OSTATNI MECZ #7. Sophie Moon

Zobacz również:Wraca Premier League! Faworyci, nowicjusze i Polacy w kotle najlepszej ligi świata (PODCAST)
szampan-e1589028306128.jpg
Philip Toscano/PA Images via Getty Images

„Ostatni Mecz” to powieść w odcinkach, którą w każdy weekend publikujemy na newonce.sport – piłkarski thriller rozgrywający się w Londynie. Galeria szemranych postaci, nadciągające zło i jeden człowiek, który znalazł się w centrum szalonych wydarzeń. Dziś siódmy rozdział historii.

Jeśli przegapiłeś poprzednie rozdziały, znajdziesz je tutaj: pierwszy drugi trzeci czwarty piąty

szósty

Trzymanie kontroli nad tyloma samcami alfa sprawiało jej dziką satysfakcję. Kto by pomyślał, co tato? W szeregowym domku, niedaleko St. James' Park, gdzie nigdy nie było cię stać na wejście ze względu na marną tygodniówkę, czułeś się królem. A dziś? Byłeś i jesteś nikim, spójrzmy prawdzie w oczy. Nie wiem nawet, jaki to ośrodek. Oczywiście, że znalazłabym go, gdybym chciała, prawdopodobnie mogłabym go kupić albo wyremontować. Wiesz, jak sprzedałaby się w tabloidach historia z cyklu „Sophie Moon pojednała się z ojcem! Wzruszające sceny w ośrodku opieki społecznej gdzieś tam”. Kurwa! To byłoby genialne i nie ukrywała, że parę razy przeszło jej przez myśl, ale jednak nie. Gnij w spokoju. Śmierć za życia i zapomnienie – to najlepszy prezent, jaki mogę ci dać, tato.

Wielka sztuka – zastraszyć kruchą kobietę i dwójkę dzieciaków. Jimmy, braciszku, zrobiłeś straszną głupotę, bo zamknięcie się w garażu i czekanie aż spaliny cię zabiją już samo w sobie jest głupie, a tutaj było wyjątkowo idiotyczne, zmarnowałeś szansę, by pokazać temu chujkowi, że zasługujemy na dużo więcej niż myślał. Mnie też uderzył, wiele razy, no i co z tego? To tylko chwila i po bólu. Teoretycznie to ja miałam być złamana, a jednak ty rzuciłeś ręcznik. Niepotrzebnie, zabrałabym cię teraz na drogą kolację i przy pysznym szampanie śmialibyśmy się z tego zapijaczonego cymbała, który – poza spuszczeniem nam kilka razy wpierdol – niczego w życiu nie osiągnął. Zabrałabym cię na Wimbledon, tenis jest nudny, ale jedzenie i trunki? Nigdzie nie dostaniesz lepszych. No i fajnie się wkurwiają, że tam sobie chodzę.

Opowiedziałabym ci przy okazji parę pikantnych historyjek z piłkarzami w rolach głównych. Cóż, muszę wyznać, że twoi idole z plakatów nie są idealnymi ludźmi. Można nawet stwierdzić, że to podobni głupcy, co nasz stary, tylko mają więcej kasy, bo posiedli jakąś umiejętność, która przypadkiem okazała się świetnie płatna. Natomiast jedno ich z naszym ojcem łączy: zamiłowanie do kobiecych wdzięków. Pamiętasz Stewarta Strawa, tego samego, którego największy plakat wisiał nad twoim łóżkiem w naszej klitce na Derby Street. Pół roku temu ten stary oblech zaprosił mnie na drinka. Wyobraź sobie, że kiedy wróciłam z łazienki, czekał na mnie w jakimś lateksowym ubraniu i ze sznurami w rękach. Powiedziałam do niego: – Mój brat, Jimmy, był twoim fanem, a ty siedzisz w jakimś namordniku z suwakiem i kutasem na wierzchu. Miej godność. I wyszłam. Śmiałam się jeszcze długo i kiedy zamknęłam oczy w windzie, zrozumiałam, że tak naprawdę to część ciebie śmiała się we mnie, bo przecież mieliśmy identyczne poczucie humoru. Przypomniałam sobie o sytuacji, gdy ojciec zabronił nam się chichrać z „Latającego Cyrku Monty Pythona” aż w końcu wyłączył telewizor. Myślę, że był zbyt ograniczony, by to zrozumieć. „Czy ta papuga nie ucieknie? Oczywiście, że ucieknie! Poproszę o innego sprzedawcę! (przykleja sobie wąsy) Jestem innym sprzedawcą!”.

Oj, Jimmy, Jimmy. Myślę niekiedy o tym, czy żyłbyś, gdybym nie zostawiła cię z tym całym gównem samego, ale wybacz – nie mogłam już wytrzymać. Czytałam artykuł o dziewczynie, która chroniła brata i sypiała z ojcem, by ten go nie tłukł co wieczór. Na dłuższą metę okazało się to jednak kiepskim rozwiązaniem, ponieważ skończyła dokładnie jak ty. W garażu pełnym spalin. A ja nigdy nie chciałam być bohaterką takiej opowieści. Lubię dobre życie, drogie jedzenie i szybkie samochody. Czułbyś się dobrze w tej furze. Sophie Moon zrobiła głośniej kawałek „Wonderwall” Oasis i mocno dodała gazu. Potężny, perłowy Range Rover w najlepszej wersji, kupiony przez Sophie za gotówkę – uwielbiała moment, kiedy oznajmiała to sprzedawcy – zdawał się rozpruwać powietrze na pustej drodze. Nawet jeśli krążyło w jej żyłach jeszcze trochę alkoholu, nie przejmowała się tym szczególnie – nigdy nie zdarzyło jej się dostać mandatu. Policjanci, mimo że ząb czasu i ją zaczął kąsać, byli zawsze mili. Myślała o nocy spędzonej z Robbiem Targettem. Uprawiali seks cztery razy, Sophie nigdy nie mówiła, że się z kimś kochała, bo miłość to było uczucie, jakim darzyła tylko siebie. Na razie spełnił zachciankę na rozgrzewkę. Ale jeśli myśli, że to koniec przysług, co oznajmił, kiedy wychodziła z mieszkania, to naprawdę jest głupszy niż sądziła. Gra dopiero się zaczyna. Sophie miała plan i nie zamierzała go teraz zepsuć.

***

Był zdumiony, że go nie zabili. Spodziewał się jednej z tych scen z tanich filmów sensacyjnych – opuszczona hala fabryczna, w której on siedzi na środku, na krześle, z rękami związanymi z tyłu, a kilku troglodytów się nad nim znęca. Zastanawiał się, ile by wytrzymał. Tymczasem z pokoju na lotnisku odebrał go człowiek Ghu, który co prawda był o tyle niemiły, że nie wypowiedział ani słowa, ale zawiózł go pod samo mieszkanie i w milczeniu ukłonił się na pożegnanie. Konrad Werk pomyślał, że to oznacza jedno: jest im bardzo potrzebny, ale odgonił kolejną myśl, która snuła już opowieść o tym co się stanie, kiedy potrzebny być przestanie.

Mieszkanie śmierdziało strachem. Musiał wziąć prysznic, bo cały przesiąknięty był potem i teraz na serio skończyły mu się pomysły. To znaczy – jeden zaczął się pojawiać, ale Konrad od razu sam mu stanowczo zaprzeczał. No fuckin way. Umył się, założył czyste ubranie i otworzył okno. Śnieg przestał padać, wyszło słońce i choć miał świadomość, że jego życie w dotychczasowej formie dobiegło końca i miał tego stuprocentową świadomość, to jednak słońce dawało jakąkolwiek nadzieję, że będzie dobrze. Może jakiś cud go uratuje?

Zebrał resztki sił, by spróbować to sobie wszystko ułożyć. Miał ochotę gdzieś zadzwonić, ale teraz był już pewien, że nie może. Śledzą każdy jego ruch. Zaparzył sobie kawę i otworzył teczkę z dokumentami.  Ghu twierdził, że za dwa tygodnie odbędzie się ostatnia kolejka ligowa. Jego przyjaciel z Chin, znany w kraju profesor, sprzedał mu po przystępnej cenie 10 milionów dolarów informację: okrutna mutacja pewnego wirusa rozpłynie się po świecie, zabierając miliony ludzkich istnień. Profesor powiedział do Ghu, by ten się nie martwił, ponieważ szczepionka, której będą szukać tęgie lekarskie głowy z USA i Europy, tak naprawdę istnieje. Tyle że w Chinach. To właśnie te dwie ampułki o pojemności 10 mililitrów każda, były ratunkiem dla Werka. Jedna na wypadek nieoczekiwanej awarii, albo zbyt małej dawki. Profesor twierdził, że nie potrafią jeszcze dokładnie oszacować, jak duża musi być dawka, ale wiedzą już, że na pewno nie większa niż 20 ml na jednego człowieka. Eksperymenty na ludziach, jakie przeprowadzono w ojczyźnie Ghu, pokazywały jasno, że każde jej przekroczenie zabijało szybciej niż wirus. Oczywiście nie zamierzali się tą wiedzą z nikim dzielić.

Ghu nie wnikał w przyczyny, z jakich rozprzestrzeni się wirus, a ni nie pochylał specjalnie nad skutkami, nawet tak tragicznymi, jak przewidywano. Widział w tym tylko okazję na biznes, bo tego nauczył się w pralniach w Chinatown, zakamarkach Soho, w każdej sekundzie życia widział, że drugi człowiek bywa zawodny, natomiast pieniądz – nigdy. Postanowił więc oprzeć się o barierkę, która się pod nim nie złamie, proste. Werk był początkowo zdziwiony, że tak mu wszystko wyłożył, że odkrył karty, ale rozumiał doskonale, iż jest marionetką w rękach Ghu i jego ludzi. Nie ma nic do powiedzenia w tej grze i bez względu na finał i tak już jest zmieciony z planszy. Albo – jeśli nie wypełni polecenia – zostanie znaleziony w Tamizie, albo – jeśli je wypełni – nigdy z nikim już się nie zobaczy. Trochę przeraziło go to, że wizja drugiego planu wcale nie była koszmarna. I tak stronił od ludzi, taka forma spędzania kolejnych lat nawet mu się spodobała. Oczywiście w zderzeniu z potencjalnym cierpieniem całego ludzkiego gatunku było to myślenie egoistyczne, ale akurat on uważał, że Ghu ma tutaj sporo racji. Lepiej opierać się o solidne fundamenty. Człowiek takowym nie był.

Zatem – w związku z tym, że futbol przestanie istnieć Konrad Werk, dzięki swoim układom, jakie zdobył w roli Kontaktu, pomoże mu ustawić kilka ważnych meczów. Ghu i jego ważni kumple, ale też i sam Werk, zrobią szybki skok na wielki majątek. A następnie wyjadą do miejsc przeznaczenia. Kilka rajskich destynacji czekało na razie w formie biletów załączonych do dokumentu. Konrad patrzył teraz na zestaw meczów, jakie mają być ustawione i analizował, czy to się da ze sobą zgrać. Przypominało to kostkę Rubika, ponieważ znał dobrze zależności między ludźmi i wiedział, co może się udać, a co nie uda się na pewno. Tyle że ten drugi scenariusz odpadał, bo oznaczał koniec jego życia. Dopasowywał teraz na kartce postaci do drużyn lub klubów – jeśli sprawę dałoby się załatwić na poziomie jakiegoś ważniaka z zarządu, a może samego prezesa.

Zauważył, że kiedy zajął się rozpisywaniem siatki powiązań, po raz pierwszy od telefonu Chińczyka zyskał trochę spokoju. Znał się na tym, znał też ludzi i ich obyczaje, sekrety. To miało sens. I choć wciąż odczuwał niepokój, to nie nazwałby go już lękiem. Przejście w stan działania zawsze dawało mu ucieczkę, nawet w trudnych dziennikarskich śledztwach, a potem już jako Kontaktowi, gdy tuszowali dziwne sprawy celebrytów i milionerów.

Zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się słowo ZOŚKA i przez chwilę nie bardzo wiedział, do jakiej postaci to przypisać. Nigdy nie zapisywał kontaktów w aparacie telefonicznym pod prawdziwymi imionami i nazwiskami. Może była to nadmierna ostrożność, a może chęć poczucia się częścią ważnych akcji, w których nadaje się ludziom kryptonimy. Na pewno nie zaszkodziło. Przypomniał sobie, kim jest Zośka, a raczej jego mózg wskoczył powoli na odpowiednie obroty. Brak snu dawał znać o sobie. No pewnie, trudno było zapomnieć. Dzwoniła Sophie Moon, ale nie odebrał. Nie miał teraz czasu tuszować jakiejś wpadki jednego z jej kochanków. Ona sama bowiem nigdy takich nie zaliczała, co – jak na dość intensywną obecność w bulwarówkach – było ewenementem.

Teraz był za bardzo skoncentrowany na pracy. Rockwell. Konrad chyba zaczynał rozumieć, dlaczego mu to zrobili. Zapewne poszli najpierw do niego, a on był zawsze butny. Wyśmiał Ghu i po robocie. Nie wiedział, z kim tańczy, zapłacił wysoką cenę. Innego wytłumaczenia nie potrafił znaleźć. Zamknął oczy, ale szybko je otworzył, ponieważ od kilkudziesięciu godzin za każdym razem, kiedy to zrobił, widział głowę Rockwella w pudełku po torcie i czuł, że szybko nie uwolni się od tego obrazu. Tymczasem natrętna myśl wracała.

Nie rób tego, szeptała prawa półkula mózgu. Zrób – kusiła prawa. Czy to jest teraz jedyna droga? Jego ostateczność?

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.