I be that pretty mother****er – to pierwsze wersy, które przychodzą nam do głowy, kiedy myślimy o Flacko. Bo to nie tylko raper, ale też przykład tego, jak ważny jest dziś wizerunek.
No właśnie, czy gdyby A$AP Rocky nie był taki pretty, to nadal miałby rzesze fanek i fanów na całym świecie? Czy gdyby nie był postrzegany jako modowa ikona (przynajmniej jeszcze kilka lat wstecz), to zasłuchiwalibyśmy się w jego muzyce? Czy gdyby nie cała otoczka, którą wytworzył wokół siebie i całego A$AP Mobu, nadal tak entuzjastycznie przyjmowalibyśmy jego kolejne projekty?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Gość udowadnia, że czasem to, jak cię widzą, jest dziś równie ważne (a może czasami nawet ważniejsze?) od tego, jaką robisz muzykę. Przecież to nie byłby ten sam raper, gdyby na każdym koncercie nie zbierał wianuszka z rzuconych na scenę staników. Dziś jednak w całości odrzucimy ten wizerunkowy pryzmat i skupimy się wyłącznie na muzyce, którą do tej pory stworzył. Oczywiście solowo.
4. Testing
Pozwolimy sobie wykorzystać koncept językowy ze wstępu do tego artykułu raz jeszcze, zadając następujące pytanie: czy Testing byłoby dobrym albumem, gdyby nie feat Skepty i piosenka Praise The Lord? Śmiemy wątpić, bo to jeden z zaledwie kilku tracków z tego projektu, które pamiętamy do dziś. Ostatnie wydawnictwo jest po prostu forgettable. Mamy wrażenie, że prekursor swaggerskiego odłamu cloud rapu przesiąkniętego psychodelią, narkotykami i mieszanką przeróżnych rapowych styli spoczął na laurach. Album brzmi dobrze tylko jeśli spojrzymy na niego jak na element podtrzymania hype’u na twórcę. Hardkorowi fani Rocky'ego znajdą tam bowiem wszystko to, co raper proponował na swoich wcześniejszych materiałach, tylko że… Cóż, tutaj nie mamy już do czynienia z takim polotem, przemyśleniem całości i naturalnością jak kiedyś.
Już tłumaczymy, dlaczego tak uważamy. Po pierwsze Testing jest tak przeładowane wszelkiego rodzaju efekciarstwem, że zamiast efektu (nomen omen) distorted record wychodzi z tego momentami kakofoniczna papka, która kusi tylko do kliknięcia przycisku skip song. Przykładem niech będzie Buck Shots, gdzie nie słyszymy normalnego wokalu gospodarza nawet przez moment, anaforyczne tytułowe zawołanie, które brzmi za każdym razem inaczej, jest tylko irytujące, a gościnki – zupełnie nijakie. Po drugie, oprócz kilku piosenek (wspomniane Praise The Lord oraz A$AP Forever i Fukk Sleep) album nie oferuje nic ciekawego i przyciągającego. Jest to wszystko najzwyczajniej w świecie nudne, a przecież nie tego oczekujemy od nowojorskiego playboya… Chwila, przecież mieliśmy nie mówić o jego wizerunkowej odnodze działalności. Po trzecie (i chyba najważniejsze) Rocky nie oferuje zbyt wielu ciekawych linijek, a większość featów zjada gospodarza (Skepta, Kid Cudi, Frank Ocean, FKA Twigs). Z pozytywów pozostaje to, że Rocky nadal potrafi wykreować melodyjne flow i zrobić catchy refreny.
3. AT.LONG.LAST.A$AP
2015 rok to peak popularności Rocky'ego, który ten postanowił świętować wydaniem swojego trzeciego solowego projektu. O ile Testing miało już oferować nieco inny vibe i brzmienie, do którego nowojorczyk niekoniecznie zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy (choć wyszło tak sobie), o tyle AT.LONG.LAST.A$AP było finałem pewnej spójnej trylogii. Trylogii, dodajmy, łączącej w sobie wszystkie charakterystyczne cechy, które zdążył wypracować gospodarz – psychodelię, narkotyczne brzmienie, nie najlepsze, ale wpadające w ucho linijki (Guess I’m the shit / Tell me do I stink? – ale o tym wersie nieco więcej później) i niezwykle klimatyczne produkcje. Problem w tym, że na trzeciej części serii ten patent się już nieco przejadł.
Krążek zaoferował kilka świetnych numerów, które spokojnie wymienilibyśmy w topce kawałków dyskografii A$AP-a. Niespieszne, somnambuliczne Canal St., które zapewne w żadnym stopniu nie przypomina nowojorskiej ulicy; narkotyczne i nastrojowe L$D; popisowe LPFJ2 (z niezwykle irytującym beatem). W ogólnym rozrachunku trójka jest jednak męcząca i nie dostarcza wiele więcej, niż poprzednie pionierskie projekty.
2. LIVE.LOVE.A$AP
Gdyby nie LIVE.LOVE.A$AP, cały nowojorski skład pod przewodnictwem Yamsa prawdopodobnie nigdy nie doczekałby się tak gigantycznego hype'u. A$AP Rocky okazał się strzałem w dziesiątkę, a już niedługo miał stać się koniem pociągowym całego kolektywu. Debiut pokazał bowiem, jak ze smakiem łączyć przeróżne hip-hopowe światy i jednocześnie ładować projekty solidną dozą charyzmy.
Rocky stworzył na swoim debiucie istny tygiel, który jednak bardzo szybko zaczął być kojarzony z Nowym Jorkiem. Południowe inspiracje rodem z Houston (pojawiające się prawie na każdym kawałku elementy stylistyki chopped and screwed), cloud-rapowe, przećpane produkcje Clamsa Casino, liczne ukłony w stronę wschodniego wybrzeża i hip-hopu złotej ery, elementy Atlanty czy Bay Area... Spięcie tych wszystkich rzeczy w jeden spójny ekosystem mogło nastąpić w 2011 roku tylko z udziałem Flacko. Dziś na LIVE.LOVE.A$AP patrzymy już z nieco innej perspektywy, bo projekt się trochę zestarzał – nie brzmi już tak dobrze jak w okolicach swojej premiery. Jednak o ile nie słuchamy tego mixtape'u w 2020 od deski do deski, to do takich numerów jak Peso, Wassup, Purple Swag: Chapter 2 czy Kissin’ Pink wracamy z wielką chęcią.
1. LONG.LIVE.A$AP
Pamiętacie jeszcze cytowane: Yes I’m the shit / Tell me do I stink? Tak się składa, że LONG.LIVE.A$AP ma w sobie całe mnóstwo podobnych, nieco kasztaniarskich wersów. Właściwy debiut Rocky'ego w żadnym momencie nie nosi znamion projektu doskonałego. Wręcz przeciwnie – ma w sobie wiele aspektów, które wymagałyby poprawy, a liryka jest tylko jednym z nich. W muzycznej stylówie nigdy nie chodziło jednak tylko o gry słowne, soczyste punchline’y czy nagromadzenie środków stylistycznych. To soundtrack, na który stawialibyśmy, gdybyśmy musieli wybrać jedną płytę, która miałaby nam towarzyszyć podczas wypadu do N.Y.C.
To bowiem jedyna w swoim rodzaju stylistyczna i estetyczna przewózka, której możemy już przylepić metkę niestarzejącej się. Rakimowi udało się udoskonalić swój debiutancki mixtape i zasiać coś, co stało się manną dla jego fanów. Wszystkie elementy, za które chwalono Rocky'ego przy poprzednim wydawnictwie, są obecne także tutaj, tyle że słychać już zdecydowanie większą maestrię zarówno pod względem wokalnym, jak i beatowym. To chyba jedyny projekt nowojorczyka, którego bez skrępowania jesteśmy w stanie posłuchać od początku do końca (no, może pomijając kilka zwrotek z 1Train) i za każdym razem bawić się tak samo dobrze. Tracklista obfituje zarówno w numery, które puścilibyśmy nawet dziś na imprezie (Goldie, PMW, no i już bardzo późno Wild for the Night), ale także te, z których skorzystalibyśmy podczas chillowania na kanapie przy winie (Suddenly, I Come Apart). Niewiele tam co prawda eklektyzmu, ale LONG.LIVE.A$AP to wizytówka stylu – krążek, na którym wykrystalizowały się wszystkie mocne strony rapera. Te, które niestety później zaczęły być już może zbyt mocno eksploatowane.