Do grona serialowych polityków dołączyła właśnie kolejna postać flirtująca z autorytaryzmem. Warto spojrzeć na nią szerzej niż tylko jak na fikcyjną bohaterkę.
Artykuł pierwotnie ukazał się 12 marca 2024 roku
Elena Vernham należy do osób nieznoszących sprzeciwu. Gdy dumnie kroczy korytarzem, wszyscy, włącznie ze starszymi od niej ministrami i wysokimi rangą urzędnikami, kiwają pokornie głowami i usuwają się w cień. Każdy pracujący w pałacu ociekającym złotem musi być gotowy na to, żeby spełnić jej rozmaite zachcianki, a w razie niewywiązania się z obowiązków przyjąć na klatę konsekwencje niesubordynacji. Kobieta nie ma skrupułów – jedno skinięcie palcem i nawet ci z wieloletnim doświadczeniem pożegnają się ze stanowiskiem. Przecież do najbliższego otoczenia trzeba mieć bezgraniczne zaufanie, zwłaszcza gdy od siedmiu lat steruje się autorytarnym reżimem w Europie Środkowo-Wschodniej.
Przywódczyni, choć nienagannie ubrana, starannie cyzelująca słowa i rzadko okazująca pozytywne emocje, od początku nie budzi jednak powagi, a śmieszność. Narobiła sobie wrogów na arenie międzynarodowej, ale najbardziej zaciekłą walkę toczy z niewidzialnym przeciwnikiem. Elena panicznie boi się wilgoci, dlatego gdy tylko jej poziom staje się niebezpiecznie wysoki, czym prędzej ucieka do komory hiperbarycznej. Pozornie twardy charakter polityczki kruszeje też po każdej wizycie w pokoju, gdzie rok temu złożyła ciało ojca. O tym, że wpada w obsesję i nie podejmuje racjonalnych decyzji, świadczy wreszcie i fakt, kogo wytypowała na powiernika swoich tajemnic. Jest nim Herbert Zubak, zhańbiony żołnierz, który chwilę wcześniej brutalnie spacyfikował bunt górników.
Śladami Franka Underwooda
Vernham to główna bohaterka premierowego Reżimu. Dwa pierwsze odcinki produkcji trafiły już do katalogu platformy streamingowej HBO Max, a następne będą ukazywać się w kolejne poniedziałki. Zagrała ją Kate Winslet, dla której to kolejny owoc współpracy z serialowym gigantem – wcześniej wystąpiła już w Mildred Pierce i kryminalnym Mare z Easttown. Poza nią w obsadzie Reżimu znaleźli się m.in. Matthias Schoenaerts, Andrea Riseborough i Hugh Grant. Pomysłodawcą całego projektu jest Will Tracy, który wcześniej czuwał nad scenariuszami Sukcesji i Menu.
Na dokładną ocenę nowości przyjdzie jeszcze czas – w tym momencie wiadomo tyle, że twórcy szyją swoją satyrę grubymi nićmi, czerpiąc pełnymi garściami z biografiii żyjących polityków. Nawiązują do losów Marine Le Pen, Donalda Trumpa czy Władimira Putina, a i ktoś mógłby pokusić się o znalezienie analogii z karierą Jarosława Kaczyńskiego. Choć widać, że fabuła Reżimu wciąż się rozwija, wnioski z jego startu są dobrym pretekstem do tego, żeby zastanowić się nad tym, czemu współcześnie służą i czym powinny odznaczać się seriale political fiction. Lata mijają, a popularność gatunku wciąż nie słabnie. Jest wręcz przeciwnie, bo wielu twórców niestrudzenie usiłuje powtórzyć sukces Prezydenckiego pokera, House of Cards, The Crown czy Figurantki. Takie próby podejmowano również w Polsce. Szlaki na tym polu Ekipą przetarły Agnieszka Holland, Magdalena Łazarkiewicz i Kasia Adamik. W komediowe tony uderzało Ucho prezesa i Polityka, czyli serialowe rozwinięcie filmu Patryka Vegi. Łukasz Palkowski, reżyser Bogów i Najlepszego, zrealizował zaś Wotum nieufności, w którym marszałkini Sejmu Daria Seyda (Katarzyna Dąbrowska) ubiega się o polityczny awans.
Serialowe echa Antygony
Do grona rodzimych political fiction niedawno dołączył także remake Sługi narodu. Udział w jego pierwowzorze zachęcił odtwórcę głównej roli, Wołodymyra Zełenskiego, do kariery politycznej i startu w wyborach prezydenckich w Ukrainie. Były aktor zagrał tam ideowego nauczyciela historii, Wasyla Hołoborod’kę. Nagranie nagłego rantu mężczyzny na postępującą korupcję trafia na YouTube, gdzie cieszy się ogromną popularnością. Pedagog łapie wiatr w żagle, rzuca sprawdziany w kąt i postanawia sam dokonać politycznej rewolucji. W polskiej wersji jego odpowiednikiem, w którego wcielił się Marcin Hycnar, jest Ignacy Konieczny.
Maciej Bieliński, współreżyser pierwszego sezonu Sługi narodu, w rozmowie z nami przypomina, że podobne historie powstawały na długo przed startem telewizji. Zacznijmy od tego, że political fiction nie jest współczesnym wynalazkiem. „Antygona”, „Medea”, „Król Lear”, „Makbet” czy rodzima „Odprawa posłów greckich” również w pewnym sensie przynależą do tego gatunku. To, że interesujemy się tym właściwie od zawsze, oznacza, że polityka jest ważna, ma wpływ na nasze życie, a opowiadając o niej, mówimy coś o naszej współczesności. Czasem jest to śmiech przez lekkie łzy, jak właśnie w „Słudze narodu” czy „Figurantce”. Niekiedy bywa poważniej, jak np. w „House of Cards”. To zależy, jak twórcy chcą dotrzeć do widza. Bo w środku jest w sumie to samo: autorski komentarz dotyczący systemu, kraju, obywateli, najważniejszych problemów – podkreśla.
Zrozumieć niespokojne czasy
Podobnego zdania jest dr Wojciech Maguś, zastępca dyrektora Instytutu Nauk o Komunikacji Społecznej i Mediach na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, który od lat śledzi związki polityki i popkultury. Mechanizmy związane ze zdobyciem władzy, ale także z jej utrzymaniem od zawsze wzbudzały zainteresowanie ludzi. Zazwyczaj była to wiedza zarezerwowana dla elit, niedostępna dla masowego odbiorcy. Dzięki produkcjom fabularnym może przedostawać się do szerszych kręgów. Oczywiście, nie jest faktograficzna, ponieważ produkcje tego rodzaju muszą być dostosowane do wymogów kultury popularnej. Często zawierają uproszczenia danego zjawiska, zaś z inne ukazują w przejaskrawionym świetle – opowiada badacz. Tak właśnie dzieje się w Reżimie, gdzie Elena Vernham jest karykaturą samej siebie.
Maguś zwraca też uwagę na to, że dziś sławie political fiction sprzyja dynamiczna, stale zmieniająca się rzeczywistość. Czasy, w których żyjemy, stają się coraz bardziej niepokojące. Duża grupa ludzi, dążąc do zrozumienia i interpretacji zjawisk politycznych, sięga po fikcyjne treści. Seriale i filmy o polityce mogą być dla nich sposobem na zrozumienie złożoności świata oraz na zbadanie różnych scenariuszy i ich konsekwencji. Należy zauważyć, że produkcje tego rodzaju często odnoszą się do istotnych wydarzeń historycznych lub przedstawiają alternatywne historie. W obliczu niepewności współczesnych czasów część widzów może szukać zrozumienia rzeczywistości poprzez analizę przeszłości – opowiada.
Konwencja pozwala na więcej
Z wypowiedzi badacza można wyczytać między wierszami, że na widzów political fiction czyha jedna pułapka: niby prosta do rozbrojenia, a jednak podstępna. Oglądając poczynania Franka Underwooda albo Jeda Bartleta, trzeba nieustannie pamiętać o tym, że pogoń za atrakcyjnością fabuły rzeczywiście przysłania realia. Dobrze, żeby sami twórcy też byli tego świadomi, zwłaszcza że prezentowane treści zawsze są na wstępie zlepkiem ich osobistych wyobrażeń dotyczących tego, jak wygląda polityka.
Sam Maciej Bieliński uzasadnia odejście Sługi narodu od faktograficznej dokładności konwencją. Wierność realiom była do któregoś momentu prac scenariuszowych problemem. Ukraiński i polski system polityczny się różnią. Tam prezydent ma dużo więcej władzy wykonawczej, może więc obudzić się rano i nakazać: „A teraz mi tu zróbcie w kraju tak i tak”. W Polsce, jak dobrze wiemy, wygląda to trochę inaczej. Szybko doszliśmy do wniosku, że nie będziemy się tym przejmować, bo komedia pozwala na więcej. Postawiliśmy na emocje, bo widz nie znosi dosłowności i nudy. Nasz bohater jest niedoświadczony politycznie, ale ma ambicje, bardzo chce zmienić swój kraj. Nie powinno więc dziwić, że w serialu zamiast ślęczeć nad projektami ustaw wpada do Sejmu albo na Radę Ministrów, opieprza wszystkich równo i jego pomysły przechodzą (a czasem nie). Komedia żywi się porażkami i słabościami bohaterów, a nie systemów politycznych. Jeżeli jest dobrze zrealizowana, może być uniwersalnie odczytana – wyjaśnia reżyser.
Fikcja wpływa na demokrację
Jest jeszcze druga strona medalu, o której wspomina Maguś. Dziś, w rzeczywistości silnie naznaczonej przez starcia światopoglądowe, wszystko może być polityczne – także oglądanie seriali. Pogłębiająca się polaryzacja wymusza od ludzi opowiedzenie się po którejś ze stron sporu. Produkcje political fiction często są przestrzenią do wyrażania różnych perspektyw, skierowanych do konkretnej grupy odbiorców. Słabością produkcji tego rodzaju jest nakładanie się na ich ostateczny kształt przekonań politycznych twórców. Brak dystansu do danego zjawiska może powodować jego wypaczenie – mówi badacz z UMCS. Po przykłady nie trzeba sięgać daleko wstecz. Sukcesja, w której świat władzy łączył się z tym medialnym, krytykowała celebrytyzację polityki i przypominała, że to nie realne kompetencje, a gruby portfel często otwiera drogę do władzy. Twórcy serialu otwarcie zadeklarowali także, że charakter ukazanego przez nich wieczoru wyborczego odzwierciedlał napięcie, jakiego doświadczyli w 2016 roku, gdy wbrew początkowym oczekiwaniom Hillary Clinton przegrała z Donaldem Trumpem. Pamiętam, że robiło się coraz ciszej i ciszej, aż ludzie zaczęli wychodzić jeden po drugim. Przypominało to pogrzeb i żałobę niż cokolwiek innego – mówi w rozmowie z magazynem Vanity Fair Andrij Parekh, reżyser kluczowego dla fabuły produkcji odcinka Ameryka decyduje.
Stronniczość political fiction, podobnie jak brak faktograficznej dokładności, nie powinna być jednak czynnikiem, za które wypada skreślić cały gatunek. W końcu niezgoda na nepotyzm, korupcję albo nadużycia władzy może okazać się motorem napędowym do stworzenia szczerej, zaangażowanej społecznie produkcji. Grunt, aby pamiętać, że efekt końcowy może okazać się manifestem silnie rzutującym na rzeczywistość. W felietonie dla The Guardian o tym brzemieniu odpowiedzialności przypomniała Martha Gill. Fikcja wpływa na demokrację. Oczywiście, niewłaściwie byłoby cokolwiek z tym zrobić, ale nie powinniśmy tego ignorować. Ci, którzy kręcą filmy o spin doctorach, w pewnym stopniu sami nimi są. Wywierają wpływ. Możemy ich jedynie namawiać, żeby potraktowali tę sprawę poważnie – pisze. Na potwierdzenie swoich słów przytacza rezultaty dwóch badań. W jednym z nich widzowie filmu Fakty i akty Barry’ego Levinsona, w którym środowisko prezydenta USA fabrykuje wojnę w Albanii, żeby odwrócić uwagę od skandalu obyczajowego, byli częściej skłonni przyznać, że taka sytuacja miała miejsce w rzeczywistości. Inna grupa zaczęła zaś wierzyć w spisek dotyczący śmierci Johna F. Kennedy’ego po tym, gdy zobaczyli, jak Oliver Stone rozbrajał go w JFK.
Gdzie zatem powinien leżeć złoty środek między polityką a serialami? Najwyraźniej nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Wiadomo za to, jaki jest ich wspólny mianownik, którzy warto mieć z tyłu głowy podczas kanapowego binge’owania. Oba te zjawiska bardziej niż kiedykolwiek wcześniej łączy gra pozorów: czy to z oczekiwaniami wyborców, czy widzów.
Komentarze 0