
Nie namawiali, ale pisząc swoje teksty, na pewno zachęcili. Z uwagą przeczytałem Przemka Rudzkiego, Michała Trelę i Dominika Piechotę na temat meczów, które wywarły na nich wpływ. Pomyślałem: „a może, skrobnę coś podobnego”. Szybko okazało się, że dłuższe od samego pisania było zastanawianie się, które spotkania wybrać. Ale było warto. Świetny trening pamięci, polecam każdemu.
Sporo zajęła mi refleksja, które mecze ważniejsze: te widziane na żywo czy te sprzed telewizora? W końcu te drugie też wzbudzały emocje i rozbudzały wyobraźnię. Nie chciałem przybierać formy „najważniejszych meczów życia”, bo jakoś tego nie czuję. Nie potrafię powiedzieć, że któreś spotkanie dokonało przełomu. Przynajmniej w moim przypadku byłoby to duże uproszczenie i niepotrzebny patos. Jeśli coś mnie kształtowało, to nie mecze, tylko ludzie poznani dzięki piłce. Chociaż i to nieprawda, bo więcej było takich, którzy z futbolem nie mają nic wspólnego. Ostateczne napisałem o dziesięciu meczach, które widziałem z trybun i do których zwyczajnie lubię wracać. Świetnie się przy nich bawiłem, coś zaobserwowałem. A czasem nawet nauczyłem. Kolejność przypadkowa.
Watford - Leicester, 2016
Vicarage Road nauczyło mnie, że nie idzie się po piwo w 56. minucie, bo można przegapić pięknego gola Riyhada Mahreza. Gorzej, jeśli potem okaże się, że żadna bramka tego dnia już nie padnie, a ty wyjdziesz ze stadionu „wesoły”, ale „niekompletny”. Lubię ten mecz, bo pierwszy raz zobaczyłem Premier League w innym, trochę bardziej przaśnym anturażu. Autokary z piłkarzami na Watfordzie parkują blisko kibiców. Obok stadionu rozpościera się pole działkowe, a maskotka Harry the Hornet zachowuje się, jakby przed chwilą polizała znaczek pocztowy, niekoniecznie ten używany do wysyłania listów. Wcześniej, tego samego dnia byłem też ze znajomymi na White Hart Lane, ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie było tam tak fajnie, jak w ten zimny, marcowy wieczór w Watfordzie.
Sporting - Braga, 2016
Widziałem z trybun, jak Sporting w drugiej połowie odrabia stratę dwóch goli, a w 94. minucie Islam Slimani strzela na 3:2. Trafił się meczyk, nie powiem. Ale nie dlatego o tym piszę. Poleciałem do Portugalii pooglądać trochę piłki, a okazało się, że poznałem kraj, który umiłowałem i miłuję do dziś. Wracam do Lizbony podczas każdej ligowej przerwy w Canal+. Latam w różnych stanach ducha i zawsze znajduje spokój. Portugalia jest dla mnie wyjątkowa. Gdybym miał wybrać miejsce do życia inne niż Warszawa, to pewnie jak Eric Cantona - wybrałbym Lizbonę. Poza tym ten kraj naprawdę żyje piłką. Nawet w najobskurniejszej knajpce jest stary telewizor, gdzie ludzie przy małym „Sagres” w środku tygodnia oglądają Puchar Portugalii. Lubię ich mentalność i historie. Zatopienie się w Portugalii i poznawanie detali tego kraju sprawia mi ogromną przyjemność. A najlepsze, że pewnie do dziś by mnie tam nie było, gdyby nie piłka i to, że koniecznie chciałem zobaczyć Estadio da Luz i Jose Estadio Alvalade.
Tottenham - Sheffield United, 2019
Tym razem odwrotnie: najpierw było życie, a potem piłka. Poleciałem do Londynu na koncert Islandczyka Olafura Arnaldsa, ale na drugi dzień okazało się, że po południu gra Tottenham. I że u internetowych koników można dostać bilet za przyzwoitą cenę. Poszedłem bez żadnych oczekiwań, więc na miejscu lekko mnie zszokowało. W dzielnicy typowych ceglastych domków wylądował statek kosmiczny. Chodziłem po tym stadionie jak dzieciak w sklepie z zabawkami. Cały czas rozmyślałem, jaki to finansowy potwór. Wszystko skrojone jest tak, że towar dostajesz od ręki, a transakcje bezgotówkowe wirują bez końca. Jedna wielka galeria handlowa. Fajnie było poobserwować to z bliska: stadion nowej ery i wstęp do futbolu, który wie, za jakie sznurki pociągać, by otworzyć portfele kibiców. Sam zostawiłem tam z 300 złotych. Pod koniec drugiej połowy nie siedziałem już na trybunach, tylko w restauracji. Telewizor miałem w każdym rogu, a obok pobrzękiwał zespół na żywo. Daniel Levy nie kłamał, gdy mówił, że na tym obiekcie nawet za najtańszy bilet możesz się czuć jak „ktoś”.
Polska - Niemcy, 2014
Pamiętam szał na trybunie prasowej. Dumę i poczucie czegoś wielkiego. Czułem też osobistą satysfakcję, bo akurat rano wróciłem z Oslo, gdzie robiłem reportaż o... Sebastianie Mili. Początkowo nie miał on żadnego związku z tym meczem. Tomek Smokowski wpadł na pomysł, żeby zrobić materiał w Norwegii i Austrii, zwykłą pigułkę do Ligi+ Extra. W czwartek spotkałem się z ludźmi, którzy znają Sebastiana z czasów Valerengi, a już dobę później oglądałem na Narodowym, jak strzela historycznego gola w meczu z Niemcami. Ten wynik poszedł w świat. Od razu dostałem kilka SMS-ów z Norwegii. W międzyczasie w kraju zapanowała moda na Milę. Stwierdziłem, że to jest tak gorący temat, że zamiast krótkiego materiału zrobię większy reportaż. W dwa tygodnie obskoczyłem Wiedeń, Wrocław, Gdańsk i Sztum, gdzie spotkałem się z trenerami Globiszem i Kaczmarkiem. Wspominam to jako świetną przygodę. Coś, co jest udokumentowane w formie wideo i do czego w każdej chwili można wracać.
Fulham - Atletico, 2010
Finał Ligi Europy w Hamburgu, czyli pierwszy lot samolotem. Wcześniej w liceum każde wakacje pracowałem przy owocach w Anglii, ale zawsze jeździłem autobusem (30 godzin, brrr!). Hamburg był inny. Hamburg był skokiem w nieznane. Nagle z przyziemnej Suwalszczyzny znalazłem się w oku cyklonu kolorowej dzielnicy Reeperbahn. Na mieście szaleli fani Atletico, a wędrówki od pubu do pubu były czymś pięknym. Wtedy zrozumiałem, że futbol może być zabawą. Że to pretekst, by podróżować, poznawać ludzi, mieć z życia coś więcej niż klasyczne odbijanie karty o 9 rano w biurze. Ciekawe, otwierające oczy doświadczenie, choć, jeśli mam być szczery, to z samego meczu pamiętam niewiele. Najbardziej podobała mi się energia Hamburga.
Marsylia - PSG, 2016
Stade Velodrome jest piękny, tak stromy i ciągnący się do nieba, że warto było szukać BlaBlaCara, żeby wydostać się z małego Antibes na południu Francji i rzutem na taśmę załapać się na Le Classique. Ten mecz nauczył mnie tego, że czasem nie warto niczego planować, życie samo napisze scenariusz. Zawsze znajdzie się jakiś bilet i jacyś ludzie, którzy ogarną wszystko. W Marsylii widziałem z bliska obrzucany kamieniami autokar PSG, ucieczkę tłumu przed gazem, widziałem gola Zlatana i fantastyczną grę Lassany Diarry (żałuje, że nie zrobił większej kariery). W tym dziwnym mieście, często nazywanym francuskim Gotham City, poznałem świetnych ludzi i trochę uwierzyłem w siebie: że potrafię gadać w ich języku, znam historię miasta oraz klubu i że nawet będąc w obcym mieście sam - dzięki piłce zawsze znajdę sobie kolegów. Do końca życia zapamiętam też lot do Brukseli, już na drugi dzień. Parę razy miałem wrażenie, że samolot zaraz spadnie. Na szczęście połowę pasażerów stanowili ludzi w błękitnym dresie OM. Nie do końca jeszcze ogarniali rzeczywistość po wczorajszym klasyku, za to wspaniale śpiewali stadionowe przyśpiewki, czym niewątpliwie umilili wszystkim ten lotniczy dramat.
Chelsea - Aston Villa, 2012
W życiu i w piłce trzeba mieć szczęście. Przez opóźniony samolot dotarłem na Stamford Bridge dopiero w drugiej połowie, przegapiłem trzy gole, ale akurat tego dnia The Blues strzelili ich osiem, więc aż pięć zobaczyłem na żywo. Pierwszy raz byłem na Premier League z akredytacją w ręku. Siedziałem tuż nad ławką rezerwowych Chelsea, więc mknący wzdłuż linii Eden Hazard wyglądał jak samochodzik, którego nakręcasz na maksa, a potem puszczasz, by latał jak szalony. Zwalił mnie wtedy z nóg, choć i Wilian widziany z odległości trzech metrów miał niesamowity gaz. Pierwszy raz miałem też okazję z bliska poobserwować pracę angielskich dziennikarzy. Zdziwiło mnie, że na konferencji prasowej serwują piwo, a mimo to lodówka stoi pełna. Ludzie faktycznie przyszli tam do pracy, a nie na darmową wyżerkę i popijawę. Ciekawe było też to, jak rozmawiali z Rafą Benitezem, wówczas trenerem Chelsea. Nie siedzieli przyspawani do krzeseł. Nie recytowali pytań przez mikrofon. Otoczyli go w półkręgu i przez pół godziny gadali o piłce, jakby byli w pubie. Poziom detali, tego, jak wnikali w grę, mocno mnie zafascynował. Benitez po wygranej 8:0 miał świetny humor. Sypał żartami, wchodził w dyskusję. Wyglądał na gościa, który może tam siedzieć jeszcze godzinę.
Real Madryt - Atletico, 2016
Finał Ligi Mistrzów w Mediolanie był świetną okazją, by zobaczyć jak wielki futbol wygląda od środka. W windzie możesz spotkać Arrigo Sachiego albo Christophe'a Dugarry'ego. Korytarzem przemknie Luis Figo. Nagle wszystko robi się małe. Dzień wcześniej w centrum miasta odbył się mecz byłych gwiazd europejskiej piłki, trochę taki obwoźny cyrk serwowany przez UEFA. To tam pierwszy raz z bliska zobaczyłem, jaki szał wśród ludzi wywołują piłkarze o globalnej sławie. Że potrzeba tabunów ochrony, specjalnych barierek i pilnie strzeżonych stref, żeby to ogarnąć. To jest poziom kultu, którego w Polsce nie zobaczysz. Sam mecz też był przeżyciem. To jest po prostu święto piłki. Czujesz, że uwaga futbolowego świata koncentruje się tu i teraz, a obserwowanie na żywo jak po boisku porusza się Luka Modrić to obrazki, które w głowie zostają na długo. Nigdy nie miałem ciśnienia, żeby uczestniczyć w wielkich wydarzeniach, ale przynajmniej raz w życiu warto coś takiego zobaczyć.
Leicester City - Atletico, 2017
Całe życie słyszałem historie, że aby akredytować się na mecz Ligi Mistrzów czy Premier League, musisz być członkiem jakiegoś specjalnego stowarzyszenia albo mieć mocne plecy redakcji. A i to zwykle nie wystarcza, bo Anglicy nie wpuszczają dziennikarzy z Polski. Nawet broadcasterzy mają ciężko, jeśli dany redaktor chce sobie posiedzieć na trybunie prasowej dla zabawy. W marcu 2017 roku akurat byłem u rodziny niedaleko Leicester, a za pięć dni mistrzowie Anglii walczyli o półfinał Ligi Mistrzów. Napisałem do klubu najzwyczajniejszego w świecie maila i - nie kłamię - po dwóch minutach dostałem odpowiedź, że „okej”. Że co prawda nie mają dla mnie miejsca z biurkiem, ale że jakieś się znajdzie. Przyjechałem i przeżyłem fantastyczny wieczór. Nigdy nie wiedziałem na angielskim stadionie takiej oprawy, jaka tego dnia była na King Power Stadium. Hymn Ligi Mistrzów w połączeniu z trybunami w całości wypełnionymi niebiesko- białymi flagami robił kosmiczne wrażenie. Ci ludzie naprawdę wierzyli, że tego wieczoru może wydarzyć się coś wielkiego. I aż szkoda, że po remisie z Atletico nie awansowali dalej, bo taki mecz prędko się w Leicester nie powtórzy.
Ajax - Juventus, 1996
Na koniec zrobię wyjątek i napiszę o jednym spotkaniu, które widziałem tylko w telewizorze. Nie mogę go pominąć, bo skoro już wzięło mnie na wspominki, to ono i tak wróci. Każdy z nas ma taki mecz. Zwykle wygląda tak samo: jest jakiś pokój, czarne pudło, a na nim kolorowy, inny świat. Trochę to dla mnie niepojęte, że sześciolatek może pamiętać takie rzeczy. No, ale pamiętam: karne w finale Ligi Mistrzów w meczu Ajax - Juventus rozpoczęły lawinę, po której nie było odwrotu. Kolejny finał z Borussią tylko to utwierdził, wtedy już miałem pełną świadomość, znałem składy, a w rodzinie mogłem robić za eksperta. Śmieszy mnie dziś, kiedy bukmacherzy w czasie pandemii tworzą wirtualne mecze i rozgrywają je na papierze. Ja to robiłem już ponad 20 lat temu, z tym, że bez chęci zysku! Tworzyłem składy, rankingi, rozgrywałem fikcyjne spotkania, które miały miejsce tylko w mojej głowie. Dlatego te karne na Stadio Olimpico w Rzymie z 1996 roku są takie ważne. Prawdopodobnie to wtedy nastąpił „pstryk”. Szalik miałem Ajaxu, ale już koszulkę Del Piero.