Czy gdyby gatunek muzyczny miał głos, to r&b wybrałoby sobie inną divę ostatnich lat niż Beyoncé? Raczej nie.
Możecie jej nie lubić. Ale nie możecie odebrać jej miana jednej z najważniejszych postaci w muzyce ostatnich dekad. 24 statuetki Grammy, setki innych nagród i kolejne setki nominacji (których pełną listę znajdziecie na Wikipedii, ale to długa lektura) to jedno. Ale wpływ, siła oddziaływania i gigantyczny fanbase - to drugie. Świetnie wyczuła, ile należy czerpać z klasyki, ile dołożyć ze współczesności i jak stworzyć idealnie uniwersalny styl. A później... jak od niego odejść.
Czy jednak każdy projekt Beyoncé jest dobry? Niekoniecznie. Uszeregowaliśmy wszystkie płyty miss Knowles-Carter – od najgorszej do najlepszej.
6. I Am… Sasha Fierce
Na 52 gali rozdania nagród Grammy padł bardzo ważny rekord. Pobiła go oczywiście Beyoncé – z I Am… Sasha Fierce została nominowana w siedmiu kategoriach, a wygrała w pięciu, finalnie zgarniając sześć nagród (w tym jedną za At Last, którego nie było na albumie). Stała się wówczas pierwszą kobietą z tak dużą liczbą statuetek zgarniętych na jednej ceremonii. Dlaczego zatem I Am… Sasha Fierce znalazło się w naszym rankingu na ostatniej pozycji?
W wywiadzie dla Billboardu Beyoncé powiedziała, że to podwójny album. Jedną stroną są mainstreamowe piosenki, a druga to bardziej tradycyjne r&b dla fanów, którzy byli ze mną od dawna – mówiła. To nie słowa bez pokrycia – faktycznie na side A albumu składają powolne r’n'b i popowe kawałki (If I Were a Boy, Halo, Satellites), a side B oferuje zdecydowanie szybsze utwory z electropopowym zacięciem (Single Ladies, Radio, Sweet Dreams). Ten album to nic innego, jak gra toposem alter ego – I Am jako prawdziwa Beyoncé i Sasha Fierce – popowego, nieco bulwarowe oblicze.
Choć koncepcja krążka jest czytelna, to I Am… Sasha Fierce nie brzmi zbyt autentycznie. To zlepek świetnych singli, ale bez wyraźnej muzycznej myśli przewodniej - jest tylko wyraźna idea. Szkoda, bo hity przesłoniły tu wyraźne mielizny. Krytycy też nie byli zachwyceni; najlepiej album podsumował Pitchfork, pisząc: walki Beyoncé z Sashą Fierce nie wygrywa żadna ze stron, za to przegrywają wszyscy, którzy tego posłuchali.
5. Dangerously in Love
Od wydania solowego debiutu Beyoncé do oficjalnego rozpadu Destiny’s Child minęły trzy lata. Można się było tego spodziewać – już w 2001 roku Kelly Rowland, Beyoncé i Michelle Williams ogłosiły, że zamierzają skupić się na własnych projektach. Poza tym – kto nie skusiłby się na solowe działanie, gdy debiutancki album zgarnia pięć statuetek Grammy? No i mając swojego ojca za managera całego zespołu.
Dangerously in Love to moment przełomowy dla Beyoncé. Na swoim debiucie Bey mogła pozwolić sobie na zdecydowanie większą swobodę artystyczną, co też zrobiła. Cały album, choć momentami przydługi i nudnawy, pokazał wokalistkę, która ma do zaoferowania zdecydowanie więcej niż w po prostu poprawnym, popowym wydaniu grupowym. Bey nie siliła się już na każdym tracku, by wyciągać swoje najwyższe oktawy i brzmieć jak najlepiej. Dangerously in Love zaprezentowało z jednej strony nieco bardziej stonowaną stronę wokalistki, jak i jej… nieujarzmiony wcześniej w tak dużym stopniu pazur. Pazur seksualności (w końcu Tonight, I’ll be your naughty girl), ale także pazur autorski, który zostawił rys na sporej liczbue tanecznych rzeczy, które zrobiły w tamtej dekadzie niejedną imprezę. No i Crazy in Love – numer otwierający album to już kawałek, któremu spokojnie możemy przylepić metkę klasyka R’n’B. Choć takich w dyskografii Beyoncé znajdziemy znacznie więcej.
4. B’day
2006 rok przyniósł fanom Beyoncé album ściśle powiązany z jej pozamuzyczną karierą. Mowa tu o filmie Dreamgirls, w którym wokalistka grała jedną z głównych ról – Deenę. Produkcja opowiadała o rozwoju r&b w latach 60. i 70., przywołując ówczesną działalność wytwórni Motown. Momentami na B’day Bey zdawała się nawet nie wychodzić z roli, co jednak nie przeszkodziło jej w stworzeniu albumu, z którego tekstów wręcz bije feminizmem. Sama Beyoncé powiedziała później, że: ponieważ byłam zainspirowana Deeną, napisałam piosenki, w których mówię to, co chciałabym, żeby Deena mogła powiedzieć w filmie.
Na B’day Beyoncé zdaje się próbować zerwać z siebie metkę popowej gwiazdy, której każdy kolejny album będzie złożony z radiowych singli. Takich oczywiście nie zabrakło (świetne Irreplaceable). Dzięki The Neptunes, Cameronowi Wallace’owi czy Swizz Beatzowi produkcja stoi na kosmicznym poziomie, skrząc się całym wachlarzem gatunkowych inspiracji i nawiązań – od funku, przez soul, po klasyczne r&b. Beyoncé dopasowuje się do każdej produkcji w sposób nie tyle zaskakujący, ile po prostu gustowny i odpowiadający klimatowi. Nie ma tu mowy o wokalnych przechwałkach i sileniu się na oktawowe popisy – to naturalna, choć koncepcyjna płyta, na której niewiele jest słabych momentów.
3. 4
I want my unborn son to be like my daddy / I want my husband to be like my daddy / There is no one else like my daddy / And I thank you for loving me / Daddy, daddy, daddy… – śpiwała na swoim debiutanckim albumie, całkiem nieironicznie, Beyoncé. Jej kariera pod bacznym okiem ojca-managera trwała od czasu Destiny’s Child, przez trzy pierwsze solowe albumy, aż do nagrywania 4. Temat ojca jeszcze będzie w jej twórczości poruszany, ale zawodowe rozstanie z rodziną było w przypadku Bey ważne – a przynajmniej na tyle, że słychać je na kolejnym albumie.
Z tego faktu wynika nie tylko odnowiona warstwa brzmieniowa, ale także liryczna. Beyoncé przede wszystkim zrezygnowała, nawet bardziej niż na B’day (a szczególnie niż na I Am… Sasha Fierce), z popowego zacięcia, koncentrując się na swoich korzeniach r&b. Jeśli natomiast chodzi o warstwę liryczną, 4 eksploruje temat… monogamii i jej zawiłości. W emocjonalnej balladzie 1+1 wokalistka śpiewa: If I ain't got something, I don't give a damn/ 'Cause I got it with you. Jeżeli Beyoncé była Crazy in Love już na swoim debiucie, to 4 jest absolutnym peakiem jej uczuciowości.
4 jest też chyba najlepszym świadectwem tego, jak świetnym pomysłem było zawodowe związanie się z The-Dreamem. Wspomagający ją zarówno z produkcją, jak i z tekstami Terius Nash subtelnie wyciągnął z Beyoncé to, co w niej najlepsze – emocjonalność, autobiografizm i bezpretensjonalność. Czwarty album wokalistki to może i nie najbardziej introspektywne wydawnictwo w jej dyskografii, ale słucha się go jak niezwykle autentycznej spowiedzi kobiety, która nie zapomina o misyjności swojej muzyki. Dlaczego? To właśnie na 4 znalazł się samplowany z Major Lazer kawałek, który na lata po premierze stał się jednym z najważniejszych numerów wspierających wyzwolenie kobiet, Run The World (Girls).
2. Beyoncé
Jak wyobrażacie sobie proces powstawania płyty? W hip-hopowej rzeczywistości pewnie można się spodziewać kilku prawdopodobnych scenariuszy, z których najczęstszym jest: pisanie tekstów, otrzymanie beatów od producenta (w dowolnej kolejności), nagrywki w studiu, a następnie postprodukcja. Beyoncé, piąty album wokalistki, początkowo powstawał inaczej. W 2012 roku Bey zaprosiła do swojego nowojorskiego domu sztab producentów i tekściarzy (pośród nich byli choćby Sia, Timbaland, Justin Timberlake i The-Dream), gdzie spędzili razem miesiąc. Codziennie jedliśmy z producentami obiady, zupełnie jak rodzina… to było jak obóz – mówiła.
Podczas tego okresu powstało kilka piosenek (m.in. Pretty Hurts, które Beyoncé pisała z Sią), jednak zdecydowaną większość albumu można zawdzięczać Bootsowi, który przekonał do siebie B. Beyoncé to zresztą album zrzeszający grono wybitnych producentów – Noah Shebib, Hit-Boy, Timbaland, Majid Jordan, Pharrell Williams, Mike Dean… Muzyczny panteon. Ich umiejętności kolektywnie zderzyły się na Beyoncé, tworząc głębokie, niekiedy skomplikowane, a niekiedy urocze w swej prostocie produkcje, zawsze doskonale współgrające z głosem wokalistki. To nieco mroczne, nastrojowe beaty ociekające tłustymi basami, wyrazistymi hi-hatami i syntezatorami, łącząc w sobie elementy r&b, muzyki elektronicznej, hip-hopu i soulu.
Beyoncé wyszło w absolutnym peaku popularności wokalistki, która - to też ważne - została chwilę przedtem matką. Na pierwszy planie mamy tu kobiece wyzwolenie, feminizm, seks, siłę, niezależność... Mamy spajający całość zawiesisty klimat; Bey dobrze wiedziała, o co chodzi w podbijającym rynek nowym r'n'b. Oraz świetne piosenki: Drunk in Love, Partition, XO, ***Flawless czy 7/11. Beyoncé to opus magnum Bey. Dlaczego zatem nie znalazło się na pierwszym miejscu?
1. Lemonade
Tłumacząc z języka angielskiego pewne powiedzenie – kiedy życie daje ci cytryny, zrób z nich lemoniadę. W przypadku ostatniego albumu Beyoncé ten frazes wychwalający pozytywne myślenie jest chyba najdokładniejszym przedstawieniem powodów powstania krążka. Co było zatem cytrusami dla Bey? Zdrada męża, feminizm, kolor skóry i pochodzenie.
Czas przed wydaniem Lemonade nie był dla Beyoncé najłatwiejszy. To zatem album zarówno terapeutyczny, jak i bat na Jaya - Z. Wyobrażacie sobie mocniejszy, bardziej kobiecy i bardziej wyzwolony statement po wykryciu zdrady, niż nagranie o nim całego albumu, w którym rozkochali się słuchacze z całego świata? No właśnie. Jeżeli B’day było albumem poniekąd opartym na filmie, a Beyoncé krążkiem wizualnym, to Lemonade jest superprodukcją. Nie trzeba nawet bowiem oglądać dołączonego filmu, by poczuć się jak w kinie. Najbardziej personalny, najbardziej uderzający, przepełniony autentycznymi emocjami, gorzkimi refleksjami i poukrywaną między linijkami nadzieją album B. Tak autorskiej masowej produkcji nie spotyka się często. Jeśli nie wcale.