Barcelona zapisała się na turniej finałowy w Lizbonie, lecz absolutnie nie wygląda jak kandydat do wygrania Ligi Mistrzów. To nadal popis człowieka o najpotężniejszych plecach futbolu – w końcu nikt nie bierze na siebie tyle co Leo Messi, a jednak to jeszcze funkcjonuje. Napoli odprawił z kwitkiem, przyspieszając ledwie kilka razy.
Tym samym zostaliśmy tylko z jednym Polakiem w najlepszej ósemce. Robert Lewandowski wspina się na wyżyny indywidualnych występów, bo nie tylko wziął szturmem koronę króla strzelców, ale również klasyfikację najlepszych asystentów. Niespodziewanie w Lizbonie zabraknie Wojciecha Szczęsnego z Juventusem, bardziej planowo Piotra Zielińskiego oraz Arkadiusza Milika, dla których ćwierćfinał Champions League nadal jest nieosiągalną fazą.
O występie Zielińskiego do 70. minuty wiele dobrego nie powiemy. Raczej nie wychylił się poza przeciętność (39 kontaktów z piłką, 28 na 32 udanych podań), tę walkę w drugiej linii przegrał z bardziej markowymi rywalami. Można by powiedzieć, że w ekipie Gattuso też był najbardziej niemrawym z pomocników. Choć akurat w tej części boiska i tak wszystkich przyćmił oswobodzony Frenkie de Jong – zapachniało najlepszymi czasami z Ajaksu, z pewnością to był jeden z lepszych meczów Holendra na Camp Nou.
Zieliński nie odpalił tak, byśmy rozmawiali dłużej o tym występie. Mocne wejście zaliczył ostatni ze zmienników – Arkadiusz Milik – który wpakował piłkę do siatki głową. Wyruszył jednak do piłki zbyt wcześnie, może Mario Rui spóźnił dośrodkowanie, ale ostatecznie całkiem słusznie sędziowie dopatrzyli się spalonego. I to byłoby na tyle – skończyło się 3:1 dla Katalończyków, czyli Napoli zabrakło dwóch bramek do awansu. Lepiej zostać przy gospodarzach, skoro to oni będą bić się z Bayernem o półfinał. Gattuso rzucił po meczu, że w niczym nie przypominają dawnej Barcelony, zestarzeli się, a mimo wszystko nie był w stanie tego wykorzystać.
Katalończycy zagrali dwie skrajnie różne połowy. W pierwszej mieliśmy jeszcze coś obiecującego, choć przede wszystkim to katastrofalne pomyłki przeciwników w obronie doprowadzały do kolejnych sytuacji. Przewodził temu Kalidou Koulibaly, który momentami wyglądał jakby sabotował te zawody i nie mógł doczekać się końca rozgrywek. Myślami widzieliśmy go w innym świecie.
To znów był fenomenalny wieczór Leo Messiego, dla którego pozytywne epitety skończyły się już dawno. Najbardziej zaimponował przy drugiej bramce, kiedy mijając kolejnych rywali, leżał już niemalże na murawie, ale podniósł się, utrzymał przy piłce w tłoku, zwiódł kolejnych przeciwników i przycelował przy dalszym słupku. A to wszystko już w szesnastce. Kolejnej bramki nie uznali mu przez zagranie ręką, a trzecią wywalczył, wyprzedzając sprytnie Koulibaly'ego. Ucierpiał jednak na tyle, że oddał rzut karny Luisowi Suarezowi. Nawet nie interesował się jego wykonaniem, wiązał buta, gdy Urugwajczyk trafiał do siatki. Jakby to była wakacyjna gierka, a nie wyścig o najlepszą ósemkę w Europie. Był przekonany, że wszystko układa się po ich myśli. Oddalali się na trzy gole, a mogli na jeszcze więcej, dopóki nie przestali grać w piłkę po przerwie.
Po raz kolejny sukces Barcelony sprowadza się do Messiego – tego niezwykle silnego faceta, którego nie możesz przewrócić. Jose Bordalas opowiadał już, że wygląda na filigranowego, lecz jego najsilniejsi zawodnicy odbijali się od niego na kilka metrów. Moc oraz zawieszenie środka ciężkości to jakiś fenomen fizjologiczny u Argentyńczyka. Jest niesamowicie silny na nogach, należy go również nazwać mistrzem równowagi. W zasadzie większość meczu przespacerował, kumulował energię, ale swoje zrobił już przed przerwą, pokazując, kto jest z topu, a kto dopiero aspiruje do czegoś większego. To Messi oddzielił chłopców od mężczyzn, mimo że Napoli słabszej Barcelony nie mogło już dostać.
Jeśli mamy upatrywać szans Katalończyków z Bayernem, to jedynie w Argentyńczyku. Może jeszcze w solidności środkowych obrońców, odrodzeniu de Jonga czy geniuszu ter Stegena, ale tych argumentów jest za mało. O tym, że Barcelona nie potrafi kontrolować meczów, wychodzić z groźnymi kontratakami, odmieniać obrazu spotkania, szukać alternatywnej gry nie mówi się aż tyle, dzięki błyskom Messiego. On przykrywa wszystkie problemy. I co najgorsze, to śpiewka, do której możemy wracać już od kilku sezonów. Ale karuzela jakoś się kręci, straconego czasu nikt nie odzyska.
Aż przykro się patrzyło jak po przerwie Katalończycy totalnie zapadli się pod ziemię – bez strzału, bez choćby próby uderzenia, bez groźnego stałego fragmentu gry, bez podjęcia jakichkolwiek działań. Marazm. To było doczekiwania na ostatni gwizdek i ćwierćfinał, mimo że łatwo mógł się powtórzyć scenariusz z Romy oraz Liverpoolu, gdyby na przykład Arkadiusz Milik nie był na spalonym. Oj tak – wtedy zaczęłaby się nerwówka.
Bez alternatyw, bez zmian w jedenastce, bez przekonujących pomysłów. A kiedy posłucha się dodatkowo Quique Setiena po meczu, tym bardziej mamy ochotę przyznać, że to wszystko runie. Jakby nie miał wielkiej wiary w sukces ani przełożenia na najważniejszych piłkarzy. Klasycznie, Barcelona jedzie na starej metodzie. Wskakujcie na plecy, pan Leo Messi wszystkim się zajmie i jakoś to będzie. Na Napoli wystarczy. Pytanie, czy kiedy nie będzie trzeba testować klasy średniej, nie skończy się to kolejnym upokorzeniem. Robert Lewandowski, najlepszy dziś piłkarz globu obok Messiego, zweryfikuje to już w przyszły piątek.