreacji zdroworozsądkowego, empatycznego, rozczarowanego rzeczywistością mentora Jedi. Wypada przekonująco, pomimo faktu, że na przestrzeni kilku epizodów nie dostał zbyt wielkiego pola do popisu. Tu w zasadzie bez minusów, chociaż scenariusz z pewnością nie pomagał. Przykładem scena, w której Kenobi dowiaduje się o przeżyciu swojego padawana, Anakina Skywalkera, która wypadła – eufemistycznie ujmując – mało wiarygodnie.
Skoro w temacie aktorstwa jesteśmy. Średnio kumam dość try hardowo wprowadzoną obecność Haydena Christensena w ponownej roli przywódcy Imperium. Czy to retrospekcje, czy bieżąca akcja: wyszło tak średnio bym powiedział, tak średnio. Z początku irytująca młoda Leia (Vivien Lyra Blair) zyskuje sympatię na przestrzeni kolejnych odcinków. Chociaż nie mogę odpędzić się od wrażenia, że stanowi ona jedynie – kolejną po Baby Yodzie, Grogu – maskotkę gwiezdnego uniwersum. I powód, dla którego miałyby utożsamiać się z nią coraz młodsze pokolenia. I spoko, marketingowo się zgodzi, pewniak jak odejście Lewandowskiego z Bayernu. Tak czy inaczej, młoda aktorka zalicza tu prawie tak przekonujący występ jak Julia Butters w tarantinowskim Pewnego razu w Hollywood. Warto mieć na radarze.
Poza duetem, który ewidentnie zdominował ekran, reszta obsady albo dostała niewiele przestrzeni do zaprezentowania warsztatu, albo zwyczajnie wypadła blado. Pomijając skandaliczny, rasistowski hejt fanbazy skierowany w stronę Moses Ingram, jej bohaterka – Reva – nie dostarcza zbyt wielu emocji. Sztywniacko zagrana, a do tego napisana, jakby komuś wyjątkowo nie chciało wykazać się kreatywnością. Powierzchownie i płasko. Analogicznie zresztą inne epizodyczne postaci – Tala, robot NED-B, przybrani rodzice Lei czy inkwizytorzy sprawiający wrażenie przebierańców z Pyrkonu, a nie śmiercionośnych narzędzi w rękach Imperium. Komediowego luzu dostarczył za to Kumail Nanjiani, do spółki z mikro androidem Lolą. Zdecydowany powiew świeżego powietrza.
Ale zostawmy już aktorskie kwestie. Obi-Wan Kenobi to niestety chaotycznie napisany serial, pełen scenariuszowych fikołków, pozbawiony jakiegokolwiek napięcia i ładunku emocjonalnego (no, może oprócz dwóch-trzech scen). Poza tym, twórcy postawili na często nielogiczne rozwiązania, czego efektem m.in. dziwacznie poprowadzone walki, w których przeważający zwykle odpuszczał wygraną lub zachowywał się na tyle absurdalnie, żeby potencjalna ofiara mogła wyjść cało z potyczki. Wystarczy spojrzeć chociażby na dwa starcia Obi-Wana z Darthem Vaderem lub – uwaga, delikatny SPOILER – zaskakująco łatwą śmierć Wielkiego Inkwizytora z rąk Revy.
Brak logiki oraz ładu i składu to jedno, ale z najnowszej produkcji LucasFilms bije przewidywalność. Do tego stopnia, że starcia w zasadzie nie powodują zwiększonych BPM-ów, a na szykowany przez pięć odcinków plot twist można zareagować tylko w jeden właściwy sposób: jak w klasycznym memie, w którym koleś ostentacyjnie puka się w czoło. Big brain moment. Każdy, kto sumiennie oglądał pierwsze dwa epizody mógł zdemaskować fabularny piwot w kilka minut po obejrzeniu początkowych retrospekcji. Dla ewentualnego rozjaśnienia: tej, która pokazywała brutalny mord Anakina Skywalkera na młodziakach z akademii Jedi podczas wykonywania rozkazu 66.
Scenariusz kuleje, aktorsko w kratkę, to może chociaż audiowizualnie dowiezione? Nic z tych rzeczy. Pierwsze epizody rażą przesadnym CGI, szczególnie w kadrach z lotu ptaka, ukazujących poszczególne lokalizacje. Z kolei sceny w miastach zniechęcają marną scenografią, poczuciem pustki i brakiem życia. Nie wiem, czy to tylko kwestia okrojonego budżetu, czy również próby nad wyraz kameralnego ujęcia konceptu. Na koniec dnia, miałem wrażenie, jakbym obejrzał nic nieznaczący serial na AXN czy TV4 pod mdłe parówki na niedzielne śniadanie, a nie wielomilionową produkcję od właścicieli wielkich franczyz: Gwiezdnych Wojen czy Marvela. Chociaż przyznaję, że sytuacja z wizualiami poprawia się w drugiej połowie serii, kiedy akcja przenosi się do zamkniętych lokalizacji należących do Imperium. Nie powalił też cyberpunkowy wajb planety Daiyu w drugim odcinku, co ewidentnie syganalizuje popkulturowy przesyt tą estetyką. A jak soundtrack? Ścieżkę dźwiękową zlepiono z dość przezroczystych, muzakowych kompozycji i wstawek z oryginalnych kompozycji Johna Williamsa. No muza z Mandaloriana autorstwa Ludwika Göranssona to nie jest.
Naprawdę dziwi mnie, że tak ważny bohater, jak Obi-Wan Kenobi, otrzymał w hołdzie tak nijaki serial. Trochę o niczym, trochę o empatii, o wychodzeniu z komfortu, nawet jeśli jest się upartym, starzejącym się i przetyranym przez życie rycerzem Jedi. Parafrazując popularne określenie: dostaliśmy tu opcję all filler, no killer. Przypływu Mocy nie doświadczyłem, a największy plus jest taki, że jeszcze w te wakacje na disneyowskiej platformie ukaże się spin-off spin-offu, czyli Star Wars: Andor. Szpiegowski thriller będzie prequelem do Rogue One – w moim odczuciu najlepszego ze wszystkich filmów/seriali obecnej generacji Gwiezdnych Wojen. Na ekran wrócą Diego Luna i Forest Whitaker, będzie też Stellan Skarsgård, a wśród twórców ponownie znalazł się Tony Gilroy. Po tak zmarnowanym potencjale recenzowanej mini-serii, następna po prostu musi się udać. Się ze Star Warsami nie żegnamy i życzymy szybkiego powrotu życiodajnej Mocy. Niech będzie z wami podczas oglądania Obi-Wana Kenobiego. W przeciwnym razie, spontan drzemka gwarantowana.
Komentarze 0