Prowokacyjny tytuł? Może. Ale nie ma lepszego testu na mizoginię.
Niewinna słodycz melodii rozpływa się w magmie chropowatych gitar, a ten refren jest jak wata cukrowa o smaku benzyny. Just Like Honey Jesus And Mary Chain to wielka piosenka, ale co robi w czołówce Prawdziwej historii Paris Hilton, biograficznego dokumentu sprzed trzech lat? Dlaczego zespół, którego prawie nikt nie zna, pojawia się w filmie o dziewczynie, którą znają wszyscy? Co to za perwersja, by łączyć szlachetną alternatywę z patologiczną komercją?
Utwór z pozoru w ogóle tu nie pasuje, ale historia Paris Hilton jest przecież dowodem, że pozory mylą. I nic nie odda mocy tej opowieści lepiej niż piosenka, która sama kipi od dwuznaczności. Just Like Honey uchodzi za jeden z ładniejszych love songów w historii indie rocka, jeśli poprzestanie się na oczywistej interpretacji tekstu. Bo to w ogóle nie jest piosenka o wdziękach dziewczyny, która szturmem zdobywa świat, a o uzależniającej mocy miłości do kokainy. Just Like Honey nie jest tym, czym wydaje się być – tak jak Paris Hilton nie jest tym, kim wydaje się być. Przez 20 lat wszyscy mieli ją za pustaka, ale głupio wyszło, bo okazuje się, że Hilton zrobiła świat w balona. Nie jestem głupią blondynką, po prostu świetnie ją udaję – mówiła w niedawnej rozmowie z brytyjską edycją magazynu Glamour. Po raz pierwszy zdystansowała się do persony bezmyślnej dziedziczki we wspomnianym dokumencie, po raz drugi i zdecydowanie bardziej stanowczy – w wydanej niedawno w Stanach Zjednoczonych autobiografii Paris: The Memoir. Kim w takim razie jest Paris Hilton?
Prawda kontra persona
Oszustką? Nie tak dawno temu internet żył nagraniem z brytyjskiej telewizji śniadaniowej, w którym prowadząca nie może się nadziwić, że dziś głos Paris Hilton brzmi zupełnie inaczej, niż go zapamiętała. Spodziewała się infantylnej egzaltacji – bo z taką manierą Hilton wypowiadała tę swoją słynną, zresztą zarejestrowaną w urzędzie patentowym, frazę That’s hot. Notorycznie upupiana do roli durnej lali weszła w postać, którą narzuciły jej media. Była w niej świetna. Dlatego dziś, po premierze obnażającej i szokującej autobiografii, która burzy dotychczasowe wyobrażenia, uprzedzenia i przekonania o Paris Hilton, amerykańska prasa trochę nie wie, co z nią zrobić.
Gubią się w interpretacjach, szukają po omacku błyskotliwego morału. Harper’s Bazaar sensacyjnie obwieszcza, że Paris Hilton wreszcie zrzuciła maskę i pokazała prawdziwą twarz. The Atlantic uparcie utrzymuje, że widownia nigdy nie dostanie dostępu do prawdziwej Paris, jednocześnie piejąc nad geniuszem spektaklu, który konsekwentnie tworzyła. Paris Hilton jest utalentowaną performerką. Niewiele brakuje, żeby okrzyknęli ją Mariną Abramovic influencingu. Tymczasem na pytanie, kim naprawdę jest Paris Hilton, najlepiej odpowiada sama Paris Hilton. Ofiarą. Przemocowych pedagogów ze szkół dla trudnych dzieciaków, do których wysłali ją rodzice, gdy była nastolatką. Nie jednego, a kilku seksualnych oprawców. Slut-shamingu. Kultury, która karmi się krzywdzącymi stereotypami na temat młodych kobiet. Jak ładna, to głupia. Jak bogata, to rozpuszczona. Jak z przywileju, to nepodziecko i tatuś załatwił.
Paris Hilton wchodziła w dorosłość w podłych czasach, gdy tabloidowa prasa mogła sobie do woli używać na gwiazdach, ku uciesze przyklaskujących czytelniczek i czytelników, a w telewizyjnych talk shows rządził David Letterman, za młodu bezwzględny dupek, który uwielbiał wyżywać się na wybranych celebrytkach (jak Paris Hilton czy Lindsay Lohan, wiadomo, że takiej Meryl Streep by nie podskoczył) i doprowadzać je do łez. W książce Paris: The Memoir Hilton przywołuje każde doświadczenie nadużycia, a w towarzyszących premierze autobiografii wywiadach wyznaje, że uciekła w postać bogatej kretynki, bo tylko tak potrafiła sobie poradzić z traumą – zostać kimś innym.
Kimś, kogo świat nie będzie traktował poważnie, żeby ona też nie musiała.
Annie Lowrey, autorka artykułu o Paris Hilton w The Atlantic, twierdzi, że celebrytka nie porzuca publicznej persony na rzecz wzniosłego życia w prawdzie. Dalej gra, tylko teraz kogoś innego – dorosłą, ustatkowaną kobietę, żonę, matkę, szanowaną przedsiębiorczynię, wpływową aktywistkę. Paris Hilton faktycznie potrzebuje nowego kontekstu. Gen Z odkryli ją dzięki trendowi Y2K, renesansowi biodrówek i cekinowych topów, ale żeby przetrwać na rynku dóbr luksusowych, na którym działa od dłuższego czasu, i w świecie digitalowej sztuki, w którym coraz śmielej sobie poczyna, musi dotrzeć do ludzi podobnych sobie, bogatych i po 40-tce. A ich może nie interesować, co ma do sprzedania była imprezowiczka w welurowym dresie od Juicy Couture i z pieskiem w torebce.
Jednak rozliczenie z przeszłością, na które się zdecydowała, to znacznie więcej niż przemyślany rebranding. Historia Paris Hilton, wreszcie opowiedziana bez cenzury, definitywnie uświadamia, jak głęboko antykobiecy jest cały przemysł rozrywkowy. Dlaczego nie widzimy, że to jak traktowane są it girls, przekłada się na to, jak traktujemy wszystkie dziewczyny w naszej kulturze? – przytomnie rzuca celebrytka w wywiadzie dla Harper’s Bazaar. Naprawdę nie istnieje lepszy test na patriarchalnego dziada – patriarchalny dziad nie ma płci ani wieku, to stan umysłu – niż konfrontacja ze wszystkim, czego symbolem była i jest Paris Hilton. Hilton jest lustrem, w którym odbijają się kompleksy samozwańczych intelektualnych elit, hipokryzja i arogancja fałszywych feministek i dulszczyzna domorosłych moralistów. Jak w krzywym zwierciadle.
Bogaczka nie umie wydoić krowy
Jeżdżę po całym świecie, a oglądam tylko pokój w hotelu, sklep, klub... – mówi w Prawdziwej historii... To od niej się zaczęło. Paris Hilton była influencerką, zanim najbardziej dyskusyjna profesja naszych czasów zyskała nazwę. Zarabiała, bo bywała – na otwarciach ekskluzywnych butików, modnych imprezowni, festiwalach i premierach. Zagrała w filmie, nagrała płytę, a za występ didżejski kasowała milion dolarów, ale i tak przede wszystkim była znana z tego, że była znana. Dobrze urodzona i ładnie opalona. Paris Hilton rozpędziła kulturę celebrycką; masową obsesję na punkcie nowych gwiazd, które brały się z programów telewizyjnych typu reality i rubryk towarzyskich w kolorowej prasie. Ich popularność była jednak podejrzana i brudna, bo albo przypadkowa, albo świadczyła o niskich gustach publiczności coraz częściej sięgającej po ludyczną rozrywkę. Z celebrytek można było kpić. Traktować je przedmiotowo.
Gdy Paris Hilton wyszła w miasto z Britney Spears i Lindsay Lohan, New York Post opatrzył artykuł o ich spotkaniu tytułem Bimbo summit. Zlot laluń. Bo mógł. Bo chciał. Bo na taką narrację był popyt. Paparazzi dorabiali się na zdjęciach rozrywkowej bogaczki, która wytacza się nad ranem z Les Deux w Los Angeles albo z nowojorskiego Marquee, w którym podobno wydała kiedyś ponad 200 tys. dolarów. Tak, jednej nocy.
To Paris Hilton wykreowała Paris Hilton, sprzedając światu bajkę o beztroskim życiu w luksusach, imprezach do rana i wakacjach na Ibizie. Ale czasy sprzyjały, by fantazja o dziewczynie, które dobrze się bawi, bo dobrze wygląda, poniosła się tak szeroko.
W 2000 r. Jennifer Lopez poszła na rozdanie Grammy w słynnej zielonej sukience Versace. Zainteresowanie, jak wyglądała, było tak gigantyczne, że rok później Google uruchomiło Google Image, wyszukiwarkę zdjęć. Od teraz wystarczyło kilka kliknięć, by zobaczyć, w czym ulubiona celebrytka była na imprezie, czy tańczyła na barze, z kim wyszła. Chcieliśmy obrazka. Dowodu. Pics or didn’t happen. W 2001 r. swoją pierwszą nagrodę Emmy zgarnął serial Seks w wielkim mieście, romantyzujący życie młodych kobiet z nowojorskiej socjety. Paris Hilton była młodą kobietą z nowojorskiej socjety. Żyła na co dzień najbardziej pożądanym scenariuszem. Początek lat 2000. to też rozkwit reality shows. W amerykańskiej telewizji rekordy oglądalności bił Survivor, program, który na zawsze zmienił ten format, wprowadzając nowe reguły gry. Po raz pierwszy to uczestnicy decydowali, kto odpadnie z odcinka. Pojawiła się refleksja, że telewizja reality jest przenikliwym studium makiawelicznego wyrachowania. Widownia chciała więcej psychologicznych eksperymentów. Widownia dostała Proste życie, złośliwą komedię o tym, że bogaczka nie potrafi wydoić krowy. W programie o dwóch uprzywilejowanych dziewczynach, które opuszczają rodzinny penthouse, by mieszkać i pracować na farmie, Nicole Richie miała być tą pyskatą, Paris Hilton – tą nierozgarniętą. Taki był pomysł produkcji show. To program zrobił z Hilton celebrytkę rozpoznawalną na całym świecie. I to program zrobił z niej głupka.
Co przetrwała Paris Hilton?
Ale początek lat 2000. to nie tylko czas reality shows, spodni biodrówek i pierwszych selfie. Justin Timberlake zerwał z Britney Spears, Kelly Rowland dostała SMS-a w Excelu, a Harvey Weinstein rozpoczął swój triumfalny pochód przez hollywoodzkie salony – po sukcesach Angielskiego pacjenta, Forresta Gumpa, Buntownika bez powodu i Zakochanego Szekspira był jednym z najbardziej wziętych producentów filmowych. Paris Hilton spotkał na festiwalu w Cannes. Dziewczyna marzyła o aktorstwie, na pytanie producenta, czy chciałaby grać w filmach, odpowiedziała ze zrozumiałym entuzjazmem. Weinstein zaproponował, że może wpaść do jego pokoju hotelowego. Poczytają sobie scenariusze. Nie poszła. Uniknęła bliskiego spotkania z jednym znanym seksualnym drapieżnikiem, ale dopadli ją inni.
Nauczyciel, który pocałował ją, gdy miała 13 lat. Mężczyzna, który odurzył ją i zgwałcił, gdy miała 15. Były chłopak, który opublikował bez jej wiedzy i zgody bardzo prywatne nagranie, gdy miała 20 – i jak w przypadku każdej upublicznionej sekstaśmy, konsekwencje poniosła kobieta, z automatu uznana za niemoralną i puszczalską. W filmie dokumentalnym, książce i wywiadach Hilton opowiada też o przemocy psychicznej, fizycznej i seksualnej, której doświadczyła w szkołach z internatem, prowadzących specjalne programy dla nastolatków sprawiających kłopoty. Zastanawiałam się, co zrobię, gdy wreszcie się stamtąd uwolnię – opowiadała w rozmowie z Harper’s Bazaar. Zamierzałam pracować tak ciężko, żeby rodzice, nauczyciele, żaden mężczyzna nigdy więcej nie mogli powiedzieć mi, co mam rodzić. Pieniądze były dla mnie ekwiwalentem wolności, niezależności i szczęścia. Dziś nie wini rodziców, podkreśla, że nie mieli pojęcia, na czym miała polegać terapia trudnej nastolatki, szkoły bardzo dbały, by żadne informacje nie wydostawały się na zewnątrz, a gdy dziecko się skarżyło, rodzicom wmawiano, że kłamie.
Wizerunek słodkiej idiotki był jej zbroją, a popularność – kapitałem, na którym zbudowała fortunę gwarantującą autonomię.
Nie jestem chciwa, po prostu lubię zarabiać pieniądze – przyznaje w filmie dokumentalnym Prawdziwa historia Paris Hilton. Regularnie zaznacza, że wszystko co ma, zarobiła sama. Dalej pokazuje swoje życie w reality shows jak Paris In Love o jej związku z biznesmenem Carterem Reumem. Sprzedaje perfumy, ubrania i akcesoria sygnowane swoim nazwiskiem, buduje fundusz wspierający artystki specjalizujące się w sztuce digitalowej i inwestuje w NFT. Skutecznie lobbuje w amerykańskim kongresie, by wprowadził regulacje ograniczające i weryfikujące działalność programów edukacyjnych dla dzieciaków z problemami. Wraca w nowym kontekście, ale jednocześnie przypomina, że należy się jej tytuł prototypowej influencerki. Z dumą mówi, że przetrwała. Nie zniknęła – zmieniła się. Czy, parafrazując słynną linijkę z Casablanki, zawsze będziemy mieli Paris? Oby. Postaci takie jak ona demaskują seksizm, arogancję i podwójną moralność naszej kultury. Potrzebujemy ich.
Komentarze 0