W muzyce popularnej są producenci-giganci, którzy wyznaczali trendy przez dekady, a na swoich barkach nosili niemal całe notowania list przebojów. Ewoluowali, ale nawet ich jasno określone brzmienie wystarczyło, żeby telefon brzęczał bez przerwy, a pod drzwiami do studia ustawiała się kolejka najgorętszych nazwisk.
Artykuł pierwotnie ukazał się w sierpniu 2021 roku.
Ten człowiek od lat jest jednym z nich. Wybitne ucho do melodii, niebywały talent do tworzenia perkusyjnych groove’ów, a echa brzmienia, które wypracował z Chadem Hugo pod szyldem The Neptunes, dwie dekady temu, można usłyszeć także w dzisiejszych hitach. Nie znaczy to, że kariera Pharrella jest pozbawiona skazy – przy tak płodnym artyście wpadki to normalna rzecz. Na szczęście w tym roku zaserwował same bangery, wspierając Pushę T, Rosalię i Kendricka Lamara na ich nowych albumach czy dostarczając wybitny singiel Cash In Cash Out. Producencka supergwiazda, człowiek-mem, filantrop, miłośnik głupich czapek, najbardziej ekscytujący falset w branży, aktor głosowy bajek dla dzieci, kolekcjoner nagród Grammy – Pharrell Williams.
Legenda głosi, że w 2003 roku około 40% hitów z list przebojów wyszło spod ręki Neptunes albo samego Pharrella. Taką dominację, dzieloną wtedy z Timbalandem, trudno przebić. Była to pozycja w pełni zasłużona, bo świat zachłysnął się brzmieniem duetu Williams/Hugo. R’n’B dało im wyczucie melodii i harmonii, skejterskie łobuziarstwo i rockowe wycieczki brzmieniowy pazur, a futurystyczne zacięcie – świeżość, z której każdy chciał skorzystać. Produkcje duetu były na wskroś nowoczesne, śmiało korzystające z technologicznego postępu, ale także z nieprzebranych pokładów nieszablonowej kreatywności. Mimo różnych rapowych produkcji (w tym kapitalny Superthug Noreagi), budowa niebotycznej pozycji Neptunes na dobrą sprawę zaczęła się od wyprodukowania debiutu Kelis. Potem było już z górki.
Clipse nie byłoby aż tak unikalną potęgą, gdyby te kokainowe wersy trafiały na standardowe, boombapowe beaty albo blingowe instrumentale odbijane od sztancy. Nawet jamajska gwiazda, Beenie Man, dostał się na amerykańskie listy przebojów dzięki talentom duetu. Neptunes i sam Williams na początku XXI wieku współpracowali z każdym znaczącym nazwiskiem; od Jaya-Z po Ushera czy Gwen Stefani (Hollaback Girl). Kiedy Williams i Hugo siadali do beatu, jedno było pewne: będzie bujał i intrygował. Produkcja to jedno, ale Pharrell jest również niesamowitym kompozytorem, który wyciąga najlepsze cechy z każdego artysty, z którym pracuje, a do tego z niebywałą lekkością serwuje melodie zdolne podbić serca i uszy milionów.
Nie da się opisać wpływu, jaki Williams i Neptunes roztoczyli nad muzyką popularną. Postępująca od początków XXI wieku hiphopizacja popu to w dużej części ich zasługa. Neptunes byli definicją nowoczesności i odwagi, która w swoim eksperymentalnym charakterze nie traci atrakcyjności, zdolnej przyciagnąć masowego odbiorcę. Pharrell dość szybko odnalazł się w roli gościnnego wokalisty, okraszając setki utworów zwrotkami, refrenami, a czasami tylko rewelacyjnymi chórkami w tle. Ten kierunek eksplorował mocniej na solowym debiucie In My Mind z 2005 roku.
Codziennie staram się wymyślać się na nowo. Wszyscy ewoluujemy, to nie jest coś szczególnego dla mnie – mówił w wywiadzie udzielonym Compleksowi prawie dekadę temu. 2013 był ciekawym i dziwnym rocznikiem dla Pharrella. Z jednej strony – razem z Nilem Rodgersem – wpuścił trochę człowieczeństwa i organicznego ducha disco w robotyczny duet Daft Punk. Z drugiej – stworzył abominację i hymn kultury gwałtu – Blurred Lines ze skompromitowanym Robinem Thicke. O ile Get Lucky i wydany w 2014 roku Happy (z soundtracku do Despicable Me 2) dały mu nowe punkty wejścia do masowej wyobraźni (i kontrakt z Columbia Records na drugi solowy album), o tyle duet z autorem jednego z najgorszych rozwodowych albumów w historii (serio, Paula to siedem symultanicznych koszmarów zawartych w formie muzyki) napędził mu sporo kłopotów. Jeszcze w 2014 roku nieporadnie bronił utworu, mówiąc coś o tym, że to piosenka o dobrej dziewczynie, która tańczy, ale pięć lat później ocenił go jako wykwit seksistowskiej kultury. W 2015 roku Thicke i Williams trafili na salę sądową i musieli zapłacić ponad 7 milionów dolarów za użycie groove’u z utworu Marvina Gaye’a.
Pomijając charakter tej piosenki, wyrok był szkodliwym ograniczaniem artystycznej ekspresji i kolejnym dowodem na to, że prawo nie nadąża za rzeczywistością. Ta sytuacja była o tyle ironiczna, że Pharrell przez całą swoją karierę był mistrzem groove’u, a spod jego ręki wypłynęły setki rewelacyjnych, autorskich partii bębnów. Co ciekawe, nawet takie zawirowania nie przeszkadzały mu rządzić w innych obszarach – G I R L, solowy album wydany w 2014 roku, był wielkim hitem, a w międzyczasie Pharrell zasilił jeden z większych przebojów nowej gwiazdy z Atlanty, Future’a, Move That Dope. To właśnie siła Williamsa, który cały czas działa, nawet jeśli jedno przedsięwzięcie będzie mniej udane, albo narobi mu przypału. Co, powiedzmy szczerze, jest rzadkością; inba z Blurred Lines to jedyna sytuacja tak dużych rozmiarów. Inne odpalą się z poczwórną mocą.
Nie da się ukryć, że w połowie zeszłej dekady Pharrell lekko zmęczył publikę i krytykę. Okres wokół Get Lucky i G I R L, choć bardzo udany pod względem komercyjnym, trudno uznać za najlepszy artystycznie w jego karierze. Producent najlepiej sprawdzał się, kiedy rozkładał skrzydła szeroko, szukając bounce’u w ciemniejszych miejscach, zderzając melodyjną wrażliwość ze słabością do zepsutego brzmienia syntezatorów i mocnych bębnów. Epoka Get Lucky to trochę mielenie kółkami w miejscu. Mało kto uzna Random Access Memories za najlepszy album Daft Punk, a G I R L, choć pełne chwytliwych momentów, z perspektywy czasu wypada grubo poniżej możliwości Williamsa. Nie wspominając o tym, że po latach czuć, jak cukierkowe było Happy. Nie można powiedzieć, że producent nie potrafi w ciekawy sposób podążać za soulowymi tropami i podsuwać autorską wizję R’n’B – wystarczy posłuchać tego, co zrobił we współpracy z Justinem Timberlakiem. Po prostu tamten okres charakteryzowało w dużej części pójście w wyjątkowo przezroczyste brzmienie, nawet jeśli gdzieś z boku jego talent wciąż błyszczał jak dawniej tu i ówdzie. Nie da się ukryć, że razem z Chadem Hugo – drugą połówką The Neptunes – motywowali się wzajemnie do stosowania najbardziej dzikich patentów, ale solo ta motywacja lekko przybladła. Ciągła ewolucja, o której mówił w przytaczanym wcześniej wywiadzie, została zastąpiona przyjmowaniem kolejnych głasków od branży filmowej i pochodem na czerwonych dywanach. Z rewolucjonisty brzmienia, Pharrell stał się pupilkiem kultury popularnej, trafił nawet do telewizyjnego programu The Voice.
Mogłoby się tak wydawać, ale to nieprawda, a przynajmniej tylko część prawdy. Pharrell nawet w najgorszych momentach miał za pazuchą inny projekt, gościnną zwrotkę albo wyjątkowo udany beat. Tego ziomka wszędzie pełno, wkłada ręce w tyle tematów, że spoglądając pobieżnie, dostajemy tylko ułamek informacji. Pojawia się u Skepty; nagrywa z Arianą Grande; razem z Migosami tworzy jeden z najlepszych numerów grupy (Stir Fry); w międzyczasie reaktywuje eklektyczny zespół N.E.R.D. Po przesłodzeniu w Pharrellu budzi się nowa persona – aktywisty. Na powrotnym albumie N.E.R.D., No One Ever Really Dies, słyszymy odrobinę więcej odbicia rzeczywistości w muzyce niż wcześniej.
Nic dziwnego, bo Pharrell, choć pozornie odklejony od znoju żywota mniej szczęśliwych od siebie, trzyma ucho przy ziemi. Chętnie wspiera charytatywne inicjatywy – jak World Central Kitchen. Sam trzyma pieczę nad kreatywnymi obozami dla dzieci w Virginia Beach. Korzystając ze swoich rozległych kontaktów w branży rozrywkowej i biznesie, odpalił Black Ambition, program wspierający młodych przedsiębiorców z czarnej i latynoskiej społeczności. Angażuje się w walkę z rasistowską brutalnością policji (w ubiegłym roku jego kuzyn zginął w niejasnych okolicznościach, w trakcie interwencji). Być może świadomość kierunku, w jakim zmierza świat, natchnęła go na powrót do ciemniejszego brzmienia, co można było usłyszeć na ostatnim krążku Pushy i w Mr. Morale u Kendricka. Pharrell nie stracił również wyczucia do świeżych brzmień w muzyce popularnej, co udowodnił na rewelacyjnym albumie Rosalii – MOTOMAMI. Może znajdą się gdzieś tacy, którzy w producencie widzą cringe'ową postać, słodką twarz muzycznego establishmentu, ale Pharrell ma wiele oblicz i absurdalnie głęboką studnię talentu, z której czerpie regularnie od kilku dekad, wklejając się na listy przebojów i najlepsze albumy od największych i najciekawszych gwiazd. Nic nie wskazuje na to, żeby ta studnia miała się wyczerpać, skoro nawet teraz jest na ustach wszystkich w związku z nową produkcja dla Travisa Scotta.
Komentarze 0