Punkt wyjścia jest świetny – mamy dwa podobne samochody jadące krajową jedynką. W jednym facet w średnim wieku wiezie marudnych pasażerów, w drugim inny facet w średnim wieku przewozi dopiero co skradzione dwa miliony złotych.
Oczywiście koło fortuny musi kręcić się tak, że samochody zostaną pomylone. Ale nie takie rzeczy widzieliśmy już w telewizji. I nie takie rzeczy widzieli twórcy Pewnego razu na krajowej jedynce, reżyserski tandem Grzegorz Jaroszuk – Jakub Piątek. Twórcy młodzi, legitymujący się niezłymi, pełnometrażowymi produkcjami w portfolio, ale przede wszystkim reżyserzy, których serialowe inspiracje sięgają daleko poza krajowe poletko. Widać, że lekcje ze współczesnego kryminału zostały tu rzetelnie odrobione.
Przede wszystkim zwarta fabuła: sprawnie podzielona na sześć epizodów całość trwa mniej niż trzy godziny. Sprawnie, bo z zachowaniem odpowiedniej dramaturgii; jest tak, że każdy odcinek kończy się akurat w tym momencie, w którym chcielibyśmy oglądać więcej. A akcja rozgrywa się to w samochodzie, to w lesie, to wreszcie w przydrożnym motelu. Swoją drogą część motelowa ma w sobie urok krajowych produkcji z lat 80. wymieszanych z regularnym kinem akcji; nastrojowo oświetlone wnętrza, które pewnie pamiętają czasy PRL-u, a w nich strzelanina; Księżyc z Peweksu, ale to Psy. Wypada też docenić Pewnego razu na krajowej jedynce za dyscyplinę scenariusza. Sześć odcinków, siódemka bohaterów, każdy otrzymuje mniej więcej tyle samo uwagi. Nie ma tu postaci z przegadanymi rolami, ani takich, które pojawiają się na chwilę i w sumie to nie wiadomo po co.
Ale to bohaterowie niosą na swoich plecach największy minus serialu. Krótko i na temat – trudno ich polubić. Może dlatego, że prawie nic o nich nie wiemy. Jest ojciec-pijak i jego krnąbrna córka, ale dlaczego relacje między nimi są takie złe, czemu Dianka tak się buntuje i co tata Leon chce z tym zrobić – nie wiadomo. Nieco ciekawsi są Klara, irytująca pani w średnim wieku, która właśnie uciekła od związku bez miłości, oraz okłamujący swoją internetową sympatię Wojtek, natomiast w dalszym ciągu nie mówimy o bohaterach narysowanych grubą kreską, co najwyżej szkolnym cienkopisem. Im dalej w las, tym ważniejszy jest wątek napotkanej przypadkowo na drodze Leona i jego pasażerów prostytutki Celiny oraz jej opiekuna, wyćpanego koksem Adriana, ale takie sexworkerki i takich alfonsów już widzieliśmy. Paradoksalnie najciekawszą postacią wydaje się milczący Emil, bandyta, który ukradł dwa miliony. Pytanie tylko, czy ta ciekawość wynika z pomysłu twórców, czy raczej jego braku; Emil to zgrywa ponurego draba jak w No Country For Old Men, to znów sprawia wrażenie faceta, który nie ogarnia, w co właściwie się wpakował.

Coś tu nie zostało odpowiednio wyważone. Może warto było dorzucić jeszcze jeden odcinek i nieco mocniej podkreślić to, co motywuje bohaterów do takiego, a nie innego działania. I skoro twórcy wyraźnie czerpią z Coenów (ulubiony przez słynnych braci z Hollywood wątek drobnego zdarzenia, które zapoczątkowuje lawinę nieszczęść, jakie spadają na pazerne postacie – osoby dramatu, też jest tu obecny), to szkoda, że brakuje tu elementu nadającego całości dystansu. Odrobiny absurdu. Szczypty czarnego humoru. A może horroru? Coś, co sprawiłoby, że Pewnego razu na krajowej jedynce będzie nie tylko ambitnym zmierzeniem się ze współczesnym kryminałem, ale czymś więcej, tworem niespotykanym zwykle w polskiej telewizji. Zwłaszcza że za czynami bohaterów idzie realna chęć poprawy życia. Nikt tu przecież nie pochyliłby się nad kradzioną kasą, gdyby nie uwierała go własna codzienność.
To można było obśmiać, trochę wykrzywić, zagrać konwencją. Wyszło poważnie i tak jakby po łebkach, bo znów – za mało wiemy o ludziach, którzy doprowadzili do tego bałaganu. Nie liczymy na drugi sezon, bo ta czwórka drugi raz do jednego samochodu pewnie już nie wejdzie.

Komentarze 0