To że trener pochodzi z zagranicy, nie oznacza, iż jest taktycznym geniuszem – słowa wypowiedziane 20 lat temu przez Tony’ego Adamsa, obrońcę Arsenalu, brzmią dziś groteskowo. Menedżerowie spoza Wielkiej Brytanii przynieśli do ligi angielskiej pomysły, o jakich miejscowym filozofom wcześniej się nie śniło. Dziś dobry szkoleniowiec to taki, który nie tylko wygrywa mecze, ale czyni jednostki lepszymi.
Thomas Tuchel w ciągu kilku tygodni pokazał na czym polega różnica pomiędzy doświadczonym trenerem, mającym zmysł taktyczny, umiejącym dotrzeć do poszczególnych piłkarzy a kimś, kto tego wszystkiego dopiero się uczy. Dostając taki sam materiał ludzki jak Frank Lampard, poprowadził drużynę do trzech zwycięstw w czterech spotkaniach, w ich trakcie The Blues stracili jedną bramkę – był nią samobój Antonio Ruedigera.
Tuchel to kolejny szkoleniowiec z drugiej strony Kanału La Manche, który ma wynieść Premier League na inny poziom, bo dzięki zatrudnianiu takich ludzi, zyskują całe rozgrywki, nie tylko kluby.
CHARYZMĘ BUDUJĄ REZULTATY
Część zawodników, szczególnie młodych, zapatrzonych w Lamparda, mogła oczekiwać, że wypadnie z łask. Twarzą tej grupy jest Mason Mount, utalentowany pomocnik, zdolny do biegania przez 90 minut, dobry przy stałych fragmentach, obdarzony ciekawą wizją gry ofensywnej, dysponujący mocnym strzałem z dystansu.
Kiedy Mount nie wystąpił w pierwszym starciu za kadencji Tuchela, przeciwko Wolves, obawy wzrosły. Tymczasem Niemiec spokojnie analizował. Przestawiał klocki. Zależało mu, by ta – jak to kiedyś pięknie określił Brendan Rodgers – „przebudowa samolotu w locie” była w miarę bezbolesna w kwestii rezultatów i dość szybko przyniosła efekty w ofensywie. I tak się stało. Napędzany świetnymi akcjami Calluma Hudsona-Odoia, mordujący rywali podaniami Jorginho i Mateo Kovacicia, zespół Chelsea w kilku meczach oddał na bramki rywali kilkadziesiąt strzałów.
Pamiętał przy tym o złotej regule – jeśli ty wymieniasz podania na połowie przeciwnika, on nie oddaje strzałów na twoją bramkę. W czterech meczach rywale Chelsea zanotowali 5 celnych uderzeń. Tuchel przywrócił do składu doświadczonych Ruedigera, a także Marcosa Alonso – ten drugi odwdzięczył się pięknym golem. Mountowi kazał grać raz na dziesiątce, raz jako fałszywej dziewiątce, szukając dla niego optymalnej pozycji, która pozwoli mu siać popłoch wśród obrońców. Namieszał w ofensywnej trójce, grając systemem 1-3-4-3. Oparł szkielet taktyczny na kręgosłupie złożonym z sześciu zawodników, resztę wymieniał.
Mount przyznał, że to ciekawe rozwiązanie, bo nikt nie wie, jak Chelsea zagra w następnym spotkaniu. Piłkarze kupili natychmiast idee Niemca. – Charyzma bierze się z rezultatów, nigdy nie jest na odwrót – powiedział dawno temu Craig Brown, wtedy selekcjoner reprezentacji Szkocji.
To nie tekst o Chelsea, ale akurat zmiana trenerska na Stamford Bridge jest na tyle świeża i mocno pozwala oprzeć się na konkretnych przykładach, że celowo pojawia się na wstępie. Sir Alex Ferguson, urodzony w Szkocji, zdobył w ciągu ćwierćwiecza pracy na Old Trafford mnóstwo trofeów, ale to ten, którego Jose Mourinho nazwał „specjalistą od porażek”, Arsene Wenger, uchodzi za największego wizjonera. Zmiany, jakich dokonał na organizmie Arsenalu są totalnym zaprzeczeniem słów Adamsa ze wstępu. Począwszy od diety, skończywszy na taktyce.
Mourinho sam wszedł na okręt pod banderę rewolucjonistów ligi angielskiej, potem dochodzili inni – Pep Guardiola, Carlo Ancelotti, Juergen Klopp, ale i ci z mniejszych klubów, choćby Roberto Martinez, psychofan analiz taktycznych i gry ofensywnej. Wenger miał i ma godnych następców. Oczywiście, częściowo Adams się nie mylił – nie wszystko co zagraniczne, musi być od razu lepsze. Bez wątpienia jednak kontynentalni trenerzy mieli od lat zupełnie inne spojrzenie na konserwatyzm filozofii „kick and run”.
IDŹ DO FRYZJERA
– Trenowanie jest dobre w przypadku dzieciaków. Jeśli zawodnik nie umie przyjąć i podać piłki, to przede wszystkim nie powinno być dla niego miejsca w drużynie. W Derby County powiedziałem Royowi McFarlandowi, żeby poszedł do cholernego fryzjera – to jest dzisiaj szkolenie na najwyższym poziomie – tak Brian Clough wspominał w latach 90. pewien etap swojej menedżerskiej kariery. Dziś z tego typu podejściem z pewnością by się nie obronił.
W świecie, w którym o każdej taktyce można powiedzieć bez wahania: „ale to już było”, menedżerowie szukają często dróg dla indywidualnych rozwiązań. Raz na jakiś czas pojawia się talent, z którego można zrobić wzorzec dla późniejszych zawodników występujących na danej pozycji czy w konkretnej formacji. Rio Ferdinand stworzył „odlew” środkowego obrońcy pełnego spokoju i gracji, ale Virgil van Dijk to jego monstrualna wersja. John Terry robił wślizgi głową i pakował gole po stałych fragmentach. Pablo Zabaleta, Ashley Cole, czy Patrice Evra pięknie śmigali na bokach, ale Trent-Alexander Arnold i Andy Robertson wynieśli to na wyższy poziom. Sami tego nie zrobili – to nie tylko ciężka praca z menedżerem, ale również umiejętność przekonania ich do określonych zachowań. Klopp „lepił” Roberta Lewandowskiego, ale to Guardiola uczynił z niego monstrum pola karnego.
W Anglii różnie z tym wcześniej bywało. Harry Redknapp wyznał kiedyś żartobliwie: – Swoje odznaki trenerskie znalazłem w pudełku z płatkami śniadaniowymi.
Premier League coraz mniej wierzy jednak iluzjonistom, anegdociarzom, bajarzom i blagierom. To znaczy – chce, by sztukmistrz pokazał swoje dzieło, ale też wytłumaczył, skąd się wzięło. Skończyło się trenowanie „na nos”.
Sam Allardyce miał być cudotwórcą, tymczasem okazuje się, że mit pryska. West Brom gra totalny piach. Roy Hodgson dzielnie trzyma się w Crystal Palace, ale ten zespół nie robi żadnych postępów. Sean Dyche? Od patrzenia na grę Burnley najczęściej bolą zęby. Stara, angielska szkoła, nie ma się dobrze, i może to szczęście Anglików, że ich selekcjonerem został Gareth Southgate. Młody trener z otwartą na trendy głową, który stara się nie zepsuć naturalnych zasobów – świetnego pokolenia piłkarzy w ojczyźnie.
OCEAN Z REKINAMI
Menedżerowie działają dzisiaj pod zupełnie inną presją niż przed laty, a ich każde potknięcie, szczególnie w dużych klubach, momentalnie staje się zaczynem do dyskusji o dymisji. Oprócz nacisków ze strony kibiców, którzy mogą do woli pomstować w mediach społecznościowych, muszą pływać w jednym oceanie z rekinami – dyrektorami sportowymi i prezesami, dbającymi o finansową stabilizację, ale przede wszystkim agentami, wciąż mącącymi zawodnikom w głowach. Czynników zewnętrznych jest tak dużo, że łatwo się zgubić w harmonogramie priorytetów.
Zaczęło to nabierać rozpędu w końcówce ubiegłego wieku, dziś już nikt nie jest w stanie zatrzymać machiny. Peter Taylor, menedżer Watfordu, powiedział w 1999 roku: – Najwspanialszą rzeczą w życiu trenera jest możliwość przeprowadzenia treningu z zespołem. Nie ma tam telefonów, agentów, mediów, dyrektorów. Tylko grupa osób, które chcą polepszyć własne umiejętności.
Z tym też różnie bywało, bo nie zawsze chcieli. Wenger wprowadzał radykalną dietę w Arsenalu, ale minęły dekady, a to samo musiał po latach robić Junade Ramos w Tottenhamie. Jego piłkarze mieli łącznie... 100 kilogramów nadwagi. Ostatecznie poległ. Zastąpił go Harry Redknapp. To był czas, gdy menedżerowie z odznaką z płatków często wracali do gry. Anglikom trudno było wyjść z kamiennego kręgu.
Dużo w tym było istoty plemienności. Zanim w Premier League pojawił się Jose Mourinho to dla miejscowych zarezerwowane były żarty, a wyspiarskie poczucie humoru zawsze łapało za serce dziennikarzy, dlatego tak kochali cytować Clougha czy Billa Shankly’ego, za to samo polubili Redknappa i Allardyce’a. Dziś Dyche, który na konferencji prasowej zaczyna opowiadać, że on i jego rodzina na wakacjach szukają sobowtórow ludzi i dodaje, że on sam przypomina Mick Hucknalla znanego szerzej jako Simply Red, uchodzi wśród przedstawicieli mediów za knajackiego, pozbawionego klasy faceta.
JAK PROGNOZA POGODY
Bo Premier League woli takich ludzi jak Tuchel. Ekspertów. Inteligentów. Szybko pokazujących, na czym ta zabawa polega. Anglia już się nie wstydzi, że – jak mawiał komik John Cleese – „wymyśliła futbol i nie ma z tego cholernego pensa”. Bo pensów płynie akurat dużo, a skarbiec napędzają pomysły takich menedżerów jak Guardiola i Klopp.
Trenerzy z Europy wiedzą, że Premier League ma pieniądze i jakość, że daje możliwości wskoczenia na największą karuzelę piłkarską na świecie. Robią to ochoczo nawet za cenę strachu przed szybką dymisją. Wenger powiedział kiedyś ładnie o tej orce na polu minowym. – Po kilku latach pracy w Anglii, doszedłem do wniosku, że to jak robota przy prognozie pogody. Po prostu wiesz już, kiedy nadciąga burza – wzruszył ramionami.
Bo ani Francuz, ani żaden inny wybitny specjalista, spośród tych, którzy zmienili los angielskiej ligi, dali jej coś ekstra, nie są wieczni. Inne są tylko metody rekrutacji – każdy klub wie dzisiaj, jaki dany trener ma profil psychologiczny, co będzie miał do zaoferowania jako strateg i jak buduje relacje z piłkarzami.
A kiedyś to było. W 1991 roku w jednej z gazet ukazujących się nad Tamizą zamieszczono ogłoszenie: „Klub piłkarski Fulham poszukuje menedżera-geniusza”. Wciąż aktualne.