Zanim stał się jednym z największych wirtuozów koszykówki, Manu Ginobili był nieoszlifowanym diamentem, który do NBA wszedł trochę tylnymi drzwiami. Teraz – drogą pełną przypadku wiodącą od Argentyny, przez Włochy, aż do Teksasu – zasłużenie trafia do Hall of Fame. W jaki sposób ta przygoda w ogóle się więc zaczęła?
1997 rok na stałe zapisał się w historii San Antonio Spurs. Oczywisty powód to wybór Tima Duncana z pierwszym numerem draftu. Jak się jednak okazuje, także wtedy po raz pierwszy na radarze teksańskiej drużyny znalazł się Manu Ginobili. Jego droga do NBA to nie tylko ciężka praca i duży talent, ale także sporo przypadku, który będzie się w tej historii czasami przewijał.
RC Buford latem 1997 roku został nowym dyrektorem skautingu Spurs, a jednym z jego pierwszych zadań była wizyta na mistrzostwach świata do lat 22. To impreza, której dziś FIBA już nie organizuje – po raz ostatni odbyła się w 2005 roku.
Wtedy Buford wybrał się do Australii, by obejrzeć kilku utalentowanych zagranicznych zawodników. Warto zresztą pamiętać, że mowa o czasach, gdy zawodnicy spoza USA dopiero przebijali się do świadomości klubów NBA. Dopiero kilka miesięcy później w top 10 naboru wybrany zostanie Dirk Nowitzki, który razem z m.in. Ginobilim przetrze potem szlaki dla nowego pokolenia europejskich graczy dominujących dziś w NBA.
SZALONY ŹREBAK
Buford był więc na tamtej imprezie tak naprawdę jednym z niewielu przedstawicieli ze świata NBA. Na pewno nie przyjechał jednak tam specjalnie dla Ginobiliego, bo o jego istnieniu nie miał wcześniej bladego pojęcia. 20-letni wtedy Argentyńczyk miał zresztą na turniej wcale nie jechać, ale kilku innych reprezentantów odmówiło ze względu na niezbyt komfortowy termin imprezy.
Ginobili zrobił jednak na Bufordzie dobre pierwsze wrażenie. – Miał w sobie wielką pasję i ogromną zawziętość – opowiadał po latach dla ESPN. W rozmowie z Zachiem Lowe określił z kolei młodego Emanuela mianem „szalonego źrebaka”. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, bo Ginobili był wtedy wciąż bardzo chudy, ale potrafił wyczyniać na parkiecie rzeczy niesamowite.
– Część z tego miała sens, a część nie – stwierdził Buford. Sam zainteresowany nie przypuszczał wtedy, że turniej ten stanie się dla niego przepustką do NBA. Dla większości skautów i ekspertów pozostał zresztą zawodnikiem anonimowym. Było tak nawet po jego przenosinach do Włoch rok później.
ZREWIDOWANE MARZENIA
Ginobili urodził się w argentyńskim mieście Bahía Blanca, które koszykówką żyje i oddycha. Piłkę do kosza miał zresztą w rękach od najmłodszych lat. Jego ojciec był trenerem lokalnego zespołu, a dwójka starszych braci grała w koszykówkę zawodowo. Sęk w tym, że Emanuel przez długi czas odstawał od swoich rówieśników pod względem fizycznym. Często bywał przez to niszczony na boisku, choć też stąd wziął się jego upór i zawziętość. Jako młody dzieciak oglądał wyczyny Michaela Jordana, marząc o angażu w NBA.
Gdy zaczął robić trochę szumu w lidze argentyńskiej, to zdał sobie sprawę, że to marzenie może nie być wcale tak odległe. Troszeczkę je jednak zrewidował. Chciał trafić do Europy. Z uwagą zaczął śledzić m.in. Serie A. Jednym z powodów była też jego znajomość z Hugo Sconochinim, czyli innym wielkim argentyńskim talentem. Sconochiniego już w 1990 roku wypatrzył włoski trener Gaetano Gebbia, który miał dobre oko do młodych graczy i przez lata ściągnął do Reggio di Calabria sporą grupę ciekawych zawodników.
PRZENOSINY Z POLECENIA
Marzenie o grze we Włoszech spowodowało, że Ginobili przyjął nawet włoskie obywatelstwo. Miało mu to ułatwić proces przenosin. Wykorzystał przy tym fakt, że jego pradziadek dekady wcześniej wyemigrował do Argentyny z włoskiej Cremony. Początkowo odezwał się do niego jednak klub z Hiszpanii, któremu Ginobili odmówił.
Dość niespodziewanie kolejna oferta nadeszła z… Reggio. Trener Gebbia poprosił o polecenie jednego ze swoich byłych graczy z Argentyny, a ten bez zastanowienia wskazał na Manu. Tym samym Ginobili poszedł śladami Sconochiniego. Tak samo, jak starszy rodak, najpierw zaczął błyszczeć na zapleczu włoskiej ekstraklasy.
Kalabryjskich fanów porwał przyprawiającym o zawrót głowy repertuarem zagrań. Szybko znalazł się na radarze mocniejszych klubów z Serie A. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że musi jeszcze trochę dojrzeć, by mierzyć się z silniejszymi i większymi od siebie. Była to zresztą dla niego nowość. – W Argentynie nie ma zespołów, gdzie jest aż tylu wysokich graczy – tłumaczył.
PRZESPANY WYBÓR
W międzyczasie jego postępy obserwowali także Spurs. Wybór Duncana w drafcie rzeczywiście okazał się przełomem dla teksańskiego zespołu, bo już w 1999 roku – w skróconym przez lokaut sezonie – ekipa z San Antonio wdrapała się na ligowy szczyt. Z tego też powodu kilka tygodni później zdecydowała się oddać swój wybór w pierwszej rundzie draftu. Spurs woleli bowiem zatrzymać mistrzowski skład i nie dodawać do drużyny nikogo nowego. W drugiej rundzie postawili więc na gracza, który na NBA i tak nie był gotowy.
Z przedostatnim numerem w całym drafcie wybrali właśnie Ginobiliego. Dziś określa się to jako jeden z najlepszych wyborów w całej historii ligi, ale wtedy zastępca komisarza nie potrafił nawet odpowiednio wymówić nazwiska 22-latka. On sam w trakcie wydarzenia... spał, będąc razem z reprezentacją Argentyny na turnieju w Brazylii.
Nie miał nawet pojęcia, że draft się odbywa. Stał się tymczasem jednym z pierwszych graczy wybranych na tzw. stash, co teraz jest w NBA praktyką stosowaną bardzo często. Spurs wybierali go bowiem z intencją pozostawienia na co najmniej dwa kolejne lata w Europie.
OPCJA REZERWOWA
W ten sposób pozyskali do niego prawa, ale też spełnili założenie sprzed draftu, aby nie dodawać do zespołu nikogo nowego. Optymistycznie nastawiony do Ginobiliego od początku był m.in. Gregg Popovich.
– Jak co roku oglądam draft i patrzę, jak wybieramy kogoś, o kim nigdy nie słyszałem. Dzwoni do mnie Pop i zaczyna opowiadać, że to będzie świetny gość i czego to on nie potrafi. Okej, jak tam sobie uważasz… – opowiadał po latach Duncan.
Tłumaczył, że wiele razy słyszał już podobne zapewnienia od Popa, które potem nie miały pokrycia w rzeczywistości. Ginobili okazał się jednak inny. Dobre występy w Reggio sprawiły, że w 2000 roku – a więc już po wyborze w drafcie – trafił do Bolonii. I znów zadziałał przypadek, bo legendarny Virtus, który w latach 90. był jedną z największych drużyn w Europie, chciał początkowo sprowadzić fantastycznego włoskiego zawodnika Dino Meneghina. Tak naprawdę Manu był więc dla nich tylko opcją rezerwową.
W POTRÓJNEJ KORONIE
Przeskok z zaplecza do Serie A był dla argentyńskiego obrońcy całkiem spory. Widać to było choćby w koszmarnym debiucie, kiedy to Ginobili w niecałe 19 minut gry nie zdobył ani jednego punktu. Jak mówił po meczu, był to na pewno jego pierwszy taki występ na włoskiej ziemi.
W oddali gdzieś majaczyła wizja gry w NBA – w trzyletnim kontrakcie z Virtusem miał opcję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych już po dwóch latach – ale snu z powiek mu nie spędzała. Najpierw podbić trzeba było Włochy. I choć początki łatwe nie były, to jednak w grudniu 2000 roku Virtus zmienił się w drużynę nie do zatrzymania, a Ginobili zaczął wyrastać na jedną z największych gwiazd europejskiego basketu.
Szybko stał się liderem zespołu, przejmując pałeczkę z rąk legendarnego Sašy Danilovica, który przed startem rozgrywek zakończył karierę. Pod wodzą trenera Etorre Messiny – z którym potem Manu spotkał się również w San Antonio – bolońska ekipa wygrała w tamtym sezonie wszystko, co się dało, osiągając historyczną potrójną koronę.
ZERWANIE Z ANONIMOWOŚCIĄ
Ginobili został z kolei wybrany najlepszym graczem finałów Euroligi oraz ligi włoskiej. Z pewnością nie był już postacią anonimową, choć zawodnikom NBA poznać dał się tak naprawdę dopiero na mistrzostwach świata w 2002 roku.
Zanim jeszcze trafił do ligi, poprowadził Argentynę do zwycięstwa z reprezentacją Stanów Zjednoczonych w drugiej rundzie tamtej imprezy. I to na ich ziemi, bo mistrzostwa odbywały się w Indianapolis. Była to pierwsza porażka Amerykanów, odkąd w kadrze zaczęli grać zawodnicy z NBA. Argentyna zdobyła na tamtych mistrzostwach srebrny medal. Złoty krążek wywalczyła natomiast dwa lata później na igrzyskach, pokonując USA w półfinale turnieju olimpijskiego.
Ginobili był już wtedy ulubieńcem kibiców Spurs. W debiutanckim sezonie jako całkiem już doświadczony 25-latek pomógł teksańskiej drużynie wywalczyć kolejne mistrzostwo – pierwsze z czterech w swojej karierze. Spośród 141 graczy, którzy zagrali w NBA co najmniej 1000 spotkań, żaden nie wygrywał zresztą częściej (72 procent), niż właśnie Manu.
MISTRZ NIEPRZYPADKOWY
Tylko trzech zawodników ma ten odsetek na poziomie 70 procent lub wyższym. Oprócz Ginobiliego to jeszcze tylko Duncan oraz Tony Parker. Robi to tym większe wrażenie, że Manu ponad 700 spotkań ze swoich 1057 meczów w NBA zaczynał w roli rezerwowego.
Argentyńczyk zrewolucjonizował pojęcie „szóstego gracza”, wygrywając ostatecznie batalię z trenerem Popovichem, który początkowo próbował opanować szalone źrebię, a gdy to mu się nie udało, to ustąpił i pozwolił Ginobiliemu być po prostu sobą: chaosem kontrolowanym.
Efekty przerosły najśmielsze oczekiwania. Gra we Włoszech – choćby na dużej euroligowej scenie – świetnie przygotowała Ginobiliego do występów na amerykańskich parkietach i pozwoliła mu stać się prawdziwym wirtuozem koszykówki. Euro-stepującym magikiem, a do tego wielkim mistrzem i przy okazji jedną z najbardziej lubianych postaci całego koszykarskiego świata. A nawet jeśli czasem po drodze zadziałało szczęście czy przypadek, to Manu do koszykarskiej Hall of Fame na pewno nie trafia przypadkowo.
Komentarze 0