„Ostatni Mecz” to powieść w odcinkach, którą w każdy weekend będziemy publikować na newonce.sport – piłkarski thriller rozgrywający się w Londynie. Galeria szemranych postaci, nadciągające zło i jeden człowiek, który znalazł się w centrum szalonych wydarzeń. Dziś czwarta część historii. Tutaj znajdziecie rozdział 1, rozdział 2 i rozdział 3.
Telefon Robbiego Targetta zamrugał dwa razy. Rzadko miał włączony dźwięk, to dawało mu poczucie większej kontroli nad przychodzącymi połączeniami i esmesami, a także rodzaj ochrony przed wścibskimi oczami innych ludzi. Zazwyczaj odwracał aparat ekranem do dołu, by nie kusić losu. Cóż, Robbie Targett z pewnością nie mógłby wcielić się w jednego z bohaterów w filmie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, bo narobiłby tam takiego gnoju, że żaden scenarzysta nie byłby w stanie tego wymyślić.
„She is on Targett” – tytuła w „The Sun” nad zdjęciem przepięknej do bólu modelki prężącej się nad basenem pokazywał, że jego nazwisko dobrze komponowało się nie tylko z nagłówkami sportowych stron. Lindsay Wellington była córką londyńskiego rekina finansowego i jedyne co do czego pomylili się w całym tekście w rubryce towarzyskiej dziennikarze brukowca, to fakt, iż Robbie na nią poluje, ponieważ od samego tylko momentu zrobienia tej fotografii, co miało miejsce trzy dni temu, przeleciał ją ze dwadzieścia razy i o ile był raczej pozbawionym jakichkolwiek skrupułów samcem alfa, to teraz naprawdę serce biło kilka razy szybciej na samą myśl o tej dziewczynie. Chciałby pomyśleć, że się zakochał, ale to byłaby jednak przesada.
Artykuł jej się nie spodoba. Ojciec nie po to posłał ją na Oxford, nie po to kończyła go z wyróżnieniem, nie po to, wreszcie, czekał na nią pokój na ostatnim piętrze biurowca jej starego w londyńskim City, żeby teraz zmarnować to wszystko i pozwolić, by pieprzenie się z gwiazdą Premier League w każdym możliwym miejscu było ważniejsze. Pan Wellington dzwonił do niej nawet dziś rano, ale skłamała, że od kiedy paparazzi zrobili zdjęcie, na którym Targett podszedł do niej w jednej z restauracji, po prostu ubzdurali sobie ten romans i próbują wmawiać ludziom, że istnieje on naprawdę. Jako że wychował córkę najlepiej jak się da i oprócz świetnych szkół dał jej mnóstwo miłości, wierzył w każde słowo Lindsay.
Esemes nie był od niej. Jego treść zaintrygowała Robbiego: „Jak mija dzień? Ciekawe czy mnie jeszcze pamiętasz? Założę się, że nie”. Targett mógłby dostać taką wiadomość od co najmniej kilkudziesięciu kobiet, one o tym wiedziały, więc zawsze stawiał na szczerość. „Do brzegu” – odpisał.
London FC 1890 szedł w tym sezonie jak burza i zanosiło się na pierwsze od dwudziestu lat mistrzostwo, czego przed sezonem nikt by nie przewidział. Robbie zdawał sobie sprawę, że jeśli sen się spełni, nie tylko wzrośnie jego siła w kontraktowych negocjacjach, ale też popularność i już nie mógł doczekać się zdjęć z parady w odkrytym autobusie, z którego będzie mógł szczerzyć w uśmiechu wybielone zęby. Tak, strzeli sobie taką białą „półkę” jak ten Brazylijczyk Firmino. Podniósł górną wargę i przyjrzał się własnej twarzy w lustrze. Była okej, bez rewelacji, ale wystarczy na dobre życie.
Ekran telefonu znów zaświecił. Pojawiły się na nim trzy smutne buźki, a za nimi wiadomość: „Niecierpliwy. Jak wtedy”. – Co do kurwy nędzy? – mruknął do siebie. Nie lubił tych gierek. Już nie, kiedyś były fajne, ale teraz nie musiał się w to bawić. No i miał Lindsay, która chwilowo zaspokajała wszystkie jego potrzeby. Pierwszy raz w życiu nie chciało mu się wdawać w równoległe flirty. Nie odpisał. Już się zdenerwował, że po raz kolejny nieznajoma rzuca w niego łamigłówkami, gdy zobaczył, że to panna Wellington postanowiła wysłać mu zdjęcie. Stała ubrana w sam t-shirt, w gabinecie, z którego miała wkrótce zarządzać imperium ojca, a za nią roztaczała się panorama Londynu. Puls przyspieszył. „Ready for the interview? Take your CV with you” – brzmiała treść esemesa. Natychmiast porwał z krzesła kurtkę i ruszył do drzwi swojego apartamentu na Knightsbridge. Miał gdzieś to, co sądzi jej tata. Pojedzie tam, musi wejść do tego pokoju i posiąść Lindsay Wellington.
Kolejny esemes. Znów ten cholerny numer. „Myślałam, że masz ochotę na lampkę szampana, piję czwartą. Sama. Chyba nie chcesz mieć mnie na sumieniu? Sophie Moon”. Uśmiechnął się do wyświetlacza iPhone’a. Ale po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Wiedział bowiem, że musi porzucić plany związane z Lindsay i zmienić destynację. Taki był układ, a długi musisz spłacać. Nawet jeśli usuniesz kogoś z listy kontaktów, nie oznacza to, że usuwasz go ze swojego życia.
***
Konrad Werk poczuł się dziwnie. Nie było śladu Rashida, nikt nie wchodził do sklepu, w którym zazwyczaj nie zamykały się drzwi. Czyżby się zaczęło? To zło, jakie chodziło za nim od wczoraj zaczynało przejmować kontrolę? Spojrzał na zegarek. Trudno. Ruszył w kierunku zaplecza. Wejście tam było jednak zamknięte. Szarpnął kilka razy za klamkę. A może po prostu Rashid pobiegł za jakimś złodziejem? Albo wydarzyło się coś niespodziewanego? Na przykład otrzymał informację, że ktoś z jego bliskich trafił do szpitala? Czy, co gorsza, zmarł? W takich chwilach działa się instynktownie i należy zapomnieć o logicznych poczynaniach. Z pewnością coś takiego musiało się tutaj wydarzyć.
Werk wrócił do sklepu i zobaczył kobietę w średnim wieku. – Przepraszam najmocniej, ale jest zamknięte. Zapraszamy za kilka godzin. Rashid, właściciel, źle się czuje, muszę mu zanieść szklankę wody na zaplecze – powiedział Konrad. – Ojej, proszę go ode mnie pozdrowić, mam nadzieję, że to nic poważnego – odparła kobieta i natychmiast pospieszyła w kierunku wyjścia. – Chwilowe osłabienie, mówiłem mu, że nie może tak ciężko pracować – Werk westchnął teatralnie. Kiedy tylko zniknęła, przeszedł z drugiej strony lady i trzęsącymi się rękami otworzył szufladę, z której wyciągnął dwa pęki kluczy. Na szczęście jeden z nich był zdecydowanie większy od pozostałych i na pierwszy rzut oka pasował do dużego zamka w drzwiach wejściowych. Odwrócił kartkę na CLOSED, zamknął sklep i puścił się biegiem na spotkanie.
„Founders Arms” było, tak jak przewidywał, całkowicie puste, choć nie przypuszczał, że ten brak gości, poza jego rozmówcami, to efekt szczególnej ich prośby. Chińczyk faktycznie okazał się Chińczykiem. Jadł teraz english breakfast, a jego grube paluchy sprawnie operowały nożem i widelcem. Konrad spojrzał na jedzenie i wypita w domu kawa podeszła mu do gardła. Nienawidził angielskiej kuchni, a w połączeniu z tymi palcami wydawała się jeszcze bardziej obrzydliwa. – Nie czekałem na pana, byłem zbyt głodny. Ghu – wyciągnął krótką rączkę. – J.D. – odparł Werk, który nigdy podczas spotkań z klientami nie posługiwał się prawdziwym nazwiskiem. – Nie szkodzi, jadłem w domu – dodał najspokojniej jak potrafił, ale natychmiast ugryzł się w język, bo przecież to co powiedział mogło urazić przybyszy. – Wiem, że nazywa się pan Werk, więc można sobie darować te głupoty – rzucił Chińczyk, po czym wytarł kąciki ust serwetką i pociągnął łyk kawy. Następnie zapalił cygaro i jakby dopiero w tej chwili stał się obecny w tym miejscu i o tej godzinie.
Werk poczuł nieprzyjemny dreszcz, ale nie wynikał on z zachowania Chińczyka. Raczej z tego, co zarejestrowały jego oczy. Wielokrotnie bywał w tym pubie, co oznaczało, że znał dobrze obsługę. Kelnerki dość często podczas godzin szczytu i maksymalnego obłożenia stolików miały dla niego miejsce, ponieważ pracownicy dysponowali własnym stołem do spożywania posiłków, usytuowanym na uboczu, z dala od gości, co sprawiało, że kiedy tutaj przychodził, liczył na to, iż nie ma „normalnych” miejsc. Tam bowiem mógł zjeść we względnym spokoju.
Dziś jednak kręcili się tutaj sami Azjaci. Ani jednej znanej Werkowi osoby. Kim był ten człowiek, który wymienił obsługę lokalu? Usiadł na wprost Chińczyka, obok którego siedziało dwóch innych Chińczyków, tyle że ten główny wyróżniał się strojem. Ubrany był w za duży dres, prawdopodobnie w rozmiarze XXXL, bo mężczyzna był dość tęgi. Oczy schowane za okularami przewierciły teraz na wskroś Konrada, poczuł, że strużka potu spływa mu spod prawej pachy i kropla kończy kurs na wysokości biodra. – Zamieniam się w słuch. Chińczyk zdawał się nie ekscytować jego obecnością. Z głośników popłynęło „At the River” Groove Armady, a on klasnął w pulchne dłonie i odkaszlnął. Jego rodak siedzący z prawej strony natychmiast klepnął go w plecy, niczym nauczony odczytywać złe sygnały i uprzedzać fakty. Ghu skinął głową, że wszystko jest w porządku. – Będę mówił krótko, Werk – niemal szepnął. Choć nie potrafił ukryć akcentu, mówił bardzo dobrą angielszczyzną. Dało się wyczuć, że jest imigrantem od dawna. Może od 15-20 lat? Werk wycedził: – Czy wie pan, że..., ale tamten przerwał mu gestem uniesionej ręki. Poddał się i zamienił w słuch.
– Tutaj ma pan dokumentację. Jest to zbyt długa sprawa, żebym silił się na opowieści, poza tym ja nie lubię wypowiedzianych słów – rzekł Ghu. – Śmieszy mnie niezmiernie, kiedy w filmach sensacyjnych czarny charakter ma zabić jakiegoś faceta, dajmy na to policjanta, i pieprzy tak długo, jakby wykładał na uniwersytecie, aż w końcu tamten odepnie kajdanki, wyplącze się ze sznura, czy cholera wie, co tam jeszcze i go zabije. No ale to są filmy, a my na szczęście jesteśmy w rzeczywistości – uśmiechnął się ohydnie.
Wolałbym film, pomyślał Werk, który – choć jeszcze nic złego się nie wydarzyło – wyczuwał nadciągający tajfun. To dziwne, zdawało mu się, że szklanki na stole zaczynają drżeć. A może naprawdę uratuje go jakiś kataklizm? Na przykład trzęsienie ziemi? Wątpliwe. Zorientował się, że to jego nogi tak się trzęsą i uderzają o jedno z podparć dużego stołu. Szklanki naprawdę brzęczały o siebie. Obłe paluchy podniosły jedną z nich i odstawiły na odległość kilku centymetrów od pozostałych. – W dokumentach jest wszystko napisane. Prostym językiem, nie będzie pan miał problemu z odczytaniem naszych intencji. Jedna zasada jest nadrzędna i to istotna zmiana w stosunku do poprzednich tego typu spraw, którymi pan się zajmował. Z nikim pan się nie skontaktuje. Powiedzmy, że – skoro nazywa się pana Kontaktem – wyrywamy pana ze ściany i włożymy do innej ściany, ot co. Jakie to ma w sumie znaczenie? – wzruszył ramionami Ghu. – Czy jest pan w stanie choć w skrócie... Nie słuchał jednak, tylko ciągnął dalej: – Chciałbym, żeby pan miał świadomość z kim ma do czynienia, to od razu bardzo ułatwia biznesy.
Konrad przełknął ślinę. Nie próbował już ukrywać zdenerwowania, zresztą było to nierealne w zaistniałych okolicznościach. W tym momencie nadeszło dwóch kelnerów, miał wrażenie, że jest tutaj ze stu Azjatów, że wokół są sami Chińczycy, że w Londynie jest jedyną osobą, która nie pochodzi z Chin. Uczucie osaczenia, jakiego teraz zaznawał, było tak dojmujące, że walczył ze sobą, by się nie rozpłakać. Jeden z kelnerów położył na stole wielkie pudło z logo jakiejś ciastkarni i Werk zaczął się zastanawiać czy to nie jest sen. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. To jedna z tych chwil w życiu, gdy już nie wiesz, co jest projekcją zdarzeń, a co dzieje się w czasie rzeczywistym.
Ghu wypuścił dym z cygara i obła dłoń uczyniła w powietrzu ruch podobny do podnośnika hydraulicznego na krótkim ramieniu. Jeden z kelnerów w służalczym geście podniósł tekturowe wieczko i odsłonił zawartość pudła. Werk nie chciał tego robić, ale zamknął oczy. Tak bardzo pragnął już ich nie otwierać, marzył o tym, by zniknąć, pierwszy raz zatęsknił za Polską i pomyślał nawet chyba przez ułamek sekundy o Hannie Bent. Może przyszła we śnie, żeby go ostrzec? Nie wierzył w takie bzdury, ale co jeśli?
Dlaczego to zrobił? Czemu dał się wciągnąć w całą tę sytuację i na dodatek był przekonany, że wszystko będzie dobrze? Po jaką cholerę pojechał wtedy do posiadłości swojego kumpla ze studiów, Chrisa Bowyera i w opuszczonym domu spowitym mgłą, na skraju bezkresu zielonych łąk, po wypiciu kilku butelek whisky, zawarł pakt z tamtymi mężczyznami. Na co liczyli? Że to fajna zabawa? Że zagrają rolę czterech bogów i ten układ przetrwa wszystko? Uwierzył, że miał farta, że znalazł się w idealnym miejscu, a stara, w sumie głupia przysługa, jaką zrobił kumplowi z uczelni, teraz się spłaca. Że dobro do niego wróciło. Karma – tak myślał.
Ghu chrząknął. – W Chinach ludzie są zdecydowanie bardziej kulturalni niż wy, Europejczycy – syknął. – Patrz mi w oczy, jak z tobą rozmawiam. Spojrzał na niego. Byle tylko nie zerkać w kierunku pudełka. To przecież oczywiste, że nie ma w nim tortu. Mętne, przekrwione białka Ghu wyglądały jak po zażyciu dużej ilości opium, całe otoczenie zdawało się teraz tańczyć w absurdalnym narkotycznym transie. Werk zaczynał tracić zmysły i wydało mu się, że ci wszyscy ludzie są narysowani, jak w komiksie. – Popatrz tutaj – rozkazał Chińczyk. – To dowód na to, że rozmawiasz z konkretnymi ludźmi, którzy dużo mogą. Kiedy zrozumiesz, że nic ci się nie stanie, znajdziesz swoje zen – cedził Ghu. – Widzisz to? – tłuste paluchy wskazały na karton. Rashid, nie, błagam – pomyślał Werk i sam nie wiedział, dlaczego czuł się winny za to, że przez niego Pakistańczyk tak skończył. Zmusił się do spojrzenia w kierunku pudła. Głowa szefa ligi, Deana Rockwella, była sina. Wybałuszone oczy spoglądające na Werka nie zdradzały żadnej odpowiedzi na pytania, które od wczoraj wisiały w powietrzu.
– Ci ludzie – Ghu skinął głową na deptak ciągnący się wzdłuż Tamizy, myślą, że taki świat jest im dany na zawsze. Nie boją się jutra. Nie planują, nie zabezpieczają się, nie rozumieją. Nie słyszą. Ponieważ są głupi. Ty masz szczęście, Werk. Jesteś w dobrych rękach. A to ci się wkrótce przyda. Masz wielkie szczęście – obłe paluchy potarły twarz i Ghu wstał od stołu. – Jutro zadzwonię – rzucił. – Mam nadzieję, że ten twój kumpel, Rashid, sklepikarz, jest cały i zdrowy. Li – zwrócił się do jednego z milczących towarzyszy. – Czy taki zegar na monitoringu trudno się przestawia? W sensie, że jak on tam był parę minut przed 10:00, to można zrobić, że był wcześniej? Li skinął głową. – Pytam na wypadek, gdyby okazało się na przykład, że ten Rashid został zamordowany i szukano winnych. Ale tylko hipotetycznie, bo przecież wiadomo, że to nie będzie miało miejsca – Ghu zarechotał jak ropucha. Wcisnął Werkowi teczkę z dokumentami i pokazał drzwi. – Tu jest nasz pakt. Lepszego nie zawarłeś nigdy w życiu – powiedział.