The Weeknd zapowiedział nowy album After Hours a my mamy pretekst, żeby wsłuchać się w jego poprzednie dokonania.
To w tej chwili ścisła topka najważniejszych artystów na świecie i zawsze w takich sytuacjach lubimy sobie myśleć, co działo się x lat temu - w tym przypadku 10. Bo w 2010 ten koleżka dopiero ruszał z pierwszymi amatorskimi nagrywkami, a dziś ustawił już finansowo kilka następnych pokoleń rodu Tesfaye'ów.
Wiecie, że The Weeknd to jeden z naszych niuansowych faworytów, co absolutnie nie sprawia, że podchodzimy do niego bezkrytycznie. Oto nasz prywatny ranking jego wydawnictw (albumów + mixtape'ów) od najsłabszego do najlepszego.
7. Kiss Land
OK, to jest faktycznie ostatnie miejsce, ale oby każdy artysta miał w swoim dorobku takie słabe albumy! Na odbiór Kiss Land na pewno trochę wpłynął moment jego wydania; po trzech mixtape'ach spodziewaliśmy się, że na legalu Abel pójdzie trochę odważniej do przodu. Tymczasem ta płyta to w gruncie rzeczy rozwinięcie jego trylogii, niestety gdzieś gubiąca się pomiędzy przebojowością a mroczną tajemnicą. Z perspektywy czasu widać, że to most łączący nieco bardziej alternatywną twórczość The Weeknd z rzuceniem się w ramiona komercyjnego popu. Na Kiss Land nie wiedział jeszcze, gdzie iść, więc poszedł donikąd.
6. Starboy
W naszej recenzji pisaliśmy: Tak jak trylogia jest niczym noc z prawdziwie nasty girl, tak Kiss Land, Beauty Behind The Madness i Starboy są jak dziewczyna z dobrego domu, która obejrzała 50 Twarzy Greya i lekko pozuje na kocicę, chociaż wiadomo, że ma jamnika i chodzi spać o 23. Zdania nie zmieniamy - to wciąż dobry, ale mało przełomowy album. Egzamin z hitów zdany, ale kolejnej takiej samej płyty słuchacze już mu nie wybaczą.
5. Beauty Behind The Madness
Dla wielu, zwłaszcza tych mocno wczutych w House Of Balloons, to był szok - z owianego nutką mroku i perwersji r'n'b zbokola The Weeknd stał się dostarczycielem kawałków lekkich, łatwych i przyjemnych, pod którymi mógłby podpisać się nie tylko Timberlake, ale i ten drugi Justin. Naszym zdaniem to była naturalna droga; The Weeknd skumał, że nie da się jechać cały czas na jednym patencie, a poza tym niższym ukłonem w stronę mainstreamu może w końcu co nieco zarobić. Dla nas to może nie wzorzec współczesnego popu, ale bardzo mocna pozycja, do której wracamy często i gęsto.
4. My Dear Melancholy,
Tak, My Dear Melancholy, brzmi jakby Abel sięgnął po parę niewykorzystanych numerów z trylogii i nagrał je na nowo. To jest dokładnie tam sam niepokojąco – intymny klimat, jaki okazał się największą siłą mixtape’ów The Weeknd i który pociągnął za nim rzesze naśladowców. Tekstowo? Mówimy tu o człowieku, który wzniósł pikanterię na wyższy poziom, chociaż akurat przez My Dear Melancholy, przebija się przede wszystkim smutek. I said I didn’t feel nothing, baby, but I lied / I almost cut a piece of myself for your life / Guess I was just another pit stop / ‚Til you made up your mind / You just wasted my time / You’re on top – śpiewa w otwierającym album Call Out My Name, żeby w I Was Never There dodać: What makes a grown man wanna cry? / What makes him wanna take his life? Obstawiane kto jest adresatem tych tekstów? Ale kończąc – bardzo podoba nam się Abel Tesfaye w opcji wrażliwiec. Trudno w to uwierzyć, ale ten sam człowiek, który swego czasu nie potrafiłby sklecić zdania bez słowa fuck albo pussy, jest w tym emo-anturażu mocno wiarygodny.
3. Echoes Of Silence
Zdecydowanie najsłabsze ogniwo trylogii. Weeknd mocno eksperymentuje (dubstep, witch house, Clams Casino) i rzeczywiście, serwuje historię wciągającą, spójną, ale na tle swoich poprzedniczek czegoś jej brakuje. Czego? Prawdopodobnie wszystko znów rozbija się o timing; Thursday i House Of Ballons były po prostu eksplozją świeżości, tu wiedzieliśmy już, czego się spodziewać. No i ten cover Jacko trochę niezbyt udany. Ale żeby nie było - całościowo mówimy już o płycie na 8/10, tylko tak sobie pomarudziliśmy.
2. Thursday
Jaki to jest piękny album! O ile przy jedynce Abel postawił na atmosferę, o tyle tu celuje w fantastyczne melodie. Dyptyk Birds, Gone, The Zone, prześliczny numer tytułowy - nie wiemy, jak 21-latek był w stanie zrobić takie rzeczy. Płyta nosi tytuł Thursday, ale dla nas właściwszym byłby ten z 9. numeru na albumie, Heaven Or Las Vegas. Bo i to jest taki dekadencki krążek, który byłby idealnym soundtrackiem do życia tej jaskini rozpusty o wczesnym zmierzchu, jeszcze chwilę przed tym, zanim upiory zaczną rozbijać się po ciemnych korytarzach luksusowych hoteli.
1. House Of Balloons
Ta płyta jest jak Neon Demon - wyrafinowana, pełna piękna, ale i bardzo niebezpieczna. Pamiętacie mocniejszy debiut w ciągu ostatnich lat? Być może to nie od House Of Balloons zaczęła się era neo r'n'b, ale ten mixtape jest pierwszym naprawdę ważnym wydawnictwem nurtu. Pełen zła, brutalności, przerażających fantazji, a przy tym autentycznie chwytający - zastanawiamy się, czy Ablowi udało się kiedykolwiek nagrać piękniejszy numer od The Morning. Naprawdę nie dziwi nas, że ten facet zaszedł tam, gdzie zaszedł. Jego debiut pokazał, że mamy do czynienia z talentem, jaki rodzi się raz na dekadę.