„Ostatni Mecz” to powieść w odcinkach, którą w każdy weekend publikujemy na newonce.sport – piłkarski thriller rozgrywający się w Londynie. Galeria szemranych postaci, nadciągające zło i jeden człowiek, który znalazł się w centrum szalonych wydarzeń. Dziś pierwszych dziesięć rozdziałów w jednym miejscu.
ROZDZIAŁ 1
Numer nieznany
Nigdy nie odbierał połączeń z nieznanych numerów, jednak tym razem coś go do tego wyraźnie pchało. Sam nie potrafił nazwać towarzyszącego mu teraz uczucia. W przeszłości z takich telefonów niewiele dobrego przecież nie wynikało. Albo ktoś próbował mu wcisnąć „nagrodę” w konkursie, w którym nawet nie brał udziału, albo oferowano mu pożyczki, jakich nie potrzebował, a dwa, może trzy razy to był ktoś, kto z pewnością miał wystarczająco dużo powodów, by nie dzwonić z jawnego numeru. Tak czy siak, niemal za każdym razem oznaczało to kłopoty.
Ale w tej chwili naprawdę miał ochotę odebrać. I nawet się już nie bał. W ostatnich latach przeszedł przez tak dużo dziwnych, czasem okrutnych historii, że poziom strachu w zasadzie obniżył się u niego do zera. Tak się składało, że żył sam, nie musiał więc czuć tego ciężaru odpowiedzialności za innych. A zmiana miejsca zamieszkania pomogła zapomnieć o dawnych ranach. Oczywiście, że to musiał być Londyn, jakież inne miejsce mogło tak na niego działać, tak napędzać i dawać nadludzką moc, jeśli tylko, rzecz jasna, wiedziałeś, gdzie się odpowiednio podłączyć. Pewnie, że w Londynie można było się zatracić, pomylić „gniazdka” i wpiąć do tego, które jest w stanie wyssać z człowieka całą energię, zamiast mu ją dawać. Łatwo było przepaść gdzieś w morzu tych wszystkich głów i potem zestarzeć się w zapomnieniu. Ale on się tego nie obawiał. Już nie.
Miał na to prosty sposób. Własne miejsca. Rytuały. Konkretny pub, ulubione muzeum, szczególna ławka w tym a nie innym parku. Prasówka, kawa zawsze w tym samym sklepiku za rogiem. Wymiana uśmiechów z Rashidem, sympatycznym sprzedawcą. Dało się żyć, mimo spływających ze świata komunikatów o zagrożeniu terrorystycznym, jawnych aktach tego ostatniego nad Tamizą, on się nie bał. Uważał, że statystyki są po jego stronie. Wciąż łatwiej było wpaść pod koła samochodu niż zginąć z rąk terrorystów. No i praca. Dziwna, ale zarazem fascynująca. Samotność. Przerażająca? Nie, wcale. Lepsza dla tych, którzy mogliby cierpieć, gdyby byli u jego boku, a przecież pewnego dnia ucierpieliby na pewno. Tak uważał.
Sekundy przed tym zanim zadzwonił telefon, akurat otworzył „Daily Mail” na stronie z felietonem Marvina Mastera, czytał każdy z jego tekstów, szanował za wywody logiczne i stawiane tezy. Kiedy pewnego dnia okazało się, że Londyn wcale nie jest tak duży i chodzą do tego samego fryzjera, postanowił, siedząc wygodnie w fotelu obok, w oczekiwaniu na strzyżenie, że wyzna swój podziw. Mężczyzna uśmiechnął się tylko ciepło i skinął głową, jakby przywykł do komplementów. Zauważył, że nie zrobiło to nim żadnego wrażenia.
Lubił to w Londynie. Ostatecznie ludzie częściej byli dla siebie życzliwi. Też chciał taki być, niekiedy czuł fizycznie, że zmywa z siebie „polskość”. Wstydził się tego po części, ale nie umiał się oprzeć. Sprawiało mu to frajdę. I nawet, kiedy ogłoszono Brexit, nie szalał, nie obrażał się. Chciał po prostu normalnie żyć. Przyjmował taki stan rzeczy.
Jednak nie odebrał. Odparł tę pokusę. Zatopił się w pierwszych linijkach felietonu i odwrócił aparat telefoniczny wyświetlaczem do dołu. Zazdrościł Masterowi swobody, z jaką operował piórem i zazdrościł mu nazwiska, podkreślającego bycie ponad innymi w swoim fachu, coś jak George Best. Zazdrościł mu powszechnego szacunku, pracowitości, konsekwencji. Widział jak to zbudowało jego pozycję przez długie lata upartej powtarzalności, ponieważ interesował się jego twórczością jeszcze mieszkając w Polsce.
Uznał, że sam nie miał tego przez lata. Często pracował falami, bardzo mocno się nakręcał, po czym na długie tygodnie spoczywał na laurach, za co ganili go kolejni szefowie, którzy, poza drobnymi wyjątkami, jednocześnie go uwielbiali. Pochwały działały na niego odurzająco, więc czekał aż minie przyjemny haj i wtedy będzie potrzebował kolejnej dawki adrenaliny.
Telefon wibrował, odwrócił go więc na moment i znów zobaczył to samo: UNKNOWN NUMBER. Przypomniał sobie opowieść o pewnym mężczyźnie, zasłyszaną jeszcze w Warszawie, który to odebrał takie połączenie i usłyszał w słuchawce: „Dzisiaj umrzesz”. Mężczyzna ów potraktował to oczywiście jako głupi żart – szczególnie, że głos przepuszczony był przez jakiś dziwny filtr, który imitował dziecięcy sposób mówienia – i rozłączył się, ale w nocy, gdy człowiek wraz z rodziną poszli spać, do domu włamało się dwóch napastników. Karuzela strachu szybko wskoczyła na najwyższe obroty. Najpierw torturowali dzieci na oczach rodziców, a następnie powiesili małżeństwo. Okrucieństwo sytuacji było tak nieprawdopodobne, że przybyli na miejsce policjanci płakali, a dziennikarze nie byli w stanie tego ubrać w słowa.
Sprawa śmierci czworga mieszkańców Piaseczna długo figurowała w aktach opatrzona tytułem „Numer nieznany”, a policja nie potrafiła znaleźć morderców. Po wielu latach, dość przypadkowo, jeden z funkcjonariuszy wpadł na trop przemytników samochodów. Wśród nich był niejaki „Bułgar”, który w istocie był Bułgarem i pochodził z Płowdiw. W celi opowiadał on współwięźniom dwójce rodaków, pozbawionych ludzkich odruchów bydlaków z Sofii, wielokrotnie karanych wcześniej za drobne przestępstwa, pnących się po kolejnych szczeblach zezwierzęcenia. W przerwach pomiędzy kolejnymi zleceniami wymuszeń, haraczy i porwaniami dzieci, szukali dodatkowej adrenaliny. Narkotyki i dziwki już jej nie dawały, więc tych dwóch wymyśliło potworną zabawę.
Od znajomego hakera zdobyli listę telefonów przypadkowych osób i przypisanych do nich adresów zamieszkania, popijając wódkę i biorąc narkotyki, losowali jeden z nich, dzwonili pod niego z zastrzeżonego i grozili, że wieczorem delikwent zginie. Najgorsze jest to, że słowa dotrzymywali. Nie było motywu, dlatego też policja była bezradna. Ostatecznie mężczyzn udało się zatrzymać. Nie spodziewając się niczego, pili drinki w Sozopolu, kiedy na oczach plażowiczów gliniarze z brygady antyterrorystycznej w kominiarkach skuli ich i aresztowali. Okazało się, że mają na koncie kilka takich morderstw, po prostu dla zabawy.
Po przypomnieniu sobie tej historii uznał, że chyba jednak wciąż warto bać się zastrzeżonych numerów. Telefon umilkł. Na rozkładówce „Daily Mail” widniało wielkie zdjęcie jednego z szefów ligi, Deana Rockwella, w towarzystwie wielkiej gwiazdy angielskiej piłki Robbiego Targetta. Nie było chyba statystyka, który byłby w stanie zliczyć, ile razy w tabloidach padł w tym sezonie tytuł: HE IS ON TARGETT AGAIN!
Dziennikarze sportowi faktycznie często mieli okazję opisywać jego gole, wszak Targett zdobył 28 bramek, a mieliśmy dopiero marzec. London FC 1890 byli liderem w tabeli, z przewagą 15 punktów nad drugim zespołem i mknęli po mistrzostwo kraju, on zaś po koronę króla strzelców i miano najlepszego zawodnika sezonu. Na fotografii Rockwell nachylał się do swojego rozmówcy i coś szeptał mu do ucha, próbując uniknąć wścibskich obiektywów i kamer. Media dużo by dały, żeby wiedzieć, o czym gadają. Uśmiechnął się do siebie – znał obu i mógł się nawet domyślać treści tych szeptów.
Na mniejszej fotografii, z lewej strony felietonu, poświęcono szpaltę Marcusowi Welshowi, który wczoraj opuścił odwyk i po kilku tygodniach walki z hazardem i alkoholem zapowiedział, że w najbliższym tygodniu wyda oświadczenie dotyczące dalszych kroków. Welsh, utalentowany zawodnik z Championship, który znalazł się na celowniku kilku dużych klubów, roztrwonił cały majątek na samochody i kobiety, stając się kolejnym ulubieńcem brukowców, ale teraz, w wieku 23 lat, wyglądał jak wrak człowieka. Jego też znał. Wiedział również, że prasa opisała zaledwie ułamek tego, co miał za uszami. Nie czuł z tego powodu cienia satysfakcji.
Całość rozkładówki domykało wielkie zdjęcie cycatej dziewczyny. Wychodziła z czarnego, lśniącego jak ryba w krystalicznie czystej rzecze bentleya, zaparkowanego przed jedną z modnych restauracji w Soho, jej twarz zakrywały gigantyczne okulary, choć nawet ten wybieg nie pozwolił na ukrycie intensywnej pracy chirurgów plastycznych, zaś sukienka na pewno nie zakrywała pośladków.
Ten artykuł generalnie nie pasował do reszty tekstów, był na wskroś tabloidowy, jakby wklejony z innej gazety. Oczywiście „Daily Mail” nie był „Timesem”, mieszał formy lżejsze i cięższe, ale dziwił się czasem naprawdę, że chcą zajmować się takimi bzdurami. „Sophie mówiła good boy, teraz mówi good bye” – brzmiał tytuł, przesądzający o tym, że dziewczyna, której pełne kształty, jakich nie powstydziłaby się Beyonce, mogliśmy podziwiać w obiektywie paparazzich, na dobre zostawiła Luciena Favalle'a, francuskiego napastnika Nottingham Pistols. Bądźmy szczerzy, nie był on ani pierwszym zostawianym przez nią piłkarzem, ani pierwszym, który ją zdradził. Byt Sophie Moon (tak naprawdę Sophie Smith, prostej dziewczyny z Newcastle) uzależniony był od lat od takich właśnie tekstów, wzmianek, skandalików. Na tej karmie wyrosła w ciągu kilku lat z nic nie znaczącej płotki na piękny okaz w tym akwarium z dziwacznymi kreaturami.
Piłkarze są specyficzną grupą zawodową, pomyślał. Wszyscy wiedzieli, że Sophie balansuje na cienkiej granicy pomiędzy dziewczyną do towarzystwa a zwykłą dziewczyną na randkę, ale – mimo upływu lat – wciąż się z nią spotykali. Odbierał to jako rodzaj mody, coś jak trendy samochód na dany rok, zdjęcia z wysokich pięter w Dubaju, popularna tego lata rajska wyspa. Tak jakby grupa ludzi umówiła się, że wytworzy jakiś sztuczny ruch w interesie, którego nawigacją będą seks, zdrady, pieniądze, domy, samochody, restauracje, jachty i botoks. Dziwiło go, że ludzie chcą o tym czytać, a jeszcze bardziej fakt, że komuś to mogło imponować.
Przez chwilę współczuł Masterowi, że jego świetny tekst musi być na stronie obok czegoś takiego. Znał także Sophie, wiedział, że w torebce w kwadraciki w dwóch odcieniach brązu i w tej ślicznej główce nosi sekrety większe niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Czasem było mu z tym ciężko. Wrócił wzrokiem do felietonu o roli Paula Pogby w Manchesterze United. Wziął łyk kawy i przegryzł rogalikiem. Nie zgadzał się do końca z tezą, że Francuz jest już piłkarzem wypalonym, który zamierza odcinać kupony od sławy. Był pełen podziwu dla umiejętności pomocnika Manchesteru United i nie dołączał tak chętnie do chóru krytykujących go za kolorowe fryzury. Jego zdaniem futbol potrzebował takich ludzi, według Mastera powinno się ich od piłki nożnej odsuwać.
Telefon znów zadzwonił. Tym razem odniósł wrażenie, że – choć przecież było to głupie przemyślenie – intensywność połączenia jest na wyższym poziomie, jakby jego iPhone nabrał ludzkich cech i stawał się poirytowany, zmęczony wibracjami, błagający o zakończenie tego przedstawienia. W końcu Konrad Werk wziął głęboki oddech i wcisnął symbol zielonej słuchawki.
***
ROZDZIAŁ 2
Chińczyk
Okej, niech sobie myślą co chcą, może to faktycznie była ucieczka? Ale nawet jeśli się nią salwował, to tak naprawdę wszystkim wyszło na dobre. Wiedział, że tamto miasto, tamten rynek, nie są już dla niego. Po sprawie Michała Tkaczyka miał poczucie, że ani nie udźwignął tego dziennikarsko, ani nie pomógł młodemu chłopakowi w spełnieniu marzeń, ani nie udało mu się zbliżyć do niej, choć początkowo ona była w tym wszystkim najmniej istotna. Nigdy nie stawiał kobiet wyżej od pracy i chciał się trzymać tej zasady, ale w tym przypadku nie potrafił.
Przespali się, raz, tuż przed jego wyjazdem i nie było to jakieś doświadczenie, które mogłoby zmienić jego życie, a jednak czasem o niej myślał, zwłaszcza w chwilach, w których czuł się zupełnie samotny. Zauważył, że wcześniej takie momenty zawsze wypełniało dziennikarstwo. Pisanie tekstów, zdobywanie cennych informacji, pogoń za newsami. Im starszy jednak był, tym mniej, tak po ludzki, mu się chciało. Londyn stał się więc czymś w rodzaju wybawienia.
Hanna Bent nie pisała, widocznie nie miała takiej potrzeby, zresztą po tym, z jakiej strony się pokazał, wcale się nie dziwił. Wysłała mu życzenia urodzinowe na Facebooku, a właściwie wpisała się pod jego daremnym postem, którym sam był zażenowany, uważał bowiem, iż teksty w stylu „kolejny rok minął, ale wciąż czuję się młodo” są niczym więcej, jak rozpaczliwą próbą zwrócenia na siebie uwagi, a przypominanie ludziom, że ma się urodziny jest po prostu czymś najgorszym na świecie. Dał lajka pod jej komentarzem i tyle ich łączyło.
Jej twarz towarzyszyła mu dzisiaj od samego rana, a to dlatego, że przyśniło mu się coś dziwnego – przyjechała do Londynu i stała w progu jego mieszkania na tyłach Tate Modern, gestykulując żywo, choć nie wydobywała z siebie żadnych dźwięków. Próbowała wytłumaczyć mu na migi jakąś bardzo ważną rzecz, ale on jest nie słyszał. Jako że rzadko cokolwiek mu się ostatnio śniło, uznał to niemal za koszmar. Nie wiedzieć czemu, chodził od rana podenerwowany. A teraz jeszcze ten cholerny telefon.
Najpierw usłyszał dziwny trzask. Pomyślał, że to może być jeden z tych programów, które nagrywają rozmowy, że zanim nastąpi początek konwersacji, połączenie musi przejść przez specjalną skrzynkę, gdzie potem przechowuje zapis. To było jego pierwsze skojarzenie. Po chwili chropowaty głos zapytał z dziwacznym, na 99 procent azjatyckim, akcentem: – Czy to ty? – Zależy o kogo pan pyta? – odparł próbując powstrzymać drżenie strun głosowych. Było bowiem coś tak niepokojącego w tonie tamtego człowieka, że fizycznie dało się poczuć nieprzyjemne ukłucie. – O Kontakt. – Tak – odpowiedział cicho i przełknął ślinę. – Mam ważną informację. Musimy się spotkać. Jutro o godzinie 10:00 w „Founders Arms”, niedaleko Tate Modern. Zapytaj kelnera o pana Ghu. – Nie zrozumiał pan zasad. Nie mogę się spotkać, dopóki nie znam tematu – podjął próbę, zupełnie nieudaną, zbudowania przewagi psychologicznej. – Znam zasady. I właśnie je zmieniam. Jutro o 10:00.
Zapadła głucha cisza, ale w uszach wciąż brzmiał chropowaty, metaliczny głos człowieka, który przedstawił się jako Ghu. Konrad Werk odsunął żaluzje i spojrzał w dół, na pustą ulicę Holland Street, na tyłach galerii Tate Modern, kilkadziesiąt metrów od „Founders Arms”, gdzie mieszkał od kilku lat. Jako Kontakt nigdy nie spotykał się w pobliżu domu, nikt też nie miał prawa znać jego miejsca zamieszkania. Był kimś w rodzaju ducha. Procedura mówiła zupełnie inaczej, zazwyczaj wcześniej dostawał krótki brief sprawy. Zesztywniał. Pan Ghu nie tylko zmieniał zasady gry, ale wiedział zdecydowanie za dużo. On natomiast nie wiedział nic i to go teraz najbardziej przerażało.
***
Sophie Moon z odrazą popatrzyła na swoje zdjęcie w gazecie. Zdawała sobie oczywiście sprawę, że młodsza już nie będzie, natomiast sposób, w jaki paparazzi ostatnio za każdym razem uchwycili jej cellulit, kiedy stawiała stopę na ziemi, wychodząc z auta, zaczął jej się wydawać wręcz podejrzany. Przeciągnęła szminką usta i pomyślała, że ta fotografia to dzisiaj, zaraz po ostrym przycięciu jej followersów na Instagramie, druga fatalna wiadomość. To nie mógł być dobry dzień. Oczywiście, że kupowała sobie obserwujących, słodki Jezu, która celebrytka tego nie robi? Skorzystanie z porady tego faceta, który obiecał jej niesamowite wzrosty popularności w mediach społecznościowych, kosztowało ją jednak dość sporo pieniędzy, a teraz jeszcze wstydu. Kilka plotkarskich portali zauważyło bez problemu, że w ciągu jednej nocy ona, czyli Sophie Moon, zyskała 300 tysięcy nowych followersów. „Za grubo” – napisała wiadomość do mężczyzny, który odpisał zdawkowo: „Chciałaś więcej sławy”.
Nie umiała się na niego złościć, wiedziała, że oboje są tacy sami – nic ich nie powstrzyma w dążeniu po sławę, a co za tym idzie kasę. I musiała przyznać sama przed sobą, że mogłaby się z nim nawet przespać, gdyby nie fakt, iż nie był tak naprawdę nikim znaczącym, a Sophie Moon nie sypiała już z nieznaczącymi ludźmi, nie mogła sobie na to pozwolić. Reputacja.
Musiała zostawić tego głupkowatego francuskiego kochasia, kopiącego piłkę, szczególnie że zaczynał być nieprzyjemny, a coraz częstsze odniesienia do jej przeszłości wyjątkowo ją rozsierdziły. Lubiła ten stan, kiedy resetowała system i włączała od nowa tryb polowania. Skleciła na szybko zaczepnego esemesa, jednego z tych niezobowiązujących, po czym wysłała go pod trzy różne numery. Odbiorcy się nie znali, nie mogła więc zostać zdemaskowana.
W restauracji „Core by Clare Smyth” na 92 Kensington Park Road w dzielnicy Notting Hill nie mogło być teraz tłumów. Kto przy zdrowych zmysłach o 13:00 jadł i pił tak drogo. Ale Sophie to się najbardziej podobało w jej życiu. Pociągnęła łyk szampana i z radością pomyślała, że pija go sto razy częściej niż herbatę, ulubiony trunek narodu. Biedoty, pomyślała, a ona była przecież lepsza. Czuła się dzięki temu taka mało brytyjska. Tak daleko od Newcastle. Tak zupełnie bez poczucia wspólnoty z rodowym nazwiskiem, Smith. Jak można się tak nazywać? – pomyślała z pogardą o swojej matce. Słońce tańczyło w dziesiątkach bąbelków i może wcale nie trzeba było zaprzątać ślicznej główki takimi bzdurami, jak paszkwil na plotkarskim portalu?
***
Konrad Werk miał zadzwonić do Poziomu 1, jak określali kogoś z osób decyzyjnych w kwestii podjęcia wspólnie dalszych kroków, szczególnie w nietypowych sytuacjach, ale stwierdził, że najpierw musi to wszystko przemyśleć. Mężczyzna z chińskim akcentem wyraźnie powiedział, że zmienia zasady gry, a jego ton – Werk słyszał coś takiego kilka razy w życiu – nie znosił sprzeciwu, z całym szeregiem potencjalnych konsekwencji. Postanowił, że zaczerpnie trochę tlenu, zarzucił na grzbiet wiatrówkę, wsunął sportowe Nike i wyszedł na zewnątrz. Od Tamizy dzieliło go dosłownie kilkadziesiąt kroków. Cały czas zastanawiał się, czy człowiek, który dzwonił był sam, czy to jest jakaś grupa osób? Czy jest teraz obserwowany? Był już wcześniej? Przez cały czas działania w Departamencie Blokad nie zdarzyła mu się ani jedna taka sytuacja. Procedura była zazwyczaj identyczna – ktoś dzwonił, by powiedzieć coś, o czym wiedział już ktoś inny z departamentu, a on był tylko osobą przyjmująca komplet informacji. Wygodna rola, choć na pewno niewygodna wiedza.
Zastanawiał się nawet kilka razy, czy jako kontakt nie jest bezpośrednio zagrożony. Czy ktoś poczuje się niekomfortowo, a może zmieni zdanie i ostatecznie będzie żałował, że w posiadaniu konkretnej wiedzy jest właśnie on. A wtedy stanie się niewygodny. Była to jednak raczej skłonność do negatywnych projekcji i ogólnie pojętego czarnowidztwa, które stanowiły element jego charakteru.
Odczuwał silną pokusę, by spotkać się z Chińczykiem, jak nazwał mężczyznę, sam. Przecież w każdej chwili może poinformować Departament Blokad, może ta sprawa w istocie wymaga zastosowania innej procedury? Nic złego się nie dzieje – pomyślał. Popatrzył na rzekę, która przecinała miasto, sunąc dostojnie i dając Londynowi coś w rodzaju dodatkowego życia, jak bonus w grze komputerowej. Widział barki, ale też turystyczne statki, osadę wioślarską i ten krajobraz zawsze go uspokajał, jakby rzeka miała właściwości lecznicze. Puls wracał do normy.
Odwrócił się, chcąc ruszyć w kierunku „Founders Arms”, jakby chciał zrobić rozpoznanie terenu przed jutrzejszą rozgrywką. Wtedy jego uwagę przykuł szczegół. Na rzece był niewielki turystyczny stateczek, dwupiętrowy. Mocno dziś wiało, pogoda była nieprzyjemna i zwiedzający Londyn ludzie w takie dni wybierali zaciszne muzea. Ale na tej łajbie ktoś był. Niewielki punkcik. Mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach podniósł teraz dłoń i skinął w jego kierunku. Nie widział wyrazu jego twarzy, dzieląca ich odległość była za duża. To dość normalne, że turyści pozdrawiają tych, którzy są na brzegu, machając do nich, jednak ten rodzaj pozdrowienia był inny.
Przestrzeń wokół zdawała się kurczyć, bo uczucie, jakiego zaznał w tej chwili Werk, było dziwne – patrząc na tę postać z łódki, słyszał jednocześnie głos człowieka, który dziś rano zadzwonił do niego z nieznanego numeru. Choć temperatura wynosiła dziś 13 stopni Celsjusza, czuł jakby zrobił się nagle środek lata. Zrezygnował z odwiedzin w „Founders Arms” i ruszył biegiem w kierunku mieszkania. Niedaleko wejścia do budynku minął Rashida, który gestem ręki próbował go zatrzymać, ale odgonił sklepikarza jak natrętną muchę. Potem. Nie usłyszał, jak Rashid mówi: – Ktoś pana szukał. Bardzo dziwni ludzie.
***
ROZDZIAŁ 3
Testament
Marcus Welsh bywał w lepszym nastroju. Przede wszystkim czuł, i to dosłownie, że od trzech dni się nie mył. Powód był prosty – nie miał gdzie. Jeszcze niedawno bez problemu poszedłby do najbliższego hotelu, najlepiej jednego z tych pięciogwiazdkowych, blisko Paddington, wziął najlepszy apartament i tam stanąłby przed dylematem obywatela pierwszego świata: kąpiel w wielkiej wannie czy gorący prysznic. Ale teraz jego karty kredytowe były puste. Kumple nie odbierali telefonów, a rodzice już dawno postawili na nim krzyżyk. Porzucone dziewczyny nie chciały znać, nowych raczej już nie nabierze.
Towarzyszyło mu dziwne uczucie – pierwszy raz dotarło do niego, że zgubił „kod na nieśmiertelność”, jak wcześniej mógłby nazwać szereg zjawisk działających niczym poduszka powietrzna na wszystkie kłopoty. Cokolwiek bowiem wcześniej nie zrobił, spadał na cztery łapy, ale gówna, którego miesiącami po sobie nie sprzątał było coraz więcej, więc już i tak by nie nadążył. Czuł, że pędzi na ścianę i przez chwilę to był nawet dość błogi stan.
Przez głowę przemknął mu obrazek sprzed dosłownie siedmiu miesięcy: w jego domku na przedmieściach dwóch mężczyzn. Jeden wykłada z drogiej walizki plik dokumentów, drugi uśmiecha się po przyjacielsku i kładzie dłoń na ramieniu. Są przedstawicielami Manchester Rockers, jednego z najmocniejszych klubów w Anglii. Ich skaut obserwował go od roku i nie miał wątpliwości – takiego polotu, takiej reżyserii, takiej charyzmy i młodości szukają dla nowego numeru dziesięć na koszulce. Odgonił myśl.
Marcus Welsh popatrzył teraz przez okno, siedząc w McDonald's w dzielnicy Ealing Broadway i szczerze nie wiedział nawet co tutaj robi, co go tu przywiodło. Uśmiechnął się na to wspomnienie, jednocześnie omiatając wzrokiem sąsiednie stoliki i po cichu licząc, że komuś nie będzie się chciało wyrzucić do kosza niedokończonego zestawu. A kiedy wreszcie para, która przez cały posiłek całowała się namiętnie, brudząc wzajemnie sosem z Big Maca, wstała i ruszyła w kierunku wyjścia, z niedowierzaniem zobaczył, że amory nie służyły apetytowi.
Pół jego ulubionej kanapki na czerwonej tacy wyglądało jak królewskie śniadanie. Facet nie dopił sprite'a i uczta gotowa. Rozejrzał się, jakby chciał mieć pewność, że nikt go nie rozpozna, ale znów uzmysłowił sobie, iż jest w Londynie, nie w Birmingham, gdzie dla miejscowych Birds zdobywał bramki i zaliczał asysty. Gdzie się narodził i gdzie umarł w wieku 23 lat. Gdzie w Macu takim jak ten, ludzie bez przerwy robiliby mu zdjęcia i sprzedawali je do lokalnych gazet, albo po prostu wrzucali na Twittera. Gdzie jadłby właśnie trzeciego Biga na big kacu i miał wszystko w dupie. Gdzie, bez względu na liczbę drinków, był najlepszy, ale to się przeciez musiało źle skończyć.
Tęsknota za utraconym życiem była w Marcusie Welshu tak wielka, że zapragnął wyć, powstrzymał go dopiero widok dwóch chłopaków i jasnowłosej, pulchnej dziewczyny, stojących za kasami. Czy ten z lewej szepnął coś teraz do nich? Jednak go poznali? Śmieją się z niego? Dokończył kanapkę, wyrzucił pudełka do śmietnika i ruszył w kierunku kas. – Coś wam nie pasuje? – rzucił. Widział, z jaką pogardą patrzą na niego, a może raczej dostrzegł coś, co nie istniało, a co było tylko projekcją jego własnych zachowań z przeszłości, gdy w środku nocy podjeżdżał na McDrive w Birmingham i traktował z góry pracujące tam osoby? – Co podać? – zapytał piegowaty chłopak beznamiętnie. – Gówno – wrzasnął Welsh. – Zadałem ci pytanie. Masz jakiś problem? – Nie mamy żadnego problemu, proszę pana – odpowiedział za niego drugi z kasjerów. – Czasem tylko z ludźmi, którzy są niezdecydowani – uśmiechnął się cierpko. – I nie wiedzą, co zamówić – wtrąciła dziewczyna. – Ale jako że nie lubimy, by zmarnowało się choć odrobinę jedzenia, bardzo doceniamy takich ludzi jak pan – ten z lewej posłał mu teraz nokautujący cios. – Co powiedziałeś, pętaku? – Marcus Welsh przywykł do bycia obrażanym, zazwyczaj w pubach, gdy atakowali go kibice jego zespołu, widząc pijanego w noc poprzedzającą ważny mecz. – Ale, kurwa, w McDonald's?! – z jego gardła wyrwał się głośny sprzeciw. – Coś panu podać? – dziewczyna zdawała się nie robić sobie nic z tego chamskiego spektaklu. Cała trójka zachowywała się tak, jakby byli robotami, którym ktoś wgrał megabajty uprzejmości. Welsh już miał odpuścić, kiedy ten w środku rzucił: – Czy może już pan się najadł?
Dwa metry, dzielące teraz Marcusa Welsha od sprzedawców, mimo niewyspania i zmęczenia, mimo wciąż doskwierającego głodu, pokonał w ułamku sekundy. Doskoczył do kasy, następnie wziął największy zamach, jaki mógł zdołać i potężnym sierpowym huknął chłopaka w lewy policzek. Kasjer nie zdążył zareagować i runął na ziemię. Marcus Welsh był już w amoku, który zdarzał mu się wielokrotnie w życiu, lampki ostrzegawcze świeciły się we wszystkich możliwych kolorach, ale przecież nie dostrzegł ich ani wtedy, gdy pobił się z Jimmym Saundersem podczas zgrupowania w Portugalii, ani gdy posunął dziewczynę Clarka Fitchpatricka, kiedy ten zasnął u niego na domówce, ani gdy rozbił Ranger Rovera podczas jazdy po pijaku autostradą M25, krążąc bez sensu po obwodzie Londynu, gdy Kirstin Drake powiedziała mu, że jest w ciąży, ale nigdy nie urodzi dziecka takiego idioty. Miała rację. Był idiotą, który zamieniał w syf wszystko, czego dotknął się choć na sekundę. Który uważał się za lepszych niż inni. Który gardził ludźmi, bo zarabiali mniej od niego. Który nie miał żadnych zasad moralnych i oczekiwał, że wszystkie jego występki jakoś da się zatuszować. I wiecie co? Udawało się. Który leżał teraz na ziemi, powalony przez dwóch policjantów wezwanych przez menedżera restauracji McDonald’s. Wszystkie strzelone gole, kontrakty, jakich nie zdążył podpisać, stracone pieniądze – nic nie było tak bolesne, jak leżenie na podłodze McDonald’sa z wykręconymi rękami i patrzenie na zdeptaną frytkę. Marcus Welsh pomyślał, że wygląda gorzej niż ten kawałek rozgniecionego ziemniaka.
***
Trudno było zmrużyć oko. Konrad Werk nie miewał problemów ze snem, na studiach koledzy śmiali się dość często z jednej historii. Po trzecim roku w kilka osób pojechali do pracy w USA, w kasynie i pewnego dnia transport prowadził przez pustynię. Trzeba było jechać krętymi drogami, na pace starej ciężarówki. Wszyscy byli niezwykle podekscytowani, ktoś zapalił nawet jointa, żeby złapać odpowiedni klimat, dyskutowali o filmach klasy D, takich jak „Wzgórza mają oczy” i zastanawiali się, ile trupów chowa ten piach. Podziwiali bezkres miejsca, gdy nagle rozległo się chrapanie. To Werk drzemał w najlepsze na podskakującej naczepie.
Wczoraj nie spał jednak dobrze. Śniło mu się, że mężczyzna, którego widział na barce turystycznej, wskakuje nagle do Tamizy, płynie w jego kierunku i zaczyna go gonić. Rzadko miewał koszmary, ale jeśli już się tak zdarzało, to zazwyczaj kończył w ślepym zaułku, bez szans na dalszą ucieczkę i wtedy się budził. Rashid mówił o ludziach, którzy go szukali. „Bardzo dziwni ludzie” – tak się wyraził, ale dla Werka, po tym co zobaczył w ciągu ostatnich paru lat, już nic nie było dziwne.
Praca z psychologiem, początkowo intensywna, potem pozwalająca już tylko utrzymać dobrą formę, udzieliła mu odpowiedzi na wiele pytań, ale przede wszystkim mocno uderzyła w projekcje, jakie wyświetlał wcześniej jego umysł, nękając surrealistycznymi obrazami przyszłości. Teraz jednak nie potrafił uciec od myśli o tych ludziach, którzy go szukali, wyobrażał sobie, kim mogli być, zastanawiał się, co by było, gdyby go spotkali, a jednocześnie odczuwał prawdziwy strach przed spotkaniem, jakie miało się odbyć za półtorej godziny w „Founders Arms”. Czy jedną z tych osób był mężczyzna z barki turystycznej?
Sprawdził dokładnie oba zamki w drzwiach, nastawił na cały regulator kawałek „Hole in my soul” Aerosmith i poszedł pod prysznic. Zamknął oczy i kiedy gorąca woda spadła przyjemną kaskadą na jego głowę, zrobił sobie szybką medytację. Znał kilka z nich, kiedyś nie wierzył w takie bzdury, ale od kiedy zaczął regularnie stosować, efekty były zadziwiające. Zbadał to terytorium, używał aplikacji, takich jak Calm, wsłuchiwał się w ciepłe, przyjemne głosy przed pójściem spać i zaraz po śniadaniu, a sama medytacja wydała mu się czymś tak frapującym, że postanowił, iż latem poświęci jej dużo więcej czasu i wyjedzie do jednego z tych szczególnych miejsc odosobnienia, gdzie można zgłębić jej tajniki.
Jako Kontakt nie ubierał się na spotkania szczególnie wykwintnie, chciał się czuć dobrze, a jednocześnie nie przytłaczać klientów zbyt formalnym strojem. Wybierał więc takie ubrania, które pozwalały rozmówcom widzieć w nim kogoś w rodzaju kumpla. Nikt mu tego nie podpowiedział. Założył ciemnogranatowe dżinsy, wsunął na nogi szare Nike z żółtą łyżwą, wskoczył w biały t-shirt i narzucił na grzbiet szarą marynarkę. Wziął głęboki oddech i uspokoił puls.
Mijając sklep Rashida spojrzał na zegarek i zobaczył, że do spotkania zostało jakieś 20 minut, dużo więcej czasu niż potrzebował na dojście do „Founders Arms”. Postanowił więc, że zajrzy do sklepikarza, przeprosi za wczorajsze zachowanie i dopyta o szczegóły w kwestii dziwnych ludzi. Miał to zrobić wczoraj, ale ogarnął go jakiś lęk przed opuszczeniem mieszkania po spotkaniu z człowiekiem na barce. Sklep był pusty. – Rashid? Jesteś? – zawołał pytająco do wnętrza pomieszczenia. Cisza.
Pomyślał, że sympatyczny trzydziestolatek, którego biznes całkiem dobrze prosperował w tej części Londynu, robił coś na zapleczu. Był tam kiedyś, Rashid pokazywał mu owoce ze świeżej dostawy, jednocześnie chwaląc się systemem kamer, które pozwalały mu kontrolować to co działo się w sklepie. Za każdym razem, gdy udoskonalał w najmniejszy choćby sposób swoje małe królestwo, chwalił się tym Konradowi, ale w sposób podobny do tego, w jaki małe dziecko chwali się babci nową zabawką.
Odpuścił jednak pójście tam, nie chciał go nastraszyć. Był w sklepie jakąś minutę i zastanawiał się teraz, z jaką częstotliwością Rashid patrzy na monitor, gdy robi coś na zapleczu, bo przecież gdyby spojrzał choć raz, to już by tu był i witał się z nim wylewnie. Konrad nie był pewien, że w stosunku do każdego klienta jest tak serdeczny, ale pewnie właśnie o to chodziło, by czuć się wyjątkowo, dlatego ludzie tak chętnie tutaj zaglądali. Podszedł do lady i wziął sobie paczkę gum Orbit, a następnie wyjął z kieszeni wiatrówki dwufuntówkę i położył ją na ladzie. Dla pewności raz jeszcze zawołał: – Rashid!? Ale nikt mu nie odpowiedział.
Powinien zerknąć na zaplecze. Może coś się stało? Może ktoś napadł na sklep? Jednak teraz czas okrutnie się skurczył i wiedział, że wystarczy go tylko na dojście na spotkanie, a zasada numer jeden w pracy Kontaktu brzmiała: nigdy się nie spóźniamy. Rozejrzał się raz jeszcze po sklepie. Popatrzył na monetę, którą położył na ladzie i nie był pewien, czy ktoś jej sobie nie weźmie, jeśli wejdzie tu po nim, a Rashid jeszcze nie wróci z zaplecza. Dopiero teraz zauważył coś, czego nie miał prawa przeoczyć wcześniej. Od strony sprzedawcy leżała papierowa teczka. Na jej froncie widniał napis wielkimi literami: RASHID LATIF. Znał dobrze nazwisko sklepikarza, który był bardzo dumny, że nazywa się tak samo jak były kapitan reprezentacji Pakistanu w krykieta, a także trener tamtejszej kadry. Wiele razy opowiadał Werkowi o jego osiągnięciach.
Pod nazwiskiem, nieco mniejszą czcionką, napisane było: TESTAMENT.
***
ROZDZIAŁ 4
PAKT
Telefon Robbiego Targetta zamrugał dwa razy. Rzadko miał włączony dźwięk, to dawało mu poczucie większej kontroli nad przychodzącymi połączeniami i esmesami, a także rodzaj ochrony przed wścibskimi oczami innych ludzi. Zazwyczaj odwracał aparat ekranem do dołu, by nie kusić losu. Cóż, Robbie Targett z pewnością nie mógłby wcielić się w jednego z bohaterów w filmie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”, bo narobiłby tam takiego gnoju, że żaden scenarzysta nie byłby w stanie tego wymyślić.
„She is on Targett” – tytuła w „The Sun” nad zdjęciem przepięknej do bólu modelki prężącej się nad basenem pokazywał, że jego nazwisko dobrze komponowało się nie tylko z nagłówkami sportowych stron. Lindsay Wellington była córką londyńskiego rekina finansowego i jedyne co do czego pomylili się w całym tekście w rubryce towarzyskiej dziennikarze brukowca, to fakt, iż Robbie na nią poluje, ponieważ od samego tylko momentu zrobienia tej fotografii, co miało miejsce trzy dni temu, przeleciał ją ze dwadzieścia razy i o ile był raczej pozbawionym jakichkolwiek skrupułów samcem alfa, to teraz naprawdę serce biło kilka razy szybciej na samą myśl o tej dziewczynie. Chciałby pomyśleć, że się zakochał, ale to byłaby jednak przesada.
Artykuł jej się nie spodoba. Ojciec nie po to posłał ją na Oxford, nie po to kończyła go z wyróżnieniem, nie po to, wreszcie, czekał na nią pokój na ostatnim piętrze biurowca jej starego w londyńskim City, żeby teraz zmarnować to wszystko i pozwolić, by pieprzenie się z gwiazdą Premier League w każdym możliwym miejscu było ważniejsze. Pan Wellington dzwonił do niej nawet dziś rano, ale skłamała, że od kiedy paparazzi zrobili zdjęcie, na którym Targett podszedł do niej w jednej z restauracji, po prostu ubzdurali sobie ten romans i próbują wmawiać ludziom, że istnieje on naprawdę. Jako że wychował córkę najlepiej jak się da i oprócz świetnych szkół dał jej mnóstwo miłości, wierzył w każde słowo Lindsay.
Esemes nie był od niej. Jego treść zaintrygowała Robbiego: „Jak mija dzień? Ciekawe czy mnie jeszcze pamiętasz? Założę się, że nie”. Targett mógłby dostać taką wiadomość od co najmniej kilkudziesięciu kobiet, one o tym wiedziały, więc zawsze stawiał na szczerość. „Do brzegu” – odpisał.
London FC 1890 szedł w tym sezonie jak burza i zanosiło się na pierwsze od dwudziestu lat mistrzostwo, czego przed sezonem nikt by nie przewidział. Robbie zdawał sobie sprawę, że jeśli sen się spełni, nie tylko wzrośnie jego siła w kontraktowych negocjacjach, ale też popularność i już nie mógł doczekać się zdjęć z parady w odkrytym autobusie, z którego będzie mógł szczerzyć w uśmiechu wybielone zęby. Tak, strzeli sobie taką białą „półkę” jak ten Brazylijczyk Firmino. Podniósł górną wargę i przyjrzał się własnej twarzy w lustrze. Była okej, bez rewelacji, ale wystarczy na dobre życie.
Ekran telefonu znów zaświecił. Pojawiły się na nim trzy smutne buźki, a za nimi wiadomość: „Niecierpliwy. Jak wtedy”. – Co do kurwy nędzy? – mruknął do siebie. Nie lubił tych gierek. Już nie, kiedyś były fajne, ale teraz nie musiał się w to bawić. No i miał Lindsay, która chwilowo zaspokajała wszystkie jego potrzeby. Pierwszy raz w życiu nie chciało mu się wdawać w równoległe flirty. Nie odpisał. Już się zdenerwował, że po raz kolejny nieznajoma rzuca w niego łamigłówkami, gdy zobaczył, że to panna Wellington postanowiła wysłać mu zdjęcie. Stała ubrana w sam t-shirt, w gabinecie, z którego miała wkrótce zarządzać imperium ojca, a za nią roztaczała się panorama Londynu. Puls przyspieszył. „Ready for the interview? Take your CV with you” – brzmiała treść esemesa. Natychmiast porwał z krzesła kurtkę i ruszył do drzwi swojego apartamentu na Knightsbridge. Miał gdzieś to, co sądzi jej tata. Pojedzie tam, musi wejść do tego pokoju i posiąść Lindsay Wellington.
Kolejny esemes. Znów ten cholerny numer. „Myślałam, że masz ochotę na lampkę szampana, piję czwartą. Sama. Chyba nie chcesz mieć mnie na sumieniu? Sophie Moon”. Uśmiechnął się do wyświetlacza iPhone’a. Ale po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Wiedział bowiem, że musi porzucić plany związane z Lindsay i zmienić destynację. Taki był układ, a długi musisz spłacać. Nawet jeśli usuniesz kogoś z listy kontaktów, nie oznacza to, że usuwasz go ze swojego życia.
***
Konrad Werk poczuł się dziwnie. Nie było śladu Rashida, nikt nie wchodził do sklepu, w którym zazwyczaj nie zamykały się drzwi. Czyżby się zaczęło? To zło, jakie chodziło za nim od wczoraj zaczynało przejmować kontrolę? Spojrzał na zegarek. Trudno. Ruszył w kierunku zaplecza. Wejście tam było jednak zamknięte. Szarpnął kilka razy za klamkę. A może po prostu Rashid pobiegł za jakimś złodziejem? Albo wydarzyło się coś niespodziewanego? Na przykład otrzymał informację, że ktoś z jego bliskich trafił do szpitala? Czy, co gorsza, zmarł? W takich chwilach działa się instynktownie i należy zapomnieć o logicznych poczynaniach. Z pewnością coś takiego musiało się tutaj wydarzyć.
Werk wrócił do sklepu i zobaczył kobietę w średnim wieku. – Przepraszam najmocniej, ale jest zamknięte. Zapraszamy za kilka godzin. Rashid, właściciel, źle się czuje, muszę mu zanieść szklankę wody na zaplecze – powiedział Konrad. – Ojej, proszę go ode mnie pozdrowić, mam nadzieję, że to nic poważnego – odparła kobieta i natychmiast pospieszyła w kierunku wyjścia. – Chwilowe osłabienie, mówiłem mu, że nie może tak ciężko pracować – Werk westchnął teatralnie. Kiedy tylko zniknęła, przeszedł z drugiej strony lady i trzęsącymi się rękami otworzył szufladę, z której wyciągnął dwa pęki kluczy. Na szczęście jeden z nich był zdecydowanie większy od pozostałych i na pierwszy rzut oka pasował do dużego zamka w drzwiach wejściowych. Odwrócił kartkę na CLOSED, zamknął sklep i puścił się biegiem na spotkanie.
„Founders Arms” było, tak jak przewidywał, całkowicie puste, choć nie przypuszczał, że ten brak gości, poza jego rozmówcami, to efekt szczególnej ich prośby. Chińczyk faktycznie okazał się Chińczykiem. Jadł teraz english breakfast, a jego grube paluchy sprawnie operowały nożem i widelcem. Konrad spojrzał na jedzenie i wypita w domu kawa podeszła mu do gardła. Nienawidził angielskiej kuchni, a w połączeniu z tymi palcami wydawała się jeszcze bardziej obrzydliwa. – Nie czekałem na pana, byłem zbyt głodny. Ghu – wyciągnął krótką rączkę. – J.D. – odparł Werk, który nigdy podczas spotkań z klientami nie posługiwał się prawdziwym nazwiskiem. – Nie szkodzi, jadłem w domu – dodał najspokojniej jak potrafił, ale natychmiast ugryzł się w język, bo przecież to co powiedział mogło urazić przybyszy. – Wiem, że nazywa się pan Werk, więc można sobie darować te głupoty – rzucił Chińczyk, po czym wytarł kąciki ust serwetką i pociągnął łyk kawy. Następnie zapalił cygaro i jakby dopiero w tej chwili stał się obecny w tym miejscu i o tej godzinie.
Werk poczuł nieprzyjemny dreszcz, ale nie wynikał on z zachowania Chińczyka. Raczej z tego, co zarejestrowały jego oczy. Wielokrotnie bywał w tym pubie, co oznaczało, że znał dobrze obsługę. Kelnerki dość często podczas godzin szczytu i maksymalnego obłożenia stolików miały dla niego miejsce, ponieważ pracownicy dysponowali własnym stołem do spożywania posiłków, usytuowanym na uboczu, z dala od gości, co sprawiało, że kiedy tutaj przychodził, liczył na to, iż nie ma „normalnych” miejsc. Tam bowiem mógł zjeść we względnym spokoju.
Dziś jednak kręcili się tutaj sami Azjaci. Ani jednej znanej Werkowi osoby. Kim był ten człowiek, który wymienił obsługę lokalu? Usiadł na wprost Chińczyka, obok którego siedziało dwóch innych Chińczyków, tyle że ten główny wyróżniał się strojem. Ubrany był w za duży dres, prawdopodobnie w rozmiarze XXXL, bo mężczyzna był dość tęgi. Oczy schowane za okularami przewierciły teraz na wskroś Konrada, poczuł, że strużka potu spływa mu spod prawej pachy i kropla kończy kurs na wysokości biodra. – Zamieniam się w słuch. Chińczyk zdawał się nie ekscytować jego obecnością. Z głośników popłynęło „At the River” Groove Armady, a on klasnął w pulchne dłonie i odkaszlnął. Jego rodak siedzący z prawej strony natychmiast klepnął go w plecy, niczym nauczony odczytywać złe sygnały i uprzedzać fakty. Ghu skinął głową, że wszystko jest w porządku. – Będę mówił krótko, Werk – niemal szepnął. Choć nie potrafił ukryć akcentu, mówił bardzo dobrą angielszczyzną. Dało się wyczuć, że jest imigrantem od dawna. Może od 15-20 lat? Werk wycedził: – Czy wie pan, że..., ale tamten przerwał mu gestem uniesionej ręki. Poddał się i zamienił w słuch.
– Tutaj ma pan dokumentację. Jest to zbyt długa sprawa, żebym silił się na opowieści, poza tym ja nie lubię wypowiedzianych słów – rzekł Ghu. – Śmieszy mnie niezmiernie, kiedy w filmach sensacyjnych czarny charakter ma zabić jakiegoś faceta, dajmy na to policjanta, i pieprzy tak długo, jakby wykładał na uniwersytecie, aż w końcu tamten odepnie kajdanki, wyplącze się ze sznura, czy cholera wie, co tam jeszcze i go zabije. No ale to są filmy, a my na szczęście jesteśmy w rzeczywistości – uśmiechnął się ohydnie.
Wolałbym film, pomyślał Werk, który – choć jeszcze nic złego się nie wydarzyło – wyczuwał nadciągający tajfun. To dziwne, zdawało mu się, że szklanki na stole zaczynają drżeć. A może naprawdę uratuje go jakiś kataklizm? Na przykład trzęsienie ziemi? Wątpliwe. Zorientował się, że to jego nogi tak się trzęsą i uderzają o jedno z podparć dużego stołu. Szklanki naprawdę brzęczały o siebie. Obłe paluchy podniosły jedną z nich i odstawiły na odległość kilku centymetrów od pozostałych. – W dokumentach jest wszystko napisane. Prostym językiem, nie będzie pan miał problemu z odczytaniem naszych intencji. Jedna zasada jest nadrzędna i to istotna zmiana w stosunku do poprzednich tego typu spraw, którymi pan się zajmował. Z nikim pan się nie skontaktuje. Powiedzmy, że – skoro nazywa się pana Kontaktem – wyrywamy pana ze ściany i włożymy do innej ściany, ot co. Jakie to ma w sumie znaczenie? – wzruszył ramionami Ghu. – Czy jest pan w stanie choć w skrócie... Nie słuchał jednak, tylko ciągnął dalej: – Chciałbym, żeby pan miał świadomość z kim ma do czynienia, to od razu bardzo ułatwia biznesy.
Konrad przełknął ślinę. Nie próbował już ukrywać zdenerwowania, zresztą było to nierealne w zaistniałych okolicznościach. W tym momencie nadeszło dwóch kelnerów, miał wrażenie, że jest tutaj ze stu Azjatów, że wokół są sami Chińczycy, że w Londynie jest jedyną osobą, która nie pochodzi z Chin. Uczucie osaczenia, jakiego teraz zaznawał, było tak dojmujące, że walczył ze sobą, by się nie rozpłakać. Jeden z kelnerów położył na stole wielkie pudło z logo jakiejś ciastkarni i Werk zaczął się zastanawiać czy to nie jest sen. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. To jedna z tych chwil w życiu, gdy już nie wiesz, co jest projekcją zdarzeń, a co dzieje się w czasie rzeczywistym.
Ghu wypuścił dym z cygara i obła dłoń uczyniła w powietrzu ruch podobny do podnośnika hydraulicznego na krótkim ramieniu. Jeden z kelnerów w służalczym geście podniósł tekturowe wieczko i odsłonił zawartość pudła. Werk nie chciał tego robić, ale zamknął oczy. Tak bardzo pragnął już ich nie otwierać, marzył o tym, by zniknąć, pierwszy raz zatęsknił za Polską i pomyślał nawet chyba przez ułamek sekundy o Hannie Bent. Może przyszła we śnie, żeby go ostrzec? Nie wierzył w takie bzdury, ale co jeśli?
Dlaczego to zrobił? Czemu dał się wciągnąć w całą tę sytuację i na dodatek był przekonany, że wszystko będzie dobrze? Po jaką cholerę pojechał wtedy do posiadłości swojego kumpla ze studiów, Chrisa Bowyera i w opuszczonym domu spowitym mgłą, na skraju bezkresu zielonych łąk, po wypiciu kilku butelek whisky, zawarł pakt z tamtymi mężczyznami. Na co liczyli? Że to fajna zabawa? Że zagrają rolę czterech bogów i ten układ przetrwa wszystko? Uwierzył, że miał farta, że znalazł się w idealnym miejscu, a stara, w sumie głupia przysługa, jaką zrobił kumplowi z uczelni, teraz się spłaca. Że dobro do niego wróciło. Karma – tak myślał.
Ghu chrząknął. – W Chinach ludzie są zdecydowanie bardziej kulturalni niż wy, Europejczycy – syknął. – Patrz mi w oczy, jak z tobą rozmawiam. Spojrzał na niego. Byle tylko nie zerkać w kierunku pudełka. To przecież oczywiste, że nie ma w nim tortu. Mętne, przekrwione białka Ghu wyglądały jak po zażyciu dużej ilości opium, całe otoczenie zdawało się teraz tańczyć w absurdalnym narkotycznym transie. Werk zaczynał tracić zmysły i wydało mu się, że ci wszyscy ludzie są narysowani, jak w komiksie. – Popatrz tutaj – rozkazał Chińczyk. – To dowód na to, że rozmawiasz z konkretnymi ludźmi, którzy dużo mogą. Kiedy zrozumiesz, że nic ci się nie stanie, znajdziesz swoje zen – cedził Ghu. – Widzisz to? – tłuste paluchy wskazały na karton. Rashid, nie, błagam – pomyślał Werk i sam nie wiedział, dlaczego czuł się winny za to, że przez niego Pakistańczyk tak skończył. Zmusił się do spojrzenia w kierunku pudła. Głowa szefa ligi, Deana Rockwella, była sina. Wybałuszone oczy spoglądające na Werka nie zdradzały żadnej odpowiedzi na pytania, które od wczoraj wisiały w powietrzu.
– Ci ludzie – Ghu skinął głową na deptak ciągnący się wzdłuż Tamizy, myślą, że taki świat jest im dany na zawsze. Nie boją się jutra. Nie planują, nie zabezpieczają się, nie rozumieją. Nie słyszą. Ponieważ są głupi. Ty masz szczęście, Werk. Jesteś w dobrych rękach. A to ci się wkrótce przyda. Masz wielkie szczęście – obłe paluchy potarły twarz i Ghu wstał od stołu. – Jutro zadzwonię – rzucił. – Mam nadzieję, że ten twój kumpel, Rashid, sklepikarz, jest cały i zdrowy. Li – zwrócił się do jednego z milczących towarzyszy. – Czy taki zegar na monitoringu trudno się przestawia? W sensie, że jak on tam był parę minut przed 10:00, to można zrobić, że był wcześniej? Li skinął głową. – Pytam na wypadek, gdyby okazało się na przykład, że ten Rashid został zamordowany i szukano winnych. Ale tylko hipotetycznie, bo przecież wiadomo, że to nie będzie miało miejsca – Ghu zarechotał jak ropucha. Wcisnął Werkowi teczkę z dokumentami i pokazał drzwi. – Tu jest nasz pakt. Lepszego nie zawarłeś nigdy w życiu – powiedział.
***
ROZDZIAŁ 5
Bayswater Road
Chris Bowyer wymacał ręką telefon i mrużąc oczy próbował złapać ostrość na jego wyświetlaczu. Podłączony do życiodajnej ładowarki iPhone poinformował go wczoraj, że ilość czasu spędzonego przed ekranem wzrosła o 30 procent w stosunku do poprzedniego tygodnia i choć Chris tłumaczył sobie, że to pewnie przez ciągłe sprawdzanie bardzo ważnych maili, które przecież mają wpływ na życie zawodowe wielu ludzi, tak naprawdę – co zresztą to mądre urządzenie i on sam dobrze wiedzieli – marnował długie godziny na przeglądanie głupkowatych profili na Instagramie, czytanie postów na Facebooku, no i Twitterowe polemiki. Te ostatnie były oczywiście najgorsze.
Nawet mając własny system ochrony przed kompromitacją, polegający na wyłączaniu telefonu i chowaniu go gdzieś na poddaszu w chwilach, kiedy pił alkohol, czuł że to już za dużo, że sam aparat, jak i jego uzbrojenie, z każdym dniem go pogrążały. Że za rok, dwa wyląduje na jakimś leczeniu i wcale nie było mu do śmiechu. Jako że obracał się w środowisku ludzi, którzy robili w większości dokładnie to samo, nikt nie miał ochoty mu tego wypominać. Poza tym, umówmy się, kto miałby odwagę zwracać uwagę redaktorowi naczelnemu najbardziej opiniotwórczej i najlepiej sprzedającej się gazety w kraju? Potężnemu, wszechwładnemu Chrisowi Bowyerowi.
Owszem, parę razy zarządzana przez niego „UK Tribune” dała się zbliżyć dwóm czy trzem innym graczom na rynku, ale traktował to raczej jako podpuszczanie przeciwnika. Świetnie mobilizował się w takich chwilach, a kiedy na kolegium rzucał tekst: „Czas, by peleton powąchał nasze spaliny”, przez newsroom niósł się pomruk zadowolenia. Dziennikarze zaczynali wzajemnie się pobudzać i to zazwyczaj zwiastowało mocne dwa tygodnie, podczas których zmiażdżą konkurencję.
Nie myślał teraz o takich rzeczach, w ciągu dnia zdarzało się, owszem, ale w tym momencie jego mózg przebywał jeszcze w stanie uśpienia i próbował zdeszyfrować ekran telefonu. Która w ogóle może być godzina? – Kurwa – rzucił w pustkę pokoju i nie chodziło o to, że przespał pół dnia. Raczej o to, że na wyświetlaczu widniało czterdzieści nieodebranych połączeń od Konrada Werka.
***
Rashid czuł się kiepsko. Czyżby był aż tak przepracowany? Kichnął trzy razy, plecy strasznie go bolały, a rękę miał zdrętwiałą. Kilka klientek zwróciło mu dobrotliwie uwagę, ale to tylko pogłębiało irytację Pakistańczyka. Został wychowany tak, że okazywanie słabości przed kobietą stanowiło najwyższą formę upokorzenia. Dlatego zawsze starał się zdobyć na uśmiech i kłamał, że nie jest zmęczony. „Tak po prostu wyglądam, pani Cromwell!”. „Twarzy nie zmienię, panno Clark”. Obracał w żart te troskliwe uwagi.
Mężczyźni nigdy nie mówili mu takich rzeczy, ale widział w ich oczach ten sam rodzaj wyczerpania, być może więc dla nich to było normalne. Zastanawiał się nawet, jak kobiety dzielnie znoszą ciężką pracę, jasne, że mają make-up i cały ten arsenał sztuczek, ale generalnie uważał, że lepiej niż mężczyźni radzą sobie z pracą w trybach piekielnej machiny, jaką był bez wątpienia Londyn. Potarł tył głowy niczym BoJack Horseman z jego ulubionego serialu i próbował uzmysłowić sobie, jak długo spał na zapleczu, schowany za kartonami. Ostatnim momentem, jaki zapamiętał, było przyjście dwóch sympatycznych Chińczyków. Naprawdę dobrze znali się na krykiecie, co uznał za świetny zalążek do pogaduszek. Ale co dalej? Cholera, Rash, chyba serio musisz odpuścić, pomyślał.
Wstał pospiesznie i ruszył do sklepu. A co jeśli ktoś go okradł? Nie była to okolica, w której włamania do sklepów typu OFF LICENCE zdarzają się nagminnie, a kasa miała specjalne zabezpieczenie, ale nie wiedział nawet, jak długo spał. Zamierzał potem sprawdzić zapis z monitoringu. – Rashid? Szukałem cię. Gdzie ty byłeś, człowieku? – usłyszał znajomy głos. Konrad Werk stał przy półce z owocami i bawił się pomarańczą. – Wiesz, że kiedyś udało mi się podbić taki owoc w żonglerce czterdzieści razy? Czterdzieści – wyszczerzył zęby Werk. Był jednak jakiś dziwny. Sztuczny. Rashid znał się na świeżych rybach, potrafił jednym dotykiem rozpoznać idealnego grejpfruta czy awokado, ale najlepiej znał się na ludziach. Wiedział, że Konrad jest w porządku. Albo inaczej: tak czuł. Natomiast widział w jego głosie było coś nie tak, jakby dobrze znane brzmienie instrumentu zmieniło się po strojeniu. Gość uśmiechał się nerwowo. – Musiałem na chwilę wyjść na zaplecze, wybacz – Rashid wzruszył ramionami. Konrad już miał wyznać, że był tutaj wcześniej i przeszukał niewielkie tyły sklepiku, ale ugryzł się w język. Nie zgadzało się tak wiele rzeczy, że najpierw sam musiał ułożyć to sobie w głowie. Rashid zwrócił uwagę na dwie teczki pod jego pachą. – Wyglądasz jak inspektor. Tacy zawsze uprzykrzają mi życie – uśmiechnął się sklepikarz. – Spokojnie, to tylko papiery do pracy – mówiąc to zdanie, Konrad czuł, że się czerwieni, a gdy Rashid zauważył niewielkie wypieki, jeszcze bardziej się speszył. Nie chciał oszukiwać sprzedawcy, ale musiał się dowiedzieć, dlaczego w jednej z teczek jest testament Rashida, jakim cudem nie znalazł go na zapleczu, skoro twierdzi, że tam był i co kryje druga z teczek – kazano mu ją otworzyć po dotarciu do domu. Ghu powiedział to wyraźnie, ale w sumie nie musiał. Werk już wiedział, że nie ma tutaj pola na własne interpretacje czynów i zdarzeń. – A ty? Dobrze się czujesz? – spytał Rashid. – Okej, a czemu pytasz? – Nie wiem, wyglądasz jakbyś – nie obraź się, to tylko żarcik – jakbyś coś ukradł. – Wpadnę po południu, okej? – odparł Werk, udając, że nie słyszy ostatniego zdania, po czym wyszedł ze sklepu.
***
Gabinet rektora był miejscem, do którego żaden ze studentów nie chciał trafić, to jasne jak słońce. Sam zapach tego pomieszczenia przywodził na myśl kłopoty. Rektor należał do ludzi starej daty, choć w sumie sam stary nie był, a już na pewno dobrze się trzymał, miał równą linię włosów nad czołem i niewiele siwizny pokrywało jego nabitą wiedzą głowę. Bowyer i Werk stali ze spuszczonymi głowami, choć ten drugi nie wiedział, dlaczego czuje taki strach. Być może uważał, że cała ta sytuacja trafi w niego rykoszetem, bo kto tam wie, czy rektor nie wstał dziś lewą nogą i nie ma akurat ochoty na wywalenie z uczelni jakiegoś Polaka. I na nic zdawało się racjonalne podejście do tej sprawy i pełna świadomość, że tylko Bowyer może mieć tutaj kłopoty. Konrad wziął głęboki oddech i wyobraził sobie, że kumpel jest oskarżonym, on jedynie świadkiem.
Rektor wszedł na tak mocne rejestry swojej brytyjskości, swojego uderzania w poważne tony, swojego akcentowania w taki sposób, który miał prawo tym dwóm pokazać miejsce w hierarchii, że po plecach szły ciarki. Werk nigdy nie krył podziwu dla tego człowieka. Podobało mu się, że z gównianej uczelni robi wielkie halo, ponieważ pozwalało to im, studentom, poczuć się jakby uczyli się w Cambridge. Co prawda rok w rok rankingi wskazywały ich szkole dość okrutnie miejsce w szeregu, ale Werk po pierwsze cenił, że w ogóle może się tutaj uczyć, po drugie – nie lubił zawodzić zaufania ludzi. I choć nie miał bezpośredniego kontaktu z rektorem, widział jak ten się stara, a dobór kadry pedagogicznej był naprawdę w porządku. Byli to ludzie obdarzeni pasją, wielu z prawdziwym powołaniem, by kształcić młodzież. – Zatem, panie Werk – nikt nigdy nie wypowiedział jego nazwiska w tak arystokratyczny sposób. – Twierdzi pan, dobry boże, co za żenująca sytuacja, że muszę w ogóle pytać, twierdzi pan, iż obecny tutaj pan Bowyer podczas ubiegłotygodniowego zaliczenia nowoczesnych metod komunikacji nie był pod wpływem alkoholu, ani też nie skorzystał z pomocy innego studenta, czyli pana? Ani również, w noc poprzedzającą egzamin nie ściągnął do kampusu dwóch dziewcząt wątpliwej reputacji, co, jako jego współlokator, może pan zaświadczyć?
Werk zbierał się do odpowiedzi, kiedy usta otworzył Bowyer, co z kolei widząc rektor, uciął unosząc palec. – Panie Bowyer, czy byłby pan łaskaw na chwile opuścić pomieszczenie? – to było oczywiście pytanie retoryczne. Tamtego popołudnia Konrad nie zrobił niczego szczególnego. Po prostu nie doniósł na kumpla. Powiedział, że przenigdy nie kojarzy sytuacji, w której jego współlokator zachowywałby się nagannie, a już na pewno w towarzystwie dziewcząt, zwłaszcza tych o wątpliwej reputacji. A co do egzaminu – on, Konrad Werk, nie wyobraża sobie, by ktokolwiek mógł przypisywać od niego pracę, kradnąc jego własność intelektualną, zresztą „w Polsce takie czyny uchodzą za haniebne” – miał świadomość, że tym ostatnim zdaniem szarżuje na tyle mocno, iż może to się skończyć parsknięciem śmiechem. Jeśli już jednak, to bez wątpienia nerwowym, bo cały czas czuł się tutaj niekomfortowo, szybko jednak zrozumiał, że rektor nie ma zamiaru go wyrzucać, co dodało mu znacząco otuchy. – Jeśli kiedykolwiek zostanę kimś wielkim, choć prawdopodobieństwo tego jest nikłe, nie zapomnę o tobie, polski przyjacielu – Chris Bowyer obejmował Konrada ramieniem, gdy szli do pubu „Książę i Kaczka”, by oblać ułaskawienie tego drugiego. Rektor co prawda przestrzegł, że będzie mu się teraz bacznie przyglądał, ale nie zrobiło to na urodzonym w Watfordzie młodzieńcu większego wrażenia. – Weź rękę, czuję się jak twój chłopak – Konrad nie miał ochoty na manifestowanie przyjaźni z tym, uroczym skądinąd chłopakiem. – Watford, Elton John, mówi ci to coś? Wszyscy mamy tam pierwiastek homoseksualizmu. Może pewnego dnia... – uśmiechnął się Bowyer. – Serio powiedziałeś staremu, że w Polsce nie ściągacie na egzaminach? Powinieneś występować z kabaretem na West Endzie! Zanurzyli się w słonecznej, londyńskiej jesieni, czując puls miasta, które tamtego dnia było wyjątkowo przyjazne. I sprzyjało ich małym sekretom.
Konrad myślał teraz o tamtym dniu i po raz pierwszy zastanowił się, czy nie lepiej było powiedzieć rektorowi, że jego kumpel przeleciał najpierw dwie dziewczyny, które przyszły z nim z jakiejś imprezy w centrum miasta, a następnie z podobną swobodą zerżnął jego pracę semestralną. Werk przez lata nie potrafił uwierzyć, że Chris został naczelnym gazety. Ale kiedy wrócił tutaj po latach i wszedł do jego mieszkania na Bayswater Road, zrozumiał, że nie ma już do czynienia z lekkoduchem. Widział tytana pracy, który całe życie poświęcił karierze i dostał nagrodę. Bogatego człowieka, nie z tych chwalących się bogactwem. Oczytanego, inteligentnego i przede wszystkim myślącego samodzielnie samca alfa. W tym mieszkaniu odbywały się spotkania, których przebieg chciałby znać każdy Brytyjczyk. I aż do wczoraj Konrad wierzył, że wszedł do jakiegoś elitarnego kręgu. Ale teraz, gdy niespodziewanie w Londynie spadł śnieg, a on stał zmarznięty przed apartamentowcem Chrisa Bowyera, chciał wymazać przeszłość, cofnąć taśmę i rozegrać to inaczej.
Naczelny „UK Tribune” zarzucił szlafrok, założył okulary i wybrał numer do Werka, ale w tej samej chwili usłyszał dźwięk domofonu. W kamerce zobaczył twarz Konrada i wiedział już, że stało się coś złego. Nie miał pojęcia co, ale ten Polak, którego lubił najbardziej ze wszystkich poznanych w życiu ludzi, nigdy nie umiał ukrywać emocji. Kiedy wyszedł przed laty od rektora, Chris od razu wiedział, że nic mu nie grozi, tak jak dziś wiedział, że obaj mają duże kłopoty.
Oparł się o drzwi i w oczekiwaniu na Werka zrobił to, co od kilku lat robił w każdej wolnej sekundzie życia. Zajrzał do telefonu. Dopiero teraz dostrzegł, że u góry ekranu ma powiadomienie, którego nie rozwinął. Ale w zasadzie nie musiał. „Dean Rockwell, futbolowy magnat, zniknął. Policja szuka szefa ligi” – brzmiał nagłówek i Bowyer ze zdumieniem stwierdził, że bardziej zasmuciło go to, że powiadomienie jako pierwsza wysłała mu inna niż jego gazeta, niż to, iż jeden z najpotężniejszych ludzi w brytyjskiej piłce wyparował. Wściekł się, bo ich aplikacja wciąż nie działa jak trzeba, to było klasyczne osiadanie na laurach, którego nienawidził. Pomyślał, że miewał już bardzo silne kace, trudno, żeby nie, tyle lat wieczornego popijania. Ale teraz wolałby zdecydowanie, żeby to wciąż był pijacki sen.
***
ROZDZIAŁ 6
Destynacja: nigdzie
Robbie Targett powinien był przewidzieć, że to się nie skończy na drinku. Zresztą, kiedy już dołączył do Sophie Moon, była nieźle – jak mawiał ich klubowy masażysta – skotłowana. Mętny wzrok, przeciąganie wyrazów, nieudolnie zalotne spojrzenie, ale nie dostrzegł w tym radości z ekskluzywnego życia, lecz próbę zapominania o tym poprzednim, gorszym. Znał mnóstwo takich dziewczyn jak Sophie, a mimo wszystko ona była na swój sposób wyjątkowa. To tak jak z kapelami – w danym gatunku może być kilkaset zespołów, które grają coś podobnego, ale z nienamacalnego powodu dwie czy trzy są najlepsze. I z nią było bardzo podobnie. Stosowała zabiegi chirurgiczne, ale nie tak ordynarnie, jak jej konkurentki na rynku WAG's. Ubierała się wyzywająco, ale zawsze z klasą. Polowała na kolejnych pilkarzy, jednak gdyby ktoś prześledził dokładnie jej przelotne romanse, dostrzegłby w tym pewien klucz – nikłe szanse zbudowania czegoś trwałego, średnie rozgarnięcie intelektualne upolowanej zwierzyny i znakomite rozeznanie terenu. Nigdy nie atakowała ofiary, która umiałaby się przed nią obronić. Musiała przecież dbać o reputację tej, która uwodzi i potem porzuca.
Powinien mieć wyrzuty sumienia, ale taki stan rzadko funkcjonował w życiu Robbiego Targetta. To się po prostu nie udawało. Nie miało większego sensu. Tym razem dodatkowo miał realne usprawiedliwienie. Był nim zwykły szantaż. Słyszał wodę szumiącą pod prysznicem i skłamałby, gdyby stwierdził, że nie było przyjemnie. Jako doświadczony na tym polu zawodnik dobrze znał się na rzeczy i uznał wydarzenia z ostatnich kilkunastu godzin za potyczkę godnych siebie rywali., w aspekcie fizycznym, rzecz jasna.
Co prawda bał się teraz wyciągnąć telefon z kurtki, wiedział bowiem dobrze, że ten mały przedmiot skumulował w sobie dużo pretensji. Lindsay mu tego nie wybaczy. Była dziewczyną, która zawsze dostaje co chce. Ale Sophie trzymała go w garści. Patrzył przez okno i widział wirujące płatki śniegu, normalnie wydałoby mu się idiotyczne, że o tej porze roku pojawia się zima, ale w sumie sam znalazł się wczoraj w podobnej sytuacji. Sophie była tą chmura, z której spadł śnieg i przysypał jego chwilową przemianę. Nie należał do grona tych osób, które ekscytują się zmianami klimatycznymi, owszem, raz przelał pokaźna sumę na walkę z pożarami w Amazonii, ale doradził mu tak jego agent, w innym przypadku coś takiego nie przyszłoby mu nawet do głowy, pewnie wybrałby jakiś bardziej oczywisty wariant, typu wizyta w szpitalu na oddziale onkologii dziecięcej. Inni piłkarze z jego drużyny miewali problem z odwiedzinami w takich miejscach, wielu z nich zwyczajnie pękało, zdarzyło się, że jeden chłopak na serio diametralnie się zmienił, zaczął wszystkie tygodniówki przeznaczać na cele charytatywne, głównie operacje dzieciaków, sobie zostawiał niewiele forsy, musiał zacząć się ubierać w tanich sklepach, na co Robbie Targett nie mógł sobie niestety pozwolić. Moda była dla niego zbyt ważna.
Niekiedy podczas wizyt w szpitalnych pokojach dzieci, zastanawiał się, czy nie jest uszkodzony. Zupełnie go to nie ruszało. Nie był skończonym idiotą, potrafił sklecić parę sensownych zdań, ale wrażliwość nie była jego najmocniejszą stroną. Miał przez to kiedyś problem. W jednej z rozmów, których nie chciało mu się autoryzować, dziennikarz zagadnął o akcje charytatywne, jak czytanie chorym dzieciom książek i padło takie pytanie: „Czy nie uważasz, że to okrutne i niesprawiedliwe, że one tak młodo umrą?”. Pytanie było oczywiście retoryczne i tak też należało odpowiedzieć, gdyby Robbie znał zwrot „pytanie retoryczne”, ale zupełnie bez sensu wypalił wtedy: „Cóż, wszyscy umrzemy, czyż nie?”. Co gorsza był z tego nawet dumny, wydawało mu się to takie, cholera, filozoficzne? Kibice byli jednak innego zdania. Publikacja tak ich zniesmaczyła, że przez dwa lata wygwizdywano Targetta na każdym niemal stadionie w Anglii. Było, minęło, pomyślał teraz.
Wsunął się głębiej pod kołdrę i poczuł, że wszystko co robi, nie ma sensu. Zawsze będzie tym, który pakuje się w kłopoty, a sprawy z przeszłości, czy ci się to podoba, czy nie, w końcu cię dopadną. Przez długie lata narobił tak dużo syfu, że to musiało teraz wracać, jak bankowe odsetki, których się nie spłaciło. Sophie otworzyła drzwi i posyłając mu całkiem naturalny uśmiech powiedziała: – Wybacz, musiałam w końcu sprawdzić. Koleżanki nie kłamały, dawno nie miałam tak udanego seksu, a jeśli czytasz bulwarówki, powinieneś wiedzieć, że uprawiam go sporo. Pewnie, że czytasz. Wy, piłkarze, nie czytacie przecież innych rzeczy, co? Wzruszył ramionami. – Mam w dupie gazety. Żadnej nie wziąłem do ręki od kilku lat. Za dużo kłamstw – odparł i choć mu nie uwierzyła, była to prawda. Nie czytał prasy od czasu pewnych wydarzeń.
Kilka lat wcześniej Robbie Targett wziął udział w haniebnym zdarzeniu. On i jego kumple pili w barze podczas zgrupowania w Portugalii. Trener dał im wolny dzień, naprawdę ciężko wtedy harowali przed nowym sezonem, szykując się do ataku na tytuł mistrzowski i postanowili się wreszcie zabawić, spuścić trochę powietrza. Problem polegał na tym, że na zadupiu, gdzie się znajdowali, nie było żadnych rozrywek. Ktoś wpadł na pomysł, by ruszyć do najbliższego miasta, ale było tam tak daleko, że w końcu odpuścili. Skończyło się typowym chlaniem na umór w męskim towarzystwie, chamskimi żartami i kolejnymi ofiarami słabej głowy, które odpadały jedna po drugiej, wleczone do pokoju, z twarzami pomalowanymi flamastrem i zdjęciami w komórkach kumpli, które będą krążyć po różnych whatsappowych grupach, od jakich roiło się w środowisku piłkarskim.
Na tarasie siedziała urocza dziewczyna. Wystawiała twarz do zachodzącego słońca i popijała Porto. Okazało się, że jest Brytyjką. Na placu boju zostało ich pięciu, więc zaczęli się przed nią popisywać. Takie tam głupoty godnych pożałowania podpitych palantów – jeden wskoczył po pijaku do basenu na główkę z balkonu na pierwszym piętrze, inny zaczął jej pokazywać stan konta. Śmiała się, wcale jej to nie przeszkadzało, zresztą zaczęła z nimi ostro pić i miała naprawdę mocną głowę. Wyglądała jak ktoś, kto wyraźnie szuka towarzystwa. Impreza przeniosła się do pokoju Sama Malcolma, bardzo zdolnego juniora, który był potężnym, blisko dwumetrowym środkowym obrońcą. Już wtedy oglądali go skauci najlepszych angielskich klubów, a agent Robbiego szepnął mu w sekrecie, że wkrótce zainteresuje się nim madrycki Real. Sam z trudem dźwigał brzemię sławy, co objawiło się także w hotelu, w sposobie jego odzywania się do dziewczyny, składania jej wprost coraz śmielszych propozycji. Wszyscy bardzo się zdziwili, kiedy w końcu wypaliła: – Taki jesteś kozak, to pokaż co masz w spodniach.
Robbie wyczuwał kłopoty, instynkt podpowiadał mu, żeby wycofać się jak najszybciej z tej sytuacji, to był idealny moment, być może ostatni, ale lubił ryzyko, ono go podniecało, poza tym ubzdurał sobie, że może uda się wyrwać tę dziewczynę do swojego pokoju i zabawić z nią solo. Oczywiście identyczny plan mieli pozostali piłkarze. Sam Malcolm ściągnął spodnie i dziewczyna musiała być naprawdę w szoku po tym co zobaczyła, ale zanim zdołała to wyartykułować, przyciągnął ją do siebie i zaczęli się namiętnie całować. Ktoś wyjął telefon komórkowy i – to nigdy nie jest dobry pomysł – filmował. Robbie wyczuł jakiś podstęp, ale nie zdążył pogłębić tego wątku, bo po chwili na oczach ich wszystkich uprawiała seks oralny z Samem Malcolmem, czym wzbudził oczywiście podziw u weteranów drużyny. Jeden z nich, Jack Delaney, postanowił przyłączyć się do zabawy. Dziewczynie się to nie spodobało. Szukała mocnych wrażeń, jednak nie brała chyba pod uwagę udziału w orgii. Jack wcale się tym jednak nie przejmował. Rozebrał dziewczynę i wtedy Robbie po raz pierwszy dostrzegł przerażenie w jej oczach. Zdaje się, że wytrzeźwiała w ułamku sekundy i zastygła jak spłoszona sarna. Sam, kompletnie już pijany, krzyknął w jej kierunku: – No co jest, dziwko, już ci się tutaj nie podoba? Pozostali dwaj zaczęli ją obmacywać, Delaney zaś, jakby zupełnie nic dziwnego się nie wydarzyło – musiał często brać udział w takich rzeczach – posuwał dziewczynę od tyłu i Robbie zauważył w jej oczach łzy. – Panowie, przestańcie. Będą problemy – poprosił. Wybuchnęli śmiechem. – Słyszycie, ej, kurwa, przestańcie, ona nie chce! – krzyknął. – Serio? – wybełkotał Delaney. – No jakoś w to nie wierzę, stary – na potwierdzenie tych słów puścił na chwilę pośladki dziewczyny i pokazał, że w każdej chwili może wyjść z pokoju. Nie wykonała jednak żadnego ruchu. Delaney wykrzywił twarz w pijackim grymasie zbydlęcenia. – Wypierdalaj stąd, jak ci się nie podoba – rzucił w kierunku Robbiego.
Wtedy Targett zrobił najgorszą z możliwych rzeczy. Wyszedł z pokoju. Wybrał ucieczkę. Niewiedzę. Pił jeszcze trochę whisky, potem obejrzał jakiegoś pornosa i zasnął. Przespał śniadanie, a kiedy szykował się na rozruch, do jego pokoju przyszła ta dziewczyna. Wyglądała bardzo źle. Powiedziała mu, że idzie właśnie na policję i zgłosi gwałt. Oznajmiła też, że wśród sprawców nie wymieni tylko jego. Odetchnął z ulgą, choć było mu szczerze przykro, że sprawy tak się potoczyły. – Pod jednym warunkiem – uśmiechnęła się i to był uśmiech zdecydowanie zwiastujący kłopoty. Otóż on, Robbie Targett, pomoże jej w kilku sprawach, o których ona opowie mu już w Londynie. – Nic wielkiego – machnęła ręką, jakby chodziło o podrzucenie jej z Heathrow do domu. Na pożegnanie powiedziała, że nazywa się Sophie Smith, ale nie ma sensu przywiązywać się do tego nazwiska, ponieważ jest pospolite i ona i tak niedługo je zmieni.
– To urocze, że tak szlachetnie wczoraj wyszedłeś – stwierdziła wtedy, a on zrozumiał ironię. Od tamtej pory, dwa, może trzy razy w roku, dzwoniła z różnymi sprawami. Rzadko były to pieniądze – akurat ta forma zapłaty za jej milczenie pasowała Robbiemu najbardziej i nawet kiedy poprosiła o przelew na – jak to słodko ujęła – nowe, czerwone porsche, nie robił problemu. Czasem była to prośba o poznanie z kimś wpływowym. Bilety na wakacje do ekskluzywnego hotelu gdzieś na Mauritiusie. Najlepszy chirurg w Londynie. Wejściówki do loży VIP na mecz sezonu. Dopiero teraz pierwszy raz poprosiła o seks. Robbie Targett zrozumiał dziś, że nigdy nie wyplącze się z tej pajęczyny. Ale i tak miał wielkie szczęście. Czterej pozostali kumple siedzieli w więzieniu.
***
Chris Bowyer postawił przed Konradem kubek kawy. Zawsze był dobry w mówieniu, z dużą łatwością formułował sądy, nawet prawnicy wydawnictwa uwielbiali powoływać go na świadka w procesach wytoczonych gazecie. Zazwyczaj mówił tak składnie, że jego przesłuchanie bywało właśnie tym momentem, który przechylał szalę na ich korzyść. Ale teraz nie umiał nic sensownego powiedzieć.
Konrad Werk przypominał zjawę. Próbował ubrać myśli w słowa. – Chris, jest po nas. Nie wiem kim są ci goście, ale pokazali mi głowę Rockwella w pudełku po torcie – nie do końca potrafił uwierzyć w prawdziwość tych słów, ale przecież widział to, do cholery, widział to na własne oczy. – Stary, mówisz o tym Rockwellu? – Bowyer zastygł. Werk nigdy nie widział kumpla w takim stanie. Potężny kac połączony z tą informacją niemal go znokautował. – Możesz po kolei? Boli mnie głowa, wziąłem już dwa proszki i zaraz powinienem być na chodzie. Powiedz mi tylko, do kurwy nędzy, że to jakiś żart? Wkręcacie mnie z chłopakami? Jeśli tak jest, to bardzo cię proszę, bo nie mogę teraz przyjąć... – Nie, Chris. Błagam cię. Nie jesteśmy już na studiach. Trąbi o tym od rana cały internet, wiadomości, to jest tak popierdolone, że zaraz się porzygam – Werk podszedł do zlewu i nalał sobie szklankę wody. – Chłopaki nie wiedzą. I nie możesz im nic mówić. Wydaje mi się, że teraz najlepiej nic nikomu nie mówić. Totalna cisza, rozumiesz? Wiemy o tym tylko my dwaj – Werk przystawił palec do ust i rozejrzał się po pomieszczeniu. – I ani słowa w gazecie, redakcji w ogóle do tego nie mieszaj. Człowieku, oni robią jakieś dziwne rzeczy. Dali mi dokumenty, z którymi mam się zapoznać. Chcą zmienić zasady gry. To nie jest jedno z tych niewinnych zleceń. Chodzi o coś tak grubego, że rozpierdala mi głowę, stary – Werk przełknął ostatni łyk wody. – Dawaj. – Skontaktował się ze mną Chińczyk. Grubas, który przedstawia się jako Ghu. Pewnie już wie, że tu jestem, on wie wszystko. Spotkałem się z nim w knajpie nad Tamizą, miał mi powiedzieć, o co chodzi. Było tam dziwnie, sami Chińczycy, nagle jeden kelner przyniósł tort, ale tam nie było tortu, tylko głowa jebanego Rockwella. On nie zaginął. Po prostu ci goście ucięli mu łeb! – Konrad wstał i zaczął nerwowo chodzić po kuchni. Wyjrzał przez okno i próbował dostrzec twarze ludzi w samochodach sunących po Bayswater Road. Wszyscy zdawali się być Chińczykami. – Co jest w umowie? – spytał Chris. – Ghu twierdzi, że za dwa tygodnie cały świat stanie. To jakiś wirus. – Słucham? – Wirus. Będą miliony zakażonych, ludzie zaczną masowo umierać. Wiem, stary, wiem, że to brzmi jak fikcja, ale uwierz mi, gdybyś zobaczył tych ludzi... Chris Bowyer zaczął się śmiać. Śmiał się tak głośno i dziko, że Werk się wściekł. Złapał kumpla za ramiona i zaczął nim trząść. – Co-ty-kur-wa-pier-do-lisz? Słyszysz siebie? Serio? – prychnął. – Chris, mylisz się, przykro mi. Masz analityczny umysł, próbujesz zrobić coś racjonalnego – tłumaczysz sobie, że zwariowałem, ale ja tam byłem. Oni wcześniej... Wcześniej tak po prostu sprawili, że zniknął gość, który prowadzi sklep obok mojego mieszkania, Rashid. Przygotowali nawet jego testament, wziąłem go z lady... – Nie, to ty posłuchaj mnie – Chris Bowyer był już Chrisem Bowyerem z kolegium redakcyjnego. – Przychodzisz do mnie i wygadujesz takie bzdury. Gdybyś się posłuchał. Przyćpałeś? Przyznaj się, braliście coś wczoraj z kumplami? Przygrzało za mocno? Człowieku... Ale nie skończył. Werk wydał z siebie zwierzęcy okrzyk. Krzyczał teraz tak głośno, że Chris Bowyer odsunął się ze strachu, a gdy gardło odmówiło Konradowi posłuszeństwa, wypalił: – Posłuchaj mnie, nie jesteś na kolegium u siebie w redakcji. I radziłbym ci spakować rzeczy i spierdalać stąd jak najszybciej. Ja tak robię, przeczekam to w Polsce. Z naszym paktem koniec, ja już niczego nie załatwiam. Pojadę do domku na Mazurach, przecież jacyś jebani Chińczycy mnie tam nie znajdą, kurwa! Nigdy nie mów nikomu o tym spotkaniu. Rozumiesz? Chris Bowyer zamrugał oczami. – Co jest w dokumentach? – przybrał łagodniejszy ton. – Ghu uważa, że wirus zniszczy świat, jaki znaliśmy. Na zawsze. Chce, żebym dzięki kontaktom zdobytym przez lata doprowadził go do piłkarzy, którzy ustawią dla niego ostatnią kolejkę ligową. Ostatnią w historii futbolu. On zarobi miliony, ja też całkiem nieźle. I będę mógł sobie polecieć na jakąś rajską wyspę. O ile wcześniej nie utną mi głowy. – Nie, to niemożliwe. – Chciałbym, żeby to było niemożliwe. On uważa, że za dwa tygodnie zostanie rozegrana ostatnia kolejka. Potem świat nie będzie miał już czasu na takie głupoty jak piłka nożna. Ghu twierdzi, że futbol nigdy nie wróci. – Mam pytanie: dlaczego nie może sam dorwać piłkarzy i zmusić ich do tego? – Też się nad tym zastanawiałem, ale myślę, że to za gruba sprawa. Nie chcą uderzać bezpośrednio w duże nazwiska, wybrali mnie, bo jestem jak cień. Kontakt. Nikt zwyczajny nie wie, że istnieję, ani kim jestem i czym się zajmuję. Sam bym tak zrobił. Działają z tylnego siedzenia. Sądzę, że wcześniej stanowili jedną z tych mafii, które wpływają na wyniki meczów na całym świecie. I teraz są w posiadaniu wiedzy, o jakiej marzyli przez lata. Jeśli faktycznie światu grozi coś tak strasznego, to dla nich okazja. Zrozum, to naprawdę ma ręce i nogi. W tej dokumentacji dali mi nawet ampułkę ze szczepionką. Choć cały czas mi grozili, nie odniosłem wrażenia, że chcą mnie zabić, przynajmniej nie teraz. Oczywiście to może nie być szczepionka, tylko jakieś placebo, a żadnego wirusa nie będzie. Tylko w takim razie pytanie: po co chciałoby im się robić tyle zamieszania i obcinać głowę Rockwella? Przecież to się kupy nie trzyma. – A może Rockwell nie wywiązał się z czegoś, co im obiecał i tak go ukarali, a przy okazji wykorzystali trupa, żeby cię postraszyć? – Może, nie wiem. Bez względu na dalszy przebieg zdarzeń, wyjeżdżam. Za pięć godzin mam samolot na Okęcie. Uważam, że nie powinniśmy się kontaktować przez kilkanaście najbliższych dni. Potem zadzwonię do ciebie z jakiegoś stacjonarnego telefonu ze wsi. Myślę, że możemy być na podsłuchu. Podsłuchiwanie rozmów to pewnie najmniejsze przestępstwo, jakiego dopuścili się ci goście.
Werk przytulił przyjaciela i opuścił mieszkanie przy Bayswater Road. To samo, w którym parę lat temu on, Bowyer i dwóch innych mężczyzn, redaktorów naczelnych dużych angielskich gazet, zawarli układ. Będą tuszować sprawy znanych osób, nie dopuszczą na łamy skandalicznych historii, pijackich wpadek, kompromitujących zdjęć, bo właśnie te trzy gazety decydowały o tym, czy jesteś super, czy jesteś na śmietniku historii. Profity z tego tytułu były olbrzymie, a efekt w sumie dobry – po co komuś niszczyć życie, prawda? Przez lata pakt działał perfekcyjnie. Tamci trzej poinformowali wąskie grono wpływowych ludzi, którzy polecali ich innym wpływowym ludziom. A on był Kontaktem. Przekaźnikiem. Jeden telefon, przelew i mogłeś niszczyć okrutne nagłówki zanim w ogóle powstały. Czyż nie genialne?
Jadąc taksówką w kierunku Heathrow, Konrad Werk poczuł się jak wtedy, gdy z Polski uciekał do Anglii. Nigdy nie znajdzie swojego miejsca. Ściskał w rękach teczkę z wytycznymi od Ghu i uzmysłowił sobie teraz, że ta druga, z testamentem Rashida, do której nie miał nawet czasu zajrzeć, została u Bowyera w apartamencie. Nie zadzwonił jednak. To nie jest aż tak ważne. Owszem, miał świadomość, że sympatyczny Pakistańczyk może stracić życie tylko dlatego, iż fatalnym dla siebie zrządzeniem losu prowadził sklep w jego sąsiedztwie, ale było już za późno. Nie wziął bagażu, by nie zwracać na siebie uwagi. Tylko dokumenty. Po prostu wejdzie na lotnisko, przejdzie kontrolę i będzie bezpieczny. Nic mu się nie stanie.
Na Heathrow nie było wielkich tłumów, kolejki sprawnie się rozładowywały i kiedy wreszcie Konrad zbliżył się do wykrywacza metalu, a następnie przeszedł przez bramkę, usłyszał sygnalizację. Zdziwiło go to. Nie miał w kieszeni monet, ani kluczy. Telefon i portfel leżały w pojemniku sunącym w paszczę prześwietlającej maszyny. Mężczyzna skinął dłonią. – Proszę za mną – powiedział. Werk nigdy nie był na kontroli osobistej, wiedział oczywiście, że takowe czasem się zdarzają, ale kiedy przytrafia ci się tego typu sytuacja w momencie, gdy akurat uciekasz przed chińską mafią, to twoja czujność wariuje. – Coś nie tak? – zapytał faceta w uniformie. – Nie, rutynowa sprawa – tamten nawet się uśmiechnął.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia, a mężczyzna kazał Konradowi usiąść na krześle i chwilkę zaczekać, następnie wyszedł z pokoju i przekręcił klucz w zamku. Kiedy po dwóch godzinach spędzonych w pomieszczeniu, waleniu pięściami w drzwi i wołaniu o pomoc nikt nie przychodził, do Konrada dotarło, że nie wróci do Warszawy. Ani dziś, ani jutro, pewnie już nigdy. Poczuł bezsilność, osunął się po ścianie i usiadł na podłodze, próbując analizować sytuację, ale jego wewnętrzny procesor odmówił posłuszeństwa. Pod drzwiami ktoś wsunął kartkę papieru. Konrad podniósł ją ostrożnie i przeczytał dwa słowa: DESTINATION: NOWHERE. Tam właśnie poleci. Nigdzie.
Tymczasem w mieszkaniu na Bayswater Chris Bowyer nalał sobie szklankę piwa i patrzył w niebo, z którego coraz mocniej sypał śnieg. Czy Werk jest już w powietrzu? Czy w związku z załamaniem pogody nie odwołali jego lotu? Te i inne pytania kłębiły się w jego głowie jak żmije, wkręcały w mózg, zadawały ból. Pochylił się nad zlewem i zwymiotował. Przepłukał usta wodą, a następnie wziął do ręki teczkę, na której napisane było: RASHID LATIF. TESTAMENT. Otworzył jej zawartość i dopiero teraz wytrzeźwiał na dobre. W środku był spisany u notariusza, podpisany przez samego zainteresowanego i opieczętowany testament, w rzeczy samej. Jednak nie była to ostatnia wola pakistańskiego sklepikarza. Chris Bowyer trzymał w rękach testament Konrada Werka i teraz naprawdę zaczął się bać.
***
ROZDZIAŁ 7
Sophie Moon
Trzymanie kontroli nad tyloma samcami alfa sprawiało jej dziką satysfakcję. Kto by pomyślał, co tato? W szeregowym domku, niedaleko St. James' Park, gdzie nigdy nie było cię stać na wejście ze względu na marną tygodniówkę, czułeś się królem. A dziś? Byłeś i jesteś nikim, spójrzmy prawdzie w oczy. Nie wiem nawet, jaki to ośrodek. Oczywiście, że znalazłabym go, gdybym chciała, prawdopodobnie mogłabym go kupić albo wyremontować. Wiesz, jak sprzedałaby się w tabloidach historia z cyklu „Sophie Moon pojednała się z ojcem! Wzruszające sceny w ośrodku opieki społecznej gdzieś tam”. Kurwa! To byłoby genialne i nie ukrywała, że parę razy przeszło jej przez myśl, ale jednak nie. Gnij w spokoju. Śmierć za życia i zapomnienie – to najlepszy prezent, jaki mogę ci dać, tato.
Wielka sztuka – zastraszyć kruchą kobietę i dwójkę dzieciaków. Jimmy, braciszku, zrobiłeś straszną głupotę, bo zamknięcie się w garażu i czekanie aż spaliny cię zabiją już samo w sobie jest głupie, a tutaj było wyjątkowo idiotyczne, zmarnowałeś szansę, by pokazać temu chujkowi, że zasługujemy na dużo więcej niż myślał. Mnie też uderzył, wiele razy, no i co z tego? To tylko chwila i po bólu. Teoretycznie to ja miałam być złamana, a jednak ty rzuciłeś ręcznik. Niepotrzebnie, zabrałabym cię teraz na drogą kolację i przy pysznym szampanie śmialibyśmy się z tego zapijaczonego cymbała, który – poza spuszczeniem nam kilka razy wpierdol – niczego w życiu nie osiągnął. Zabrałabym cię na Wimbledon, tenis jest nudny, ale jedzenie i trunki? Nigdzie nie dostaniesz lepszych. No i fajnie się wkurwiają, że tam sobie chodzę.
Opowiedziałabym ci przy okazji parę pikantnych historyjek z piłkarzami w rolach głównych. Cóż, muszę wyznać, że twoi idole z plakatów nie są idealnymi ludźmi. Można nawet stwierdzić, że to podobni głupcy, co nasz stary, tylko mają więcej kasy, bo posiedli jakąś umiejętność, która przypadkiem okazała się świetnie płatna. Natomiast jedno ich z naszym ojcem łączy: zamiłowanie do kobiecych wdzięków. Pamiętasz Stewarta Strawa, tego samego, którego największy plakat wisiał nad twoim łóżkiem w naszej klitce na Derby Street. Pół roku temu ten stary oblech zaprosił mnie na drinka. Wyobraź sobie, że kiedy wróciłam z łazienki, czekał na mnie w jakimś lateksowym ubraniu i ze sznurami w rękach. Powiedziałam do niego: – Mój brat, Jimmy, był twoim fanem, a ty siedzisz w jakimś namordniku z suwakiem i kutasem na wierzchu. Miej godność. I wyszłam. Śmiałam się jeszcze długo i kiedy zamknęłam oczy w windzie, zrozumiałam, że tak naprawdę to część ciebie śmiała się we mnie, bo przecież mieliśmy identyczne poczucie humoru. Przypomniałam sobie o sytuacji, gdy ojciec zabronił nam się chichrać z „Latającego Cyrku Monty Pythona” aż w końcu wyłączył telewizor. Myślę, że był zbyt ograniczony, by to zrozumieć. „Czy ta papuga nie ucieknie? Oczywiście, że ucieknie! Poproszę o innego sprzedawcę! (przykleja sobie wąsy) Jestem innym sprzedawcą!”.
Oj, Jimmy, Jimmy. Myślę niekiedy o tym, czy żyłbyś, gdybym nie zostawiła cię z tym całym gównem samego, ale wybacz – nie mogłam już wytrzymać. Czytałam artykuł o dziewczynie, która chroniła brata i sypiała z ojcem, by ten go nie tłukł co wieczór. Na dłuższą metę okazało się to jednak kiepskim rozwiązaniem, ponieważ skończyła dokładnie jak ty. W garażu pełnym spalin. A ja nigdy nie chciałam być bohaterką takiej opowieści. Lubię dobre życie, drogie jedzenie i szybkie samochody. Czułbyś się dobrze w tej furze. Sophie Moon zrobiła głośniej kawałek „Wonderwall” Oasis i mocno dodała gazu. Potężny, perłowy Range Rover w najlepszej wersji, kupiony przez Sophie za gotówkę – uwielbiała moment, kiedy oznajmiała to sprzedawcy – zdawał się rozpruwać powietrze na pustej drodze. Nawet jeśli krążyło w jej żyłach jeszcze trochę alkoholu, nie przejmowała się tym szczególnie – nigdy nie zdarzyło jej się dostać mandatu. Policjanci, mimo że ząb czasu i ją zaczął kąsać, byli zawsze mili. Myślała o nocy spędzonej z Robbiem Targettem. Uprawiali seks cztery razy, Sophie nigdy nie mówiła, że się z kimś kochała, bo miłość to było uczucie, jakim darzyła tylko siebie. Na razie spełnił zachciankę na rozgrzewkę. Ale jeśli myśli, że to koniec przysług, co oznajmił, kiedy wychodziła z mieszkania, to naprawdę jest głupszy niż sądziła. Gra dopiero się zaczyna. Sophie miała plan i nie zamierzała go teraz zepsuć.
***
Był zdumiony, że go nie zabili. Spodziewał się jednej z tych scen z tanich filmów sensacyjnych – opuszczona hala fabryczna, w której on siedzi na środku, na krześle, z rękami związanymi z tyłu, a kilku troglodytów się nad nim znęca. Zastanawiał się, ile by wytrzymał. Tymczasem z pokoju na lotnisku odebrał go człowiek Ghu, który co prawda był o tyle niemiły, że nie wypowiedział ani słowa, ale zawiózł go pod samo mieszkanie i w milczeniu ukłonił się na pożegnanie. Konrad Werk pomyślał, że to oznacza jedno: jest im bardzo potrzebny, ale odgonił kolejną myśl, która snuła już opowieść o tym co się stanie, kiedy potrzebny być przestanie.
Mieszkanie śmierdziało strachem. Musiał wziąć prysznic, bo cały przesiąknięty był potem i teraz na serio skończyły mu się pomysły. To znaczy – jeden zaczął się pojawiać, ale Konrad od razu sam mu stanowczo zaprzeczał. No fuckin way. Umył się, założył czyste ubranie i otworzył okno. Śnieg przestał padać, wyszło słońce i choć miał świadomość, że jego życie w dotychczasowej formie dobiegło końca i miał tego stuprocentową świadomość, to jednak słońce dawało jakąkolwiek nadzieję, że będzie dobrze. Może jakiś cud go uratuje?
Zebrał resztki sił, by spróbować to sobie wszystko ułożyć. Miał ochotę gdzieś zadzwonić, ale teraz był już pewien, że nie może. Śledzą każdy jego ruch. Zaparzył sobie kawę i otworzył teczkę z dokumentami. Ghu twierdził, że za dwa tygodnie odbędzie się ostatnia kolejka ligowa. Jego przyjaciel z Chin, znany w kraju profesor, sprzedał mu po przystępnej cenie 10 milionów dolarów informację: okrutna mutacja pewnego wirusa rozpłynie się po świecie, zabierając miliony ludzkich istnień. Profesor powiedział do Ghu, by ten się nie martwił, ponieważ szczepionka, której będą szukać tęgie lekarskie głowy z USA i Europy, tak naprawdę istnieje. Tyle że w Chinach. To właśnie te dwie ampułki o pojemności 10 mililitrów każda, były ratunkiem dla Werka. Jedna na wypadek nieoczekiwanej awarii, albo zbyt małej dawki. Profesor twierdził, że nie potrafią jeszcze dokładnie oszacować, jak duża musi być dawka, ale wiedzą już, że na pewno nie większa niż 20 ml na jednego człowieka. Eksperymenty na ludziach, jakie przeprowadzono w ojczyźnie Ghu, pokazywały jasno, że każde jej przekroczenie zabijało szybciej niż wirus. Oczywiście nie zamierzali się tą wiedzą z nikim dzielić.
Ghu nie wnikał w przyczyny, z jakich rozprzestrzeni się wirus, a ni nie pochylał specjalnie nad skutkami, nawet tak tragicznymi, jak przewidywano. Widział w tym tylko okazję na biznes, bo tego nauczył się w pralniach w Chinatown, zakamarkach Soho, w każdej sekundzie życia widział, że drugi człowiek bywa zawodny, natomiast pieniądz – nigdy. Postanowił więc oprzeć się o barierkę, która się pod nim nie złamie, proste. Werk był początkowo zdziwiony, że tak mu wszystko wyłożył, że odkrył karty, ale rozumiał doskonale, iż jest marionetką w rękach Ghu i jego ludzi. Nie ma nic do powiedzenia w tej grze i bez względu na finał i tak już jest zmieciony z planszy. Albo – jeśli nie wypełni polecenia – zostanie znaleziony w Tamizie, albo – jeśli je wypełni – nigdy z nikim już się nie zobaczy. Trochę przeraziło go to, że wizja drugiego planu wcale nie była koszmarna. I tak stronił od ludzi, taka forma spędzania kolejnych lat nawet mu się spodobała. Oczywiście w zderzeniu z potencjalnym cierpieniem całego ludzkiego gatunku było to myślenie egoistyczne, ale akurat on uważał, że Ghu ma tutaj sporo racji. Lepiej opierać się o solidne fundamenty. Człowiek takowym nie był.
Zatem – w związku z tym, że futbol przestanie istnieć Konrad Werk, dzięki swoim układom, jakie zdobył w roli Kontaktu, pomoże mu ustawić kilka ważnych meczów. Ghu i jego ważni kumple, ale też i sam Werk, zrobią szybki skok na wielki majątek. A następnie wyjadą do miejsc przeznaczenia. Kilka rajskich destynacji czekało na razie w formie biletów załączonych do dokumentu. Konrad patrzył teraz na zestaw meczów, jakie mają być ustawione i analizował, czy to się da ze sobą zgrać. Przypominało to kostkę Rubika, ponieważ znał dobrze zależności między ludźmi i wiedział, co może się udać, a co nie uda się na pewno. Tyle że ten drugi scenariusz odpadał, bo oznaczał koniec jego życia. Dopasowywał teraz na kartce postaci do drużyn lub klubów – jeśli sprawę dałoby się załatwić na poziomie jakiegoś ważniaka z zarządu, a może samego prezesa.
Zauważył, że kiedy zajął się rozpisywaniem siatki powiązań, po raz pierwszy od telefonu Chińczyka zyskał trochę spokoju. Znał się na tym, znał też ludzi i ich obyczaje, sekrety. To miało sens. I choć wciąż odczuwał niepokój, to nie nazwałby go już lękiem. Przejście w stan działania zawsze dawało mu ucieczkę, nawet w trudnych dziennikarskich śledztwach, a potem już jako Kontaktowi, gdy tuszowali dziwne sprawy celebrytów i milionerów.
Zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się słowo ZOŚKA i przez chwilę nie bardzo wiedział, do jakiej postaci to przypisać. Nigdy nie zapisywał kontaktów w aparacie telefonicznym pod prawdziwymi imionami i nazwiskami. Może była to nadmierna ostrożność, a może chęć poczucia się częścią ważnych akcji, w których nadaje się ludziom kryptonimy. Na pewno nie zaszkodziło. Przypomniał sobie, kim jest Zośka, a raczej jego mózg wskoczył powoli na odpowiednie obroty. Brak snu dawał znać o sobie. No pewnie, trudno było zapomnieć. Dzwoniła Sophie Moon, ale nie odebrał. Nie miał teraz czasu tuszować jakiejś wpadki jednego z jej kochanków. Ona sama bowiem nigdy takich nie zaliczała, co – jak na dość intensywną obecność w bulwarówkach – było ewenementem.
Teraz był za bardzo skoncentrowany na pracy. Rockwell. Konrad chyba zaczynał rozumieć, dlaczego mu to zrobili. Zapewne poszli najpierw do niego, a on był zawsze butny. Wyśmiał Ghu i po robocie. Nie wiedział, z kim tańczy, zapłacił wysoką cenę. Innego wytłumaczenia nie potrafił znaleźć. Zamknął oczy, ale szybko je otworzył, ponieważ od kilkudziesięciu godzin za każdym razem, kiedy to zrobił, widział głowę Rockwella w pudełku po torcie i czuł, że szybko nie uwolni się od tego obrazu. Tymczasem natrętna myśl wracała.
Nie rób tego, szeptała prawa półkula mózgu. Zrób – kusiła prawa. Czy to jest teraz jedyna droga? Jego ostateczność?
***
ROZDZIAŁ 8
Uśpione zło
Nie powiedziałby o sobie, że jest psychopatą, choć z pewnością wielu ludzi mogłoby go tak nazwać. Owszem, miewał różne dziwne zwyczaje, na przykład dziś jadł już siódme jabłko i nie ukrywał, że traktował ten rytuał jako symbol małej dewiacji. Zawsze musiały być dokładnie umyte, pokrojone na cztery części i starał się, żeby konsumpcja nie trwała krócej niż pół godziny. To był jego czas w ciągu dnia. Londyn pędził jak szalony, na złamanie karku, po nagrody, których nigdy nie dostanie, z długami, jakich nigdy nie spłaci, długami na kontach, długami zaciągniętymi u organizmu ludzkiego, miał wrażenie, że wszyscy byli na głębokim minusie i nie chciał być częścią tego wyścigu.
Kończył jeść trzecią ćwiartkę jabłka, kiedy przypomniał sobie zdarzenie z dzieciństwa. Ojciec zabrał go do Polski, by poznał dziadków. Miał może dziesięć lat. Jechali jakimiś bezdrożami niedaleko Kielc i pewien mężczyzna sprzedawał przy drodze owoce, głównie jabłka ze swojego sadu, który – jak się potem domyślił – musiał należeć do tegoż mężczyzny. Ojciec poszedł negocjować cenę jabłek, a on wymknął się z samochodu i poszedł na skraj sadu, po czym zerwał najniżej wiszący owoc. Piękne, czerwone jabłko. Mężczyzna uśmiechnął się, przecież to tylko dzieciak. Ale ojciec pospiesznie zapłacił, pociągnął go za rękę i wpakował z powrotem do auta. Ujechali kilka kilometrów i wtedy skręcił na leśny parking, gdzie powiedział mu, że to co zrobił było zwykłą kradzieżą. Następnie ściągnął pas i wtłukł mu niemiłosiernie, by dać lekcję uczciwości.
Nie miał żalu, rozumiał, że surowość wychowania brała się z tego, co ojciec sam widział w swoim domu. Z pokolenia na pokolenie mężczyźni bili pasem swoich synów i córki, nie uważając tego za przemoc, dopiero później różnego rodzaju organizacje zaczęły domagać się zaprzestania takiego procederu, a zwykłe danie klapsa stało się przemocą, przestępstwem. Gdyby tak było, pomyślał, smak jabłka wywoływałby w nim wstręt, nie zaś przyjemne odczucia. A może jakiś psycholog, jeśli do takowego kiedykolwiek zamierzałby się udać, powiedziałby teraz, że taka nadmierna konsumpcja jabłek to jego sposób na poradzenie sobie z tamtą sytuacją? Chęć pokazania ojcu, że może sobie ich zjadać tyle, ile tylko zapragnie?
Nie szukając drugiego dna, dokończył soczysty owoc i patrzył na ulicę, gdzie ludzie mknęli, niczym w wielkim mrowisku, przed siebie. Miał wrażenie, że ktoś na górze przewija taśmę i malutkie postaci, jakie widzi z okna, działają teraz w przyspieszonym trybie. Wziął głęboki oddech. Medytował dziś rano i ponownie próbował wypędzić z głowy wszystkie złe rzeczy, jakie uczynił. Ale wiedział, że to jeszcze nie koniec. Że diabeł znów zadzwoni i wtedy nie pomoże żadna metoda. Życie bez zen było mu pisane. Bał się tego i cieszył zarazem, że jest inny od wszystkich. Pędzących szczurów, które nie rozumieją, że na każdego z nas ktoś miał plan. Bóg, los, cokolwiek to jest – nie kierowaliśmy własnymi czynami i on się temu poddawał. A jeśli zło było w nim uśpione od zawsze, to nie mógł się mu opierać. Kimże był, by sprzeciwić się wyższym siłom? Wczoraj długo patrzył na księżyc – wtedy zawsze lepiej rozumiał świat. W nocy. Bez ludzi na ulicach.
Wierzył w przeczucia, a te podpowiadały mu, że wkrótce ktoś go obudzi z letargu, poczuł dziwne podniecenie. Może naprawdę był wybrany? Odbierał fale, jakich inni nie potrafili złapać? Ta myśl napawała go radością. Był cierpliwy. Czekał na rozkazy, skądkolwiek przyjdą. Nigdy nie chciał być generałem, rola szeregowego bardzo mu pasowała. Jeśli ktoś bił go pasem, on zaciskał zęby i nawet nie pisnął. Jeśli trzeba było... Zresztą, nieistotne. Co ma być, to będzie. Otworzył okno i wciągał w nozdrza miasto.
***
Marcus Welsh opuszczał policyjny areszt nie po raz pierwszy w życiu i zapewne nie po raz ostatni, ale wcześniej nigdy się nie zdarzyło, by ktoś na niego czekał. Początkowo myślał, że to pomyłka, ale faktycznie ktoś wpłacił za niego kaucję i usłyszał, jak wiele razy w przeszłości: „masz wielkie szczęście”. Szczęście było koloru perłowego i miało piękną, klasyczną bryłę o nazwie Range Rover. Marcus cenił luksusowe samochody nie tylko z powodu ich ekskluzywności, wyznaczania statusu społecznego i zapachu w środku, ale także dlatego, że jego wuj z Sheffield był znanym projektantem aut i jako dziecko Marcus uwielbiał odwiedzać go z mamą w potężnym hangarze położonym o 20 mil na południe od tego robotniczego miasta. Wśród zielonych pastwisk, pełnych owiec, wuj szkicował kolejne bryły, które wkrótce materializowały się na fabrycznych taśmach producentów samochodów. Wuj Kieran, wielki mózg, talent i niezwykle przystojny mężczyzna był prawdopodobnie jedyną osobą w życiu Marcusa Welsha, która mogła mu zaimponować. Często wyobrażał sobie, że ten człowiek jest jego ojcem. Myślał wtedy, jak potoczyłoby się jego życie. Może Kieran nauczyłby go tajników designu, rysowania, tych wszystkich mądrych rzeczy.
Kiedy wuj zadzwonił do Marcusa po jego debiucie w lidze okraszonym golem i asystą, wyznając, że rozpiera go duma, chłopak stwierdził, iż świat jest dziwnie urządzony i to właśnie tacy ludzie jak Kieran w hangarze pod Sheffield powinni wzbudzać podziw. A on? Stał teraz na chodniku, czując na twarzy krople delikatnego deszczu, nie wiedział nawet, gdzie jest, dokąd zmierza jego życie, a w ustach czuł kwaśny posmak czarnej kawy – jedynej przyjemności, jaką podarowano mu w areszcie. Perłowe cudo stało wciąż w tym samym miejscu i Marcus Welsh zrozumiał, że czeka na niego. Ciemna szyba zsunęła się bezszelestnie, a jego oczom ukazała się atrakcyjna kobieta. Oczywiście, że ją znał. Wszyscy piłkarze wiedzieli, kim jest. – Masz szczęście – rzuciła z filmowym uśmiechem Sophie Moon i gestem zaprosiła go do środka.
***
Konrad Werk odbierał w życiu przyjemniejsze esemesy. Ghu wysłał mu właśnie zdjęcie głowy Rockwella i to niestety nie był sen. Treść wiadomości brzmiała: „Skracam ci czas. Masz tydzień na załatwienie sprawy”. Była to oczywiście kara za próbę ucieczki. Zdziwił się, jak spokojnie to przyjął. Chyba jego mózg zaczął się oswajać z sytuacją. Jakby kapitan statku powiedział do pasażerów: „Szanowni państwo, za pięć godzin uderzymy w górę lodową, przykro mi”. Niektórzy rzuciliby się do szalup, inni szukali doraźnych rozwiązań, a jeszcze ktoś liczyłby, że przeżyje zderzenie. Zaczynał chyba należeć do tej grupy, która powoli się poddaje. Teoretycznie istniały jakieś opcje, ale szansa na ich realizację praktycznie żadna. Nie chciało mu się machać rękami w akcie paniki, skoro i tak utonie. Ten spokój, jaki na niego spłynął, był przedziwny.
Postanowił działać. Poszedł do najbliższej budki telefonicznej, wybrał numer do redakcji „UK Tribune”, poprosił recepcjonistkę, by przełączyła go do działu foto, a następnie z dużym spokojem oznajmił fotoedytorowi: – Książę William będzie o 17:00 w wiadomym miejscu, proszę potwierdzić u pana Bowyera. Był to rzadki kod, tylko w awaryjnych sytuacjach, jakiego używali z Chrisem, a przecież sytuacja była więcej niż awaryjna. Fotoedytorzy bali się przegapić jakiejkolwiek informacji dotyczącej rodziny królewskiej, zwłaszcza w kwestii zdjęć, więc natychmiast pędzili do sekretarki Chrisa i prosili o minutę spotkania. Dzięki temu naczelny wiedział, że Konrad Werk będzie w pubie „Prince William” o 18:00.
Dopiero drugi raz używał kodu, ten pierwszy przypadek dotyczył historii, w której pojawił się trup i jako Kontakt nie wiedział, co z tym zrobić. Tamten długi wieczór na zawsze związał ich tajemnicą, ale zamykanie diabła w piwnicy nie może się przecież skończyć dobrze, prawda? Uśpione zło wreszcie się obudzi – mawiała babka Konrada i choć wiedział, że jest stara i schorowana, to te słowa dobrze zapamiętał. Traktował jako przepowiednie, że za pakty ze złym zawsze się zapłaci. Do jego życiowego stolika właśnie zmierzał kelner z rachunkiem przekraczającym możliwości. Na ucieczkę było za późno.
***
ROZDZIAŁ 9
Zjawa
Strach wprowadził się do jego głowy na dobre, a teraz zaczął już urządzać lokum po swojemu. Przejmował nad nim kontrolę i odbierał rozum. Przyjął to jako rodzaj kary – wracającej karmy, która w jego przypadku oznaczała wyrok. Nie powinni byli tego robić. Żadnej z tamtych rzeczy. Sam nie wiedział, kiedy porzucił system wartości, który tak mocno pielęgnował przez lata. Kiedy stał się tym kimś, kogo na dobrą sprawę sam nie znał. Za szybko poszło, za łatwo. Konrad Werk naciągnął na głowę kaptur i czuł się dzisiaj jak bohater grany przez Keanu Reevesa w „Adwokacie Diabła”. Przemierzając Baker Street odnosił wrażenie, że każdy na niego patrzy, ale nie widział ludzi, lecz zjawy. Nie tylko bał się ich w taki sposób, w jaki dziecko boi się ciemności, ale też przerażała go wiedza, którą posiadł w wyniku rozmowy z Ghu. Miał ochotę wrzasnąć na cały głos: – Uciekajcie stąd! Tak jak krzyczy ktoś, kto wie, że za chwilę wybuchnie bomba.
Niczego nieświadomi mieszkańcy Londynu przemierzali świat po staremu, w poszukiwaniu ułudy, chwilowego szczęścia, narkotyzując się w trakcie tygodnia zakupami, w weekendy prawdziwymi dragami. Nikt tak naprawdę nie zwracał uwagi na mężczyznę z podkrążonymi oczami, zmierzającego do pubu „Prince William”. Niebo płakało nad scenariuszem przyszłości, być może tam na górze ktoś wiedział już o nadciągającej apokalipsie. Ghu wyznał Konradowi, że śmierć rozprzestrzeni się wyjątkowo szybko i zostaną zamknięte całe miasta, lotniska oczywiście również, dlatego tak ważny jest czas. Należy uciec wtedy, gdy będzie to jeszcze możliwe. Do tego momentu droga była jednak daleka, ponieważ nakłonienie tylu ludzi, by współpracowali ze sobą w imię abstrakcyjnej idei, graniczyło z cudem. Telefon znów zawibrował złowrogo w kieszeni kurtki i Konrad zerknął tylko, kto dzwoni. Ponownie Sophie Moon. Wydało mu się to podejrzanie dziwne. Zapiął kieszeń, jakby w ten sposób chciał zamknąć telefon w celi, do której nikt nie ma dostępu.
Chris Bowyer siedział w ostatniej sali, najmniejszej w pubie, i kończył dopijać cydr. Konrad nigdy nie rozumiał jego umiłowania do tego napoju, ale po jakimś czasie zrozumiał, że kumpel pija go tylko na kaca. Zatem znowu. Parę razy nie tyle zwrócił mu uwagę, co zapytał, czy picie praktycznie codziennie jest zdrowe, a może, czy nie szkoda mu zdrowia? Jakoś tak. Bowyer, jak każdy funkcjonujący alkoholik, zaśmiał się głośno. Jeszcze tego samego wieczoru wyartykułował około dziesięciu razy, że nie jest alkoholikiem, za każdym razym trzymając w ręku jakiś trunek. Oczywiście, że był. Z wygody, jak wielu chorych na to ludzi, nie przyznawał się przed sobą. W jego mniemaniu skoro funkcjonował, to znaczy, że nie był.
– Źle wyglądasz – rzucił na powitanie, na co Werk odparł: – Ale przynajmniej nie mam kaca. – Chyba że moralnego – dodał po chwili, by nie urazić kumpla już na wstępie. Mieli na głowie ważniejsze rzeczy. Chris Bowyer patrzył w pusty kufel i nie wyglądał na wszechwładnego, potężnego człowieka mediów. Konrad dostrzegł w nim coś takiego, co maluje się na twarzach ludzi słyszących w gabinecie lekarskim jakąś straszną diagnozę. I w sumie to była prawda. Coś dobiegało końca, choć łudzili się, że potrwa wiecznie. Jakim prawem? – Chris, nie ma czasu na gadanie o wyglądzie. Chciałem ci coś powiedzieć. – Wal. – Muszę zadzwonić do Zjawy. Są ludzie, których w życiu spotykasz raz i nigdy więcej nie chcesz. Przez przypadek twoje losy skrzyżowały się z ich drogą, ale od pierwszej sekundy wyczuwasz bijące od nich zło, a ty w gruncie rzeczy, nawet jeśli właśnie zrobiłeś coś złego, czujesz, że jesteś dobry i nie chcesz być częścią tamtego świata. Niekiedy udaje się uniknąć kolejnych spotkań. Jednak świat jest dziwnie urządzony i zazwyczaj to zło do ciebie wróci.
Jako Kontakt Konrad Werk przyjmował różne sprawy. Zazwyczaj chodziło o błahostki. Jakaś aktorka została wyprowadzona z knajpy tylnym wyjściem i tam, właśnie w chwili, kiedy zaczęła na siebie rzygać, bo zmiksowała za dużo koki z alkoholem, wystrzeliły flesze. Zablokowanie tego odbywało się w ułamku sekundy. Werk lubił te rozmowy z agentami gwiazd, kiedy rzucał zblazowanym tonem: – To już jest załatwione. Czuł się jak Ray Donovan. Druga strona potrafiła się ładnie odwdzięczyć. To były nie tylko pieniądze, one akurat stanowiły part of the deal, ale również wizyty w pięknych zameczkach nad Loarą, narty w Aspen, weekend w Monte Carlo z dużą pulą na żetony w kasynie. Kto by nie polubił takiego życia?
To naprawdę nie były wielkie sprawy. Zarzygana aktorka, zachlany piłkarz – reprezentant kraju, który spadł ze schodów w agencji towarzyskiej, a ochrona miała z tego zapis wideo. Prezenter pogody ze znanej telewizji, który zamówił kilka kilogramów kokainy w ciągu ostatnich lat, wciągając, sprzedając innym znajomym ze szklanego ekranu. Wszystkim zależało na dyskrecji, ale w dzisiejszym świecie jest o nią bardzo trudno. Każdy może nakręcić o nas film, a paparazzi mijają nas na ulicy, wpatrzeni w telefony i gotowi do nas wystrzelić z coraz lepszych aparatów w dowolnej chwili.
Werk początkowo nie wierzył, że plan się powiedzie. Myślał, że Chris przecenia własne możliwości. Ale jego kumpel ze studiów był mistrzem w tej partii szachów. Gdyby ktoś chciał iść z materiałami do telewizji, miał haki na ludzi z każdej stacji – dziennikarzy, producentów, szefów redakcji. Poruszał się doskonale w mule, jak sam zwykł mawiać. A grubym rybom z ostatnich pięter nie zależało na skandalach wokół dobrze kręcącego się biznesu. To zadziwiające – Chris nie dopuścił ich do tortu, a jednocześnie trzymał mocno za jaja. Jasne, że budziło to wątpliwości natury moralnej. Oczywistym był również fakt, iż w każdej chwili jakiś napalony twórca offowych dokumentów mógł trafić na żyłę złota – ktoś coś wiedział, napił się w weekend i chlapnął komuś. Ale o układzie wiedziało niewiele osób. Mniejsze gazety czy portale nie miały kasy na to by opłacać donosicieli. Czas prosperity w tej materii już się skończył. Bali się potężnych prawników gwiazd. Niektóre kancelarie były kosmicznie drogie, ale wystarczyło wysłać pismo z ich pieczątką i delikwent zwijał się z planszy.
Interes kwitł. Konrad miał nawet taki moment, przed rokiem, kiedy chciał się wycofać. Powiedział Chrisowi, z którym trzymał się zdecydowanie najbliżej w Układzie, że jest teraz graczem z kasyna z wielką liczbą żetonów i czas wymienić je na cash. Bowyer zaśmiał się wtedy, wziął kartkę, długopis i zapisał liczbę. – To mój cel – puścił oko i co gorsza był on realny. W normalnych okolicznościach Konrad uznałby kogoś takiego jak Chris za chciwego, ale trzeba było go dobrze znać, by czuć bijący od niego urok osobisty. Wszystko co robił, robił z błyskotliwym humorem. Był piekielnie inteligentny. Kochał życie. Jasne – wypłata od wydawcy wystarczyłaby mu na fantastyczne życie. Chodziło jednak o szukanie adrenaliny. Chris nie chodził na wyścigi konne, nie obstawiał wyników meczów, nie brał narkotyków, czasem przespał się z jakąś dziewczyną poznaną w barze w weekend, ale nie był na pewno seksoholikiem. Szukał haju w tej sytuacji. Alkohol dawał tylko lekkie ukojenie. Nie był formą transfuzji emocji. Raczej łagodził lęki.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło. A właściwie nocy. Konrad spał już od dobrych dwóch godzin, kiedy zadzwonił telefon. Mężczyzna mówił stanowczo, spokojnie. Trzymał się instrukcji, oznajmił, że nie ma czasu na spotkanie, ponieważ sprawa jest pilna. Był wypadek samochodowy i „kobieta ucierpiała”, tak ładnie ujął zabicie 46-letniej mieszkanki Londynu na drodze wiodącej do jej posiadłości, 20 kilometrów na północ od granicy miasta. Mężczyzna wyznał, że nie on jest sprawcą, był przy tym bardzo grzeczny. – Mój klient nie jest w tej chwili w stanie rozmawiać. Pragnąłbym jednak zaznaczyć, że sprawa ta nie ma prawa przedostać się do mediów – brzmiało to jak rozkaz. I choć Konrad nie wiedział o kogo chodzi, wiedział na pewno, że będą kłopoty. – Przepraszam, kim pan jest? – zapytał. – Muszę to wiedzieć, taka jest procedura. – Niech pan zapisze mnie w telefonie jako Zjawa – odparł tamten, całkiem serio. – Zaraz dostanie pan instrukcje – dodał. Konrad Werk siedział w ciemnym pokoju swojego mieszkania na tyłach Tate Modern i wpatrywał się w ekran telefonu tak samo, jak teraz, w pubie „Prince William”, Chris Bowyer patrzył w pełny już kufel cydru, który nie miał prawa przetrwać zbyt długo. – Jeśli do niego zadzwonisz, będę musiał się wypisać z tej zabawy i rozwiążemy Układ. Tak wtedy postanowiliśmy – powiedział najciszej jak się da. – Wtedy. Dobrze, że to mówisz. Ale dzisiaj jest dzisiaj i mamy przejebane. Jeśli ktoś szczuje cię psem, spuść wilka – to twoje słowa. Sam to wymyśliłeś. To jest ten moment – Konrad wbił w niego wzrok. Chris Bowyer poczuł, że jego życie się kończy. Puszczona w ruch maszyna już się nie zatrzyma. Będzie teraz siać zniszczenie. Pochłonie ich wszystkich. Był wściekły, ale nie mógł odmówić Werkowi racji. Poległ od własnej broni – gotowych recept i tanich haseł na każdą okazję. Poszukiwanie adrenaliny zawiodło go nad przepaść i wiedział, że już nie ma odwrotu. – Masz rację. Nie mogę ci tego zabronić. To ja cię w to wciągnąłem. Przepraszam – oznajmił.
***
ROZDZIAŁ 10
Ekstaza
Nie chcieli się zgodzić na jego warunki, to oczywiste. Decyzję podjęli jednogłośnie, niemal natychmiast. Po raz pierwszy zaistniała sytuacja, w której musieli zrobić telekonferencję o tej porze. W środku nocy dyskutowali intensywnie i krótko, nie było za i przeciw, nie było wątpliwości. Konrad myślał o tym, czy się nie boją. Naczelni. Że są inwigilowani. Bo choć na co dzień mogli o tym zapominać, byli przecież osobami, które w dużym stopniu decydowały o losach wielu ludzi. Ktoś mógł chcieć mieć nad tym kontrolę. Wtedy, w nocy, zastanowił się nad tym po raz pierwszy.
Piłkarz potrącił kobietę ze skutkiem śmiertelnym. Zjawa, który prawdopodobnie wykonywał zawód czyściciela – jednego z tych podejrzanych typów, kręcących się przy bogatych chłopakach i nieodpowiedzialnych dziewczynach (niekiedy te „dziewczyny” miały, niestety, po 40 lat lub więcej), powiedział z dużym spokojem: – Obok wypadku przejechał samochód, kierowca zatrzymał się na chwilę, ale nie po to, by pomóc. Zrobił zdjęcie i odjechał. Prawdopodobnie trafi ono do was. Widać na nim mojego klienta, nie ma natomiast ofiary. Zrobimy więc tak: ja mam rejestrację i znajdę tego człowieka, wy dopilnujecie, żeby fotografia nigdzie się nie ukazała. Najpierw wyśle ją pewnie do największych mediów. Będzie chciał dużą kasę. Jeśli przechwycicie fotografię, ja dopadnę go zanim wyśle to jakimś płotkom i zejdzie z ceny.
Uspokoili go, że nikt nie sprzeda fotografii za 100 funtów, poza tym o takich sprawach są z reguły zmuszeni informować organy ścigania. Powiedzieli mu również, ustami Konrada, który był z nim na łączach telefonicznych, że nie, nie i jeszcze raz nie, nigdy, za żadną cenę. Rozłączył się wtedy i to dało im do myślenia. Zachowywał się jak zimny zawodowiec, który nie traci głowy. A może padł mu telefon? – łudzili się bez większego sensu. Po chwili jednak Zjawa oddzwonił. – Zmieniam warunki. Sprawdźcie wasze skrzynki pocztowe, następnie, usuńcie z redakcyjnych serwerów zdjęcie, jeśli już przyszło. Jeśli nie, czekajcie na to, choćby miało trwać parę godzin. Nie zapłacę wam, co najmniej dwóch z was nie ma prawa decydować o losach innych ludzi. Od teraz ja wyznaczam reguły gry – zawiesił głos.
Konrad zobaczył na Skype przerażone twarze Mike'a Calluma, szefa „Britain Chronicle” i Davida Rushby'ego, charyzmatycznego bossa wydawnictwa „Rush and Crash Ltd.”, zrzeszającego kilkanaście tytułów prasowych, portale internetowe, telewizję internetową i potężny kanał YouTube. Potężni ludzie, trzęsący rynkiem mediów, mający realny wpływ na ruchy na giełdzie, jadający śniadania, obiady i kolacje z najważniejszymi politykami w kraju teraz wyglądali jak dwaj chłopcy, którzy w szkolnym korytarzu grali w piłkę i zbili szybę, u pana dyrektora na dywaniku.
Werk otworzył swoją pocztę i nic tam nie było, Chris Bowyer wyglądał na ekranie komputera na bardzo spokojnego, znał go dobrze i potrafił czytać emocje z jego twarzy. Ale tamci dwaj byli wyraźnie podenerwowani. Konrad zwrócił też uwagę, że obaj jednocześnie sięgnęli po telefony, musieli pisać do siebie. Nie wymagało zbyt dużego wysiłku odkrycie, że Zjawa wysłał im coś, co ich kompromituje i teraz byli już jego marionetkami. Weszli w tej grze na pole „wracasz na start”. Przez chwilę próbował się obudzić, bo to przecież nie mogło dziać się naprawdę. Poważnie rozważał, czy nie krzyknąć, tak zazwyczaj łączył się ponownie z realnym światem, jednak ostatecznie zrezygnował, wszystko było zbyt klarowne. Ci dwaj wpadli w potrzask, a on był w tym razem z nimi.
Zjawa nakazał się rozłączyć i poprosił o rozmowę z Konradem na osobności. Powiedział do niego niemal ciepłym, troskliwym tonem: – Wydajesz się być w porządku. Na pewno jesteś czysty, sprawdziłem cię. Jeśli dochowasz tajemnicy, będę miał u ciebie dług wdzięczności. Ten jeden raz, gdy spadną na ciebie poważne kłopoty, zadzwonisz, a ja przyjadę i je zlikwiduję – wycedził jak syntezator mowy. Konrad poprosił o czas do namysłu, ale wtedy mężczyzna oznajmił: – To nie są negocjacje. Moja propozycja jest ostateczna. Dlatego po latach Chińczyk go tak przeraził. Przypomniał mu tamtą noc, tamten ton, nieznoszący sprzeciwu. Przypomniał mu czarną chmurę, w której kłębiły się złe rzeczy. Ale też przypomniał mu, że nigdy nie odebrał długu od Zjawy.
Następnego dnia po feralnych zdarzeniach, policja znalazła w jednym z domów na obrzeżu Londynu, 20 km na północ od granicy miasta, martwego człowieka. Mężczyzna został zabity w garażu, a motywu sprawcy lub sprawców nie ustalono. Musiał mieszkać niedaleko – pomyślał Werk. Tamta informacja uświadomiła mu, że ze Zjawą nie ma sensu negocjować. I że od tego momentu będzie żył w ciągłym strachu. Obiecał sobie, że nigdy nie poprosi Zjawy o jakąkolwiek przysługę, byle tylko nie mieć z nim kontaktu. Zapytał oczywiście Chrisa, co skrywają Callum i Rushby, ale ten wzruszył ramionami. – Kon, każdy ma jakieś tajemnice. A po co ci to? Za mało masz w głowie niepotrzebnej wiedzy? Nie wiem, serio – odparł. – Jesteśmy z nimi w niezłym gównie, warto byłoby wiedzieć. – Skoro już jesteśmy w gównie, to po co? – Chris czasem upraszczał rzeczywistość, ale akurat wtedy Konradowi to bardzo pasowało.
Kobiety nigdy nie znaleziono. Prasa, w tym gazety zarządzane przez ludzi z Układu, nie mogła wyjść z podziwu, że na tym samym skrawku ziemi nieopodal Londynu, zamordowano człowieka i jednocześnie zaginęła kobieta. Werk przypuszczał również, że w mailach, jakie Callum i Rushby otrzymali od Zjawy, było naprawdę coś grubego. Przecież jeszcze parę minut wcześniej stanowczo twierdzili, że nie zablokują publikacji. Callum i Rushby usunęli zdjęcia z serwerów foto swoich redakcji, mieli do niego zdalny dostęp 24 godziny na dobę. Ten pierwszy płakał długo, popijając gniew czerwonym winem, prosto z butelki. Zmasakrowane ciało niewinnej kobiety, która miała wyjątkowego pecha. Taksówka, która wiozła ją do letniego domku, zepsuła się, a jako że stało się to zaledwie dwa kilometry od jej posiadłości, uznała spacer za dobry pomysł. Wracała z kolacji z przyjaciółkami, wypiła parę drinków i pomyślała, że przewietrzy się przed snem. Callum czuł się, jakby sam ją potrącił, jednak fotografia, na której dwaj nastolatkowie rozebrani do naga prowadzają go na smyczy, ubranego w skórzane majtki, nie mogła ujrzeć dziennego światła. Karen, jego żona, zajrzała do pokoju i nie pytała, czy wszystko jest w porządku, bo od dawna już o nic nie pytała. Nie musiała, wiedziała, że jest kurewsko daleko od jakiegokolwiek w porządku. Nie mogła jednak przypuszczać, co przed chwilą się stało.
Mail do Rushby'ego był pełen załączników. Dwadzieścia fotografii. Na każdej on, wielki redaktor naczelny, w otoczeniu mafii z Camden Town, wyjątkowo brutalnej organizacji, mającej na koncie rzeczy tak straszne, że sam nie chciał w to wnikać. Modne londyńskie kluby, stoły zasypane narkotykami, dziwki wijące się na kolanach, szampany droższe niż przeciętna tygodniówka. Rushby patrzył tępo na każde ze zdjęć i zastanawiał się, czy na którymś z nich jest Zjawa.
Młody piłkarz, który pod wpływem narkotyków i ginu z tonikiem ocknął się za kierownicą sportowego Jaguara na jakiejś polnej drodze, nie wiedział co się stało. To znaczy – poczuł jakieś uderzenie, ale myślał, że to mu się śni. Był zdziwiony, że prowadził w takim stanie, tak zmęczony. Bawił się z przyjaciółmi w najlepszym klubie w stolicy, zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Ekstaza – tak nazywał się klub i tak nazywał się specyfik, który wystrzelił go w kosmos, najpierw rozpędził serce jak Porsche, potem rozgrzał mu wszystkie silniki, wprowadził krew w stan wrzenia, pozwolił założyć płaszcz nieśmiertelności, dał umiejętności najlepszego tancerza na świecie, przebrał za najprzystojniejszego mężczyznę w Londynie.
Był seks w toalecie z dwiema dziewczynami, w transie zlewały się zieleń świateł i czerwień krwi, chyba z jego nosa. W tym tunelu mknął przez kilka godzin do krainy abstrakcji, bez paszportu, czasem to był wysoki lot. Nad ranem, gdy wrócił do rzeczywistości, odpalił silnik Jaguara i chciał ruszyć przed siebie. W nawigacji miał wbity adres przyjaciółki, z którą czasem uprawiał seks. Czuł się dobrze i pomyślał, że ranek można powitać tak miło, jak potoczyła się noc. Ale Zjawa nie dał mu oczywiście prowadzić. Sam usiadł za kółkiem i ruszyli za miasto. W pewnym momencie chłopak zaliczył totalne zejście i najpierw zasnął, a następnie zaczął wymiotować. Kiedy Zjawa odwrócił się w jego kierunku, ta cholerna baba weszła pod koła.
Działał szybko. Posadził chłopaka za kierownicą, chwilę przed tym, zanim w przejeżdżającym aucie zsunęła się przednia szyba i mężczyzna siedzący za kierownicą zaczął robić zdjęcia. Piłkarz płacił Zjawie 10 tysięcy funtów za całonocną opiekę. Pomyślał, że to bardzo dużo, ale kiedy jesteś młodą gwiazdą futbolu, to właśnie tyle płacisz. Dużo. Za wszystko. Jego anioł stróż, polecony przez kumpli w Birmingham, spisywał się dotychczas na medal. Pakty ze złem muszą mieć jednak smutny finał. Zjawa doskonale przekuwał niekorzystne okoliczności w swoją przewagę. Ktoś pomyślałby – zabita kobieta, dramat. A on w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund mówił: szach i mat – trzymał w garści nie tylko klienta, ale i kilku potężnych gości ze świata mediów. Wiedział o Kontakcie i o Układzie, w środowisku gwiazd był to mało skrywany sekret. Zjawa nie osądzał członków Układu. Zauważył tylko, że wywołali w celebrytach poczucie bezkarności, niewiarygodne jest to, że zepsuli jeszcze bardziej ludzi, których – tak się wydawało – już się zepsuć nie da. Przekuł to w okazję. Ten dzieciak już na zawsze miał się stać jego niewolnikiem. – Mówiłem, żebyś nie prowadził – pokręcił głową, jak tata wzdychający nad synem, który nie chce słuchać jego nauk. – Ale przecież ja... – piłkarz zalał się łzami i patrzył pustym wzrokiem na martwą kobietę, leżącą około dwa metry przed maską Jaguara. – No nic, nie płacz, załatwię to jakoś. Od tego jestem – pogłaskał chłopaka po głowie. Ten chłopak nazywał się Marcus Welsh. – Załatwisz? To dobrze, dziękuję. Załatw, tak... Bardzo cię proszę – wytarł nos rękawem kurtki. Patrzył jak Zjawa pakuje ciało do bagażnika i tak bardzo chciał być teraz w hotelu. I żeby to był tylko film.
