Nie zapowiadał się na wybitnego sportowca, a gdyby nie problemy w wojsku, to na igrzyskach mógł nawet nie wystartować. W swojej karierze miał dużo pecha, łącznie z poważnymi kontuzjami i olimpijskiem upadkiem, a mimo to to właśnie on już na zawsze będzie znany jako pierwszy w historii Polski zimowy medalista olimpijski. Co więcej, Franciszek Gąsienica-Groń dokonał tego w kombinacji norweskiej, co dziś wydaje się w naszym kraju niemożliwe.
Jak na symbol zimowego olimpizmu w Polsce przystało, Gąsienica-Groń urodził się w Zakopanem, jednak mało wskazywało na to, że będzie sportowcem, a co dopiero, że stanie się atletą historycznym. Próbował zimowych sportów, nawet z małymi sukcesami w narciarstwie alpejskim czy biegach narciarskich, ale jego warunki fizyczne (bardzo szczupły, 170 centymetrów wzrostu) miały powstrzymać go przed zrobieniem kariery.
WSZYSTKO PRZEZ WOJSKO
Dużo zmieniło się po zasadniczej służbie wojskowej. Gąsienica-Groń miał wyraźnie „zmężnieć” podczas jej pełnienia, co bardzo szybko przełożyło się na wyniki sportowe jeszcze w trakcie wojskowych spartakiad. Wygrywał m.in. w pływaniu, tenisie stołowym czy strzelectwie, a w drugoligowym piłkarskim Wojskowym Klubie Sportowym z Łodzi (aktualnie KS Orzeł Łódź) grał w ataku… z Ernestem Pohlem, legendą polskiej piłki nożnej. Zarówno Groń, jak i Pohl nie byli jeszcze wtedy znanymi sportowcami, ale ostatecznie jeden z nich strzelił setki bramek dla Górnika Zabrze, Legii Warszawa i reprezentacji Polski, a drugi…
A drugi musiał się mocno rozczarować, zanim ponownie o poważnym sporcie pomyślał. Groniowi bowiem w wojsku spodobało się na tyle, że dostał się do szkoły oficerskiej. Gdyby wszystko szło zgodnie z planem, przyszły olimpijczyk do sportu by już nie wrócił. Pojawił się jednak problem, bo Franciszek coraz dłużej czekał na wojskowy awans, a im dłużej i niecierpliwiej czekał, tym bardziej się irytował. Po dość długim czasie oczekiwania Gąsienica-Groń stwierdził, że nie ma to dalszego sensu i wraca do Zakopanego.
„WOYNA” O IGRZYSKA
W swoim rodzinnym mieście spotkał Mariana Woynę-Orlewicza, olimpijczyka z Garmisch-Partenkirchen (1936), który namówił go na spróbowanie kombinacji norweskiej. Groń miał wtedy 23 lata i kombinacji w ogóle nie uprawiał, a do igrzysk w Cortina d’Ampezzo (1956) zostały zaledwie dwa lata. Trafił jednak w dobre ręce – Woyna-Orlewicz i jego asystent, którym okazał się późniejszy wybitny trener kombinacji norweskiej Tadeusz Kaczmarczyk, wiedzieli co robić.
Początki były trudne, bowiem dość często zdarzały się momenty, że nieprzyzwyczajony do skoków narciarskich Franciszek miał problemy z utrzymaniem równowagi na progu. Szybko wszedł jednak do czołówki polskich kombinatorów, którzy przed igrzyskami wspólnie trenowali na nieistniejących już skoczniach na Hali Kondratowej czy w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Miłośnicy polskich gór mogą ze zdziwieniem wyobrażać sobie, jak w ogóle w tych istotnych dla Tatr miejscach były budowane skocznie narciarskie, ale wtedy były to jedne z nowocześniejszych (obok kompleksu w Zakopanem, znanego nam dzisiaj z Wielkiej Krokwi) obiektów w Polsce. Skocznia na Hali Kondratowej była świadkiem dwóch ważnych wydarzeń dla polskiego sportu – jedno to przełożone ze Średniej Krokwi mistrzostwa Polski w skokach, które w 1932 roku wygrał legendarny Stanisław Marusarz. Drugie to przygotowania olimpijczyków do igrzysk w 1956 roku, co dało nam olimpijski medal.
Tego krążka mogłoby nie być, gdyby nie to, co zrobił trener Woyna-Orlewicz. Na treningach przed igrzyskami i przedolimpijskiej próbie polskiej kadry Groniowi nie poszło najlepiej. Raz był drugi, ale dwukrotnie znalazł się też za podium. Szkoleniowiec wiedział, że gorsza forma nie wynika z umiejętności, a mocno kiepskiego samopoczucia zawodnika. Z drugiej strony trudno się dziwić działaczom, że mieli co do naszego późniejszego medalisty spore wątpliwości i nie chcieli początkowo zakwalifikować go na igrzyska. Zero doświadczenia (trenował dopiero dwa lata) i brak wyników nie napawały optymizmem. Do akcji wkroczył więc Woyna-Orlewicz, zwany przez podopiecznych „Wujkiem”. Postawił sprawę jasno – jak Gąsienica-Groń nie pojedzie do Włoch, to on też nie pojedzie. Działacze nie mieli wyboru i musieli coś z tym zrobić. Wysłali zawodnika na ostateczną próbę przedolimpijską do Szwajcarii, a Gąsienica-Groń tę próbę wygrał.
PECH, PECH I… MEDAL?
W Cortina d’Ampezzo Gąsienica-Groń był w znakomitej formie. Na treningach skoków był w czołówce i zaczęła wokół niego narastać presja – w końcu to właśnie on mógł zostać tym, który jako pierwszy zdobędzie zimowy medal dla Polski. To medalowe nastawienie zdekoncentrowało samego zawodnika, który podczas pierwszego skoku ledwo uratował się przed upadkiem na progu, a i tak zrobił to tylko po to, by upaść przy lądowaniu. Katastrofa i ostatnie miejsce – przynajmniej na chwilę, bo w tamtym czasie serii skoków było trzy, a liczyły się dwie najlepsze. Groń przestraszył się powtórki i w kolejnych dwóch próbach nie ryzykował. Mimo tego że w treningach wciąż był w czołówce, to po skokach zajmował miejsce dziesiąte.
W biegu zaatakował bardzo szybko, przesuwając się o kolejne pozycje. Znajdował się za Alfredo Pruckerem, który był sprawcą kolejnego dla Polaka pechowego zdarzenia. Włoch niedługo przed metą upadł na jednym ze zjazdów. Groń, próbując go wyminąć, wpadł w zaspę, z której musiał wygrzebywać się dobre kilkanaście sekund. Mimo to chwilę później jak najszybciej ruszył do mety. Po jej przekroczeniu wciąż nie wiedział, jaki jest wynik. W tamtych czasach wszystko było znacznie mniej przejrzyste i sędziowie musieli przeliczyć dostępne dane, co z reguły zajmowało około dwóch godzin. Kiedy radzieccy dziennikarze zagadali Franciszka i powiedzieli mu, że według ich obliczeń ma brązowy medal, Polak nie uwierzył. Dopiero sędziowie wyprowadzili go z tego stanu ogłaszając oficjalne rezultaty.
Gąsienica-Groń stał się nie tylko pierwszym w historii Polski zimowym medalistą olimpijskim, ale też pierwszym w historii medalistą w kombinacji norweskiej, który nie pochodził z kraju nordyckiego. Przez pierwsze 32 lata igrzysk podium między siebie rozdzielali jedynie Norwegowie, Szwedzi i Finowie. W Cortina d’Ampezzo również by tak było, ponieważ w pierwszej szóstce poza Groniem mieliśmy trzech Norwegów, Szweda i Fina, ale sprawę wyjaśnił pewien pechowy kombinator, który jeszcze dwa lata wcześniej nie myślał o powrocie do sportu.
Pechowy, bo sytuacja ze skokiem i upadającym Włochem mogła go kosztować srebrny medal, jednak łut szczęścia sprawił, że mimo tego wszystkiego minimalnie wyprzedził innych medalowych kandydatów w walce o brąz. To zresztą brąz miał mu najbardziej pasować – tak przy oglądaniu medali zawyrokował biegacz Józef Rubiś, który – jak się okazało – przewidział przyszłość swojemu koledze.
NAGRODA, KARA I KONTUZJA
Od organizatorów igrzysk dostał dwa medale (drugi brązowy jako medal mistrzostw świata – w tamtych czasach igrzyska miały też rolę mistrzostw świata w narciarskich konkurencjach) i wieczne pióro. Po powrocie do kraju otrzymał talon na motocykl WFM – rarytas, na który mało kto mógł sobie pozwolić. Czekał go też… dywanik u partyjnych działaczy. Każdy z olimpijczyków dostał do Włoch oficjalną wyprawkę odzieżową, którą potem musiał zwrócić. Gąsienica-Groń zgubił nylonową, białą koszulę, której w Polsce w tamtym czasie dostać było nie sposób. Efekt? Grzywna i dalsza obserwacja.
Poważna kariera Gąsienicy-Gronia nie potrwała jednak długo. Rok po igrzyskach startował w Memoriale Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Woda stojąca na progu skoczni wyhamowała jego narty i sprawiła, że potężnie uderzył o zeskok. Rozległe wstrząśnienie mózgu, złamanie mostka, obojczyka, uszkodzenie siódmego kręgu kręgosłupa oraz stan śpiączki farmakologicznej przez trzy dni – bilans tego upadku był niemalże tragiczny.
Sportowca udało się uratować, a on sam wrócił do sportu, lecz już bez większych sukcesów. Zdobywał tylko i aż medale mistrzostw Polski i ostatecznie zakończył karierę w 1964 roku. Został trenerem i przez lata obserwował jak rozwijają się polskie sporty zimowe, ze szczególnym uwzględnieniem skoków narciarskich. Trenował m.in. Klemensa Murańkę czy swojego wnuka, olimpijczyka z Salt Lake City (2002) Tomasza Pochwałę. Jeden z jego szkoleniowców, Tadeusz Kaczmarczyk, trenował zresztą potem Stefana Hulę seniora (brąz MŚ w kombinacji w 1974 roku), ojca naszego medalisty olimpijskiego z Pjongczangu (2018) i przyszłego olimpijczyka z Pekinu, który skakał i z Murańką, i z Pochwałą. Świat polskich sportów zimowych jest mały, bo Gąsienica-Groń rywalizował też chociażby z Władysławem Tajnerem – tak, z tych Tajnerów.
W tym małym świecie jest jednak tylko jeden sportowiec, który mógł jako pierwszy dać Polsce medal olimpijski zimą. Był nim właśnie Gąsienica-Groń – kombinator, który strzelał gole razem z Pohlem, skakał z Tajnerami i przez całe życie miał pecha – tylko po to, żeby ten jeden raz, w kluczowym momencie, szczęście się do niego uśmiechnęło.
