Dzisiaj w nocy na streamingach wylądowała Lavorama, a to dobry pretekst, by luźno porozmawiać sobie z patr00 – muzycznym architektem Ortegi Cartel. Nie oznacza to jednak, że gadaliśmy tylko o przeszłości, bo tematów z tu i teraz nie zabrakło.
Lavorama trafiła do sprzedaży w 2009 roku. Od tego czasu na rynku pojawiło się multum świetnych płyt z polskim rapem. Gdybyś miał dziś umiejscowić wasz album w rankingu najważniejszych płyt z polskim rapem, to znalazłaby się w górnej części tabeli? Bez fałszywej skromności proszę.
Ciekawe pytanie, ale sądzę, że będzie mi na nie trochę trudno odpowiedzieć, bo nie śledzę polskiego rynku hiphopowego na tyle, aby móc to jakoś obiektywnie sklasyfikować. Więc musiałbym porównywać Lavoramę do płyt, których za dobrze, bądź w ogóle, nie znam. Kiedy się ukazała, wszyscy mieszkaliśmy w Montrealu. Przez bardzo długi czas sukces płyty jakoś specjalnie do nas nie docierał. Żyliśmy tutaj swoim życiem, nagrywaliśmy muzykę i kręciliśmy klipy. Sukces poczuliśmy dopiero podczas koncertu w Palladium, który był wyprzedany pod sam dach. To wydarzenie dużo nam powiedziało. Cieszę się, że po tylu latach płyta wciąż się broni i dzięki niej weszliśmy do domów wielu nowych fanów, a starsi dzięki niej o nas pamiętają. Odpowiadając wprost - umiejscowiłbym nas w środku tabeli.
Dyplomata.
Cały czas doceniam jej oryginalność i lekkość. My wtedy naprawdę żyliśmy tak, że po prostu nagrywaliśmy rap, nie płyty. Nie chodziło nam o nic innego. Chcieliśmy nagrywać i tyle - nieważne po co i dlaczego. Szukaliśmy siebie i ortegowy projekt nam w tym pomagał. To chyba różni Lavoramę od innych rapowych płyt, które wtedy ukazywały się w Polsce.
Z czego wynika ta oryginalność i lekkość, o której mówisz?
Lekkość wynikała przede wszystkim z tego, jak wtedy sobie żyliśmy. O oryginalności trochę trudno mi się wypowiadać, bo płyta wydawała nam się normalna, tak jak normalne wydawało nam się nasze życie. Montreal to mocno liberalne i artystyczne miasto, więc nietuzinkowych osób pojawiało się tam masa. Różnej kultury, maści i pozycji. Znaliśmy poważnych gangsterów, ciekawych reżyserów i bardzo zdolnych muzyków. Te wszystkie doświadczenia powoli w nas wsiąkły. Mieliśmy z Piterem studio 3db, które znajdowało się w ogromnym budynku po fabryce. Ciągle przewijali się przez nie ciekawi ludzie. Niekiedy na jednym stole leżał pistolet i kamera filmowa Bolex. Piter skończył informatykę na uniwersytecie w Montrealu, ja filmówkę, więc łączyliśmy sztukę z komputerami. Z tego powstała nam Ortega Cartel. W projekcie we wczesnych latach obecny był też Krychu, a graficznie i wizualnie bardzo udzielał się 77cuts, który pięknie oprawiał nasze płyty.
Opowiesz coś więcej o waszym studiu?
Założyliśmy je w 2002 roku, może w 2003. Pamiętam, że Piter w tamtym okresie wyjechał do pracy, do Stanów Zjednoczonych. Ja zostałem w Kanadzie. Chillowałem, robiłem bity, zdjęcia i kręciłem filmy. Byłem na drugim roku studiów w szkole filmowej, więc za dnia zajmowałem się szkołą, no a nocą produkcją muzyki. Pewnego dnia wpadła mi do głowy myśl, byśmy stworzyli studio. Było to w momencie, kiedy tak naprawdę nie nagrywaliśmy zbyt wiele, ale czuliśmy potrzebę realizowania swoich akcji. W międzyczasie Piter wrócił ze Stanów. Pamiętam, że zadzwoniłem do niego z pytaniem - „może fajnie byłoby mieć taką kanciapę?”. Zgodził się od razu, nie zadawał pytań. Wszytko super. Włożył w to cały hajs, który przywiózł ze sobą z Ameryki. Ja dołożyłem drugą połowę.
Zawsze tak zgodnie działaliście?
Tak jest. Ja coś wymyślałem, a Piter był najlepszym partnerem do realizacji tych fanaberii. Piękne to było. Studio było gigantyczne! Mieliśmy dla siebie całe piętro w industrialnym budynku. Właścicielem całej nieruchomości był starszy pan pochodzenia żydowskiego o imieniu Joseph. Klasyczny amerykański biznesmen w Cadillacu. Nigdy nie podpisaliśmy umowy na wynajem, po prostu co miesiąc chodziliśmy do niego z kopertą dolarów i tak to leciało przez prawie dekadę. Robiliśmy tam czasem imprezy na 100 osób lub jamy z różnymi muzykami. Swoje próby robili tam przeróżni ludzie z Montrealu, czasem nawet znani. W pomieszczeniu na graty zebrało się pewnie kilka tysięcy butelek Heinekenów i tona szkła po czarnym Black Labelu. Nasza melanżowa dieta wyglądała następująco - Heineken, Black Label, Twixy i weed. W takich warunkach nagrywaliśmy wszystkie albumy Ortegi. Studio zamknęliśmy w 2010 roku. Do dzisiaj, kiedy przejeżdżam samochodem obok budynku, trochę zwalniam.
Jeśli już wprowadzasz w sentymentalny nastrój - na myśl o której sesji bije ci mocniej serce?
Nie wiem, czy mam taką, którą wspominam szczególnie. Sesji było setki i każdą wspominam jak dobrą zabawę. Wiele z nich jak przez mgłę, bo odbyły się dawno temu, a my też byliśmy często zamgleni. Te sesje w zasadzie wyglądały podobnie - pisanie na kolanie pod beaty, które zrobiłem chwilę wcześniej. Nigdy nie jechaliśmy do studia z gotowymi tekstami czy beatami. Z tego, co pamiętam, to często też nie wracaliśmy do nagranych numerów. Więc wiesz - ustawka, ja robiłem beat, pisaliśmy razem, składaliśmy i wychodziliśmy o 3 w nocy. Następny. Oczywiście nie nagrywaliśmy tylko w studiu w Montrealu, ale też w hotelach, czasem w Paryżu, kanadyjskiej puszczy czy w Warszawie. Obaj z Piterem pracujemy w przemyśle filmowym, więc nieraz zdarza nam się spotkać gdzieś na świecie. Wtedy właśnie nagrywamy w pokojach hotelowych. Mikrofonik, karta usb - prosty setup. W tym roku też planujemy taką nagrywkę.
O nowych rzeczach oczywiście pogadamy, ale chciałbym jeszcze pogrzebać w przeszłości. Muszę zapytać o ten filmowy sznyt, który widać w waszych wideoklipach. Tutaj też działaliście jak w przypadku muzyczki - siadamy i robimy na luźno, bez presji?
W pracy przy wideo było podobnie. Bawiliśmy się tym. Gdy nie było zabawy, to nie robiliśmy tego. Przy ustawkach na klipy też szliśmy na żywioł - bez większych planów i scenariuszy. Miało być łatwo i przyjemnie. Bardzo proste podejście. Mamy dużo taśm i materiałów, które nigdy nie wyszły z ortegowych sesji, również na taśmie filmowej 16mm. Wariackie czasy.
Jest szansa, że te wszystkie materiały kiedyś ujrzą światło dzienne?
Nie sądzę. Lepiej, jak to sobie śpi w pudełkach. Chyba że ktoś by zrobił dokument, a były już takie propozycje. No może kiedyś.
Zabrzmiało enigmatycznie.
Propozycje oczywiście grzecznie odrzuciliśmy, bo nie czuliśmy się gotowi na tego typu projekt. Może kiedyś będzie na to lepszy czas. Nasza ścieżka muzyczno-medialna wielu osobom wydawała się ciekawa, więc tych propozycji padło kilka. Ale nie wyglądało to już jak zabawa, więc nie zdecydowaliśmy się. Zawsze ma być fajnie.
Kiedy patrzę sobie w twoje muzyczne CV, to widzę, że nie masz na koncie zbyt wielu kooperacji z innymi polskimi twórcami. Przypuszczam, że na naszej scenie nie zawsze było ci miło.
Kooperacje z artystami w Polsce nie były dla nas tak oczywiste, jakby mogło się wydawać, bo od 1996 roku mieszkam w Montrealu. Tutaj dorastałem. Z tymi, z którymi chcieliśmy działać, to bardzo chętnie nagrywaliśmy muzykę. Jednak większość propozycji zwyczajnie odrzucaliśmy. Oczywiście z respektem i przyjaźnie, ale jakoś nigdy nam się nie chciało. Sądzę, że w naszej karierze dostaliśmy ze sto ofert koncertowych. Przyjęliśmy tylko jedną, bo akurat ta miała dla nas sens. Występ w Palladium był pięknym doświadczeniem. I za to Pawełkowi (Spinache – przyp. newonce) dziękujemy, bo gdyby nie on, ten koncert nigdy by się nie odbył.

Zdradzisz, komu odmówiliście współpracy?
Myślę, że gdybym podał ci listę artystów, którym odmówiliśmy albo z którymi nam coś nie wyszło, wyszłoby dziwnie.
To pogadajmy o współpracy, która została zrealizowana - Miejski patrol z Mielzkim.
Mielon był częścią naszej ortegowej rodziny od płyty „Nic się nie dzieje”. Powiem ci, że osobiście od zawsze jarałem się jego rapem. Uważam go za bardzo zdolnego rapera i super ciepłego człowieka. Bardzo szybko skumał nasz klimat i nagrywki z nim zawsze wychodziły naturalnie. Mielonek i DJ Chwiał przylatywali do Montrealu i tutaj nagrywaliśmy płyty w tydzień.
Płyty?
Mamy jeszcze jedną, która nie wyszła. Nagraliśmy ją kilka lat temu. Może ją wydamy. Na razie leży nam na dysku.
A dlaczego nie zrobiliście tego do tej pory?
Trochę z mojej winy, bo w tamtym czasie byłem zajęty wieloma projektami filmowymi. Później Tomaszek nagrał już inny krążek, coś tam mieliśmy zmienić w tej naszej i tak temat nam się zawiesił. Na pewno coś z tego będzie, bo mamy dobry szkielet. Mielonek jest bardzo zdolny i płodny, więc jak ja się ogarnę, to się uda.
Dość tych staroci. Pogadajmy o rzeczach aktualnych. Po co wam ten nowy singiel?
Nagraliśmy go już jakiś czas temu. Lubimy co jakiś czas wydawać pojedyncze numery. Czasem są to archiwa, czasem rzeczy zupełnie nowe - jak na przykład nasz numer z Reno, który trafił na składankę Junoumi. Te rzeczy pojawiają się, bo... czasem czujemy potrzebę, by coś się pojawiło (śmiech). To nie zwiastuje naszych nowych materiałów, ale pokazujemy, że jedną nogą nadal jesteśmy w tym rapowym świecie. Uwielbiam tworzyć nowe rzeczy, nawet jeśli nie zawsze są to dobre kawałki. Moja teoria jest prosta - co kilka numerów trafia się coś ciekawego bitowo lub tekstowo. Czasem zdarzy się, że to i to się zgadza i właśnie wtedy uznajemy, że warto to pokazać światu. Praca nad utworami zawsze wygląda u nas podobnie. Zaczynamy od hihatów, później powstaje podkład, coś piszemy i nagrywamy na setkę. Nigdy nie robiliśmy na przykład żadnych adlibów. W ogóle wszystkie rzeczy, które trafiają na nasze albumy, nagrywane są na setkę. Nie wiem, czy to fajne, ale nigdy nie chciało nam się składać wokali i bawić się w ten sposób. Może i dobrze byłoby czasem to dopracować, ale czy to zmieniłoby impact naszej muzyki? Nie wiem. Może nasi słuchacze lubią ten wiatr spontaniczności i żywiołu flirtującego z chaosem.
Jest szansa, że słuchacze usłyszą jeszcze od was pełnoprawny longplay, czy może taka przygoda z singlami wam wystarczy?
W tym roku znowu spotykamy się w Paryżu. Nie wiem tylko, czy na nagrywki, czy może na creme brulle i bagietki z serem. Czas pokaże.
Raz na jakiś czas podczas rozmowy przewija nam się temat twojej pracy z kamerą. Kiedy zacząłeś z nią biegać na poważnie?
Z kamerą biegam już bardzo długo, bo tak od 1999, ale na poważnie to jakoś 15 lat. Wtedy na świat przyszła moja córka Maia. Jej narodziny spowodowały, że zacząłem zajmować się tym profesjonalnie. Pracuję jako reżyser i operator. Jestem właścicielem operacji wizualnej pod szyldem Sixteen Pads, która jest dzieckiem naszych melanży przy MPC. Do tej pory nakręciłem z 500 teledysków, setki reklam, filmy dokumentalne, reportaże... dużo fotografii. Ta praca wymaga ode mnie dużo podróży i pracy na planie, ale niczego nie żałuję. Lubię to, co robię.
