Gdy w nieco prehistorycznych czasach działało się poza głównym nurtem, trzeba było mieć niemały talent, by złapać uwagę słuchaczy. Tym raperom – przynajmniej w pewnym momencie – udało się to zrobić także dzięki nieszablonowości.
Polski underground, szczególnie ten z lat 00., był miejscem, którego twórców trudno sprowadzić do wspólnego mianownika. Żeby jednak zaistnieć na jego mapie, dany delikwent musiał przede wszystkim wymykać się schematom i oferować muzycznie coś innego niż konkurencja.
Czas przypomnieć sobie tych under-graczy, których można określić mianem: inni niż wszyscy. Co ważne, jeszcze parę lat wstecz byli oni raz na jakiś czas wspominani w różnych kontekstach, ale obecnie zbyt mało się o nich pamięta. Wypadałoby to zmienić.
Powiedzenie, że Polska jak długa i szeroka panczlajnerami stała, to gruba przesada. Nie sposób jednak nie zauważyć, że niegdyś mieliśmy w branży przynajmniej kilku mocnych zawodników, którzy być może nie zrobili karier na miarę potencjału, ale zapisali się złotymi zgłoskami w historii. Ba, Enson stał się nawet jedną z legend i podziemia, i freestyle'u, ale pamięć o jego nagrywkach mocno osłabła po pierwszej części lat 10. A szkoda, bo to przecież jeden z najtęższych linijkowych umysłów, jakie pojawiły się na naszych bitach. Jednoosobowa maszyna do rozwalania oponentów, którzy nawet niekoniecznie umieli skumać każde dno danego wersu reprezentanta Gorzowa Wielkopolskiego.
Warunki rynku są nieubłagane – większość takich raperów zawsze będzie niestety gdzieś na marginesie, choć każdy z osobna zasługuje na to, by być szeroko propsowany. Kopruch dał się poznać już wiele, wiele lat temu jako jeden z najbardziej pomysłowych MC's w kraju; w pewnych kręgach jego krążek Plan B z 2004 roku uchodził za niemałą sensację, a Teoria pralki (czyli track, w którym gospodarz rapuje, co by było, gdyby goście od flow zajęli się produkcją wiadomego sprzętu) stała się stałym punktem playlist tych, którzy szukali w rapsach czegoś lekkiego i zarazem inteligentnego. Szczęśliwie nadal wypuszcza kawałki, więc raczej nie stracił jeszcze serca do muzyki.
Pół dekady temu wiadomy portal zastanawiał się, kto mógłby być jego Młodym Wilkiem w 2002 roku. W gronie tych, którzy mogliby w tym momencie świętować swoją wilczą dorosłość, znalazło się miejsca dla gracza, który już bardzo długo nie funkcjonuje w świadomości słuchaczy rapu znad Wisły. Król Maciuś I miał przynajmniej kilka wad (na czele z niezbyt rozwiniętym warsztatem i chałupniczością działań), ale przy tym nie sposób mu było odmówić daru do pisania niby lakonicznych, ale jednak bardzo sensownych storytellingów na dwa głosy. Był w tym zresztą podobny do Łony i choć nie ma żadnych przesłanek, by twierdzić, że mógł osiągnąć taki status jak szczecinianin, to ta przygoda miała szansę stać się całkiem osobliwą karierą.
Na status w danej dziedzinie trzeba najczęściej sobie solidnie zapracować latami mozolnej pracy. Przypadek Leona stał się więc jedyny w swoim rodzaju – ten enigmatyczny raper wpadł dość niespodziewanie do gry, a po premierze krążka, o którym za moment, jego akcje poszły w górę tak, że dla niektórych podziemnych głów stał się wręcz klasykiem w dniu premiery. Z perspektywy czasu materiał 1984, Czyli Płyta Roku z 2008 roku nie brzmi już tak świeżo lirycznie jak kiedyś, ale trudno odmówić mu niestandardowego podejścia do wersów. Dla zainteresowanych: w 2019 ukazał się krążek Forma_Futura, który przeszedł bez echa.
Tym oto sposobem doszliśmy do rapera, do którego całkiem pasuje stwierdzenie z forum Ślizgawka: najlepszy raper, któremu się nie chciało. Krzysiek był w swoim peaku zjawiskiem tak nieoczywistym, że aż dziwi bierze, iż niemal się o nim nie mówi po latach. Jasne, nie był demonem flow, ale co track, to uśmiech – nigdy nie brakowało mu humoru, follow-upował w bardzo osobny sposób, co rusz bawił się konwencją, a panczlajnami mógłby obdzielić tuzin mniej utalentowanych od siebie. Mógł być zdecydowanie bardziej rozpoznawalny.