Bałem się robić ten film, bo czułem, że jak zacznę, to mój ojciec umrze. Czułem, że świat jest tak skonstruowany, że kiedy wezmę się za rozgrzebywanie tak poważnych rzeczy, wywołam całą lawinę zdarzeń – mówi Konrad Aksinowicz. Reżyser wraca na osiedle, gdzie dorastał, żeby ze swoich wspomnień i zdarzeń zmyślonych ułożyć rozdzierającą historię o klaustrofobii nałogu.
Powrót do tamtych dni to powrót do lat 90. Na wrocławski Szczepin, który zamienia się w plan zdjęciowy Stranger Things. Wielka płyta jest szara, ale kolorowe są kreszowe dresy i sny Tomka (Teodor Koziar) o wyjeździe do Ameryki. Czternastolatek mieszka z kochającą matką – Heleną (Weronika Książkiewicz). Ojciec – Alek (Maciej Stuhr) wysyła kasety zza oceanu. Jest radiowcem w nowojorskim wieżowcu.
Pomimo tęsknoty – trwa duchologiczna sielanka. Klocki Lego, końskie zaloty, kumpelstwo. W początkowych sekwencjach to retrowave'owa strefa komfortu z pieczołowicie odwzorowanymi artefaktami rodzimych najntisów. Aksinowicz jest zafiksowany na detal. W wywiadach opowiada o metodzie helingerowskiej i ostrości na pudełka z odpowiedniego rocznika. Przeestetyzowanie zaczyna wręcz uwierać, ale wtedy czar pryska.
Tato niespodziewanie staje w drzwiach. Wygląda jak bohater Kukiza z piosenki Całuj mnie. Kupił sobie dżiny, buty, czapkę i pas. Obtańcowuje mamę przy Lady in Red, kupuje magnetowid. Na urodzinach dochodzi jednak do spięcia. Od słowa do słowa – siostra Alka obnaża prawdę o jego emigracji. I feel-good movie zamienia się w Lśnienie; horror o nieustającej grozie i przemocy, wyobcowaniu wśród bloków i niezawinionym wstydzie. Stary jak z obrazka zamienia się w ludzki strzęp. Marzenia o statku pirackim z Peweksu zamieniają się w marzenia o Anticolu. Jest skrajnie bolesnym doświadczeniem patrzeć na to studium utraty człowieczeństwa oczami chłopca, którego powinny zajmować zupełnie inne sprawy. Bo ma przyjaciół jak z Hawkins w stanie Indiana, sympatię, szkolną dyskotekę.
Jest to tym boleśniejsze, że Maciej Stuhr dostał tu rolę życia. Dużo będzie mówiło się o tym, że przełamuje własny stereotyp, ale on zrobił to przecież już wcześniej. W Pokłosiu. W Powrocie do tamtych dni nie gra Alka, tylko jest Alkiem. Wiedziałem, że to dla mnie wielka szansa, ale i wyzwanie, bo nie będzie łatwo tego zagrać w przekonujący sposób. Mówiąc zupełnie wprost, już studenci szkoły teatralnej wiedzą, że granie pijanego jest jednym z najtrudniejszych aktorskich zadań. Wszyscy umiemy wygłupiać się, jak taka osoba mówi czy się zachowuje, ale jednak odegrać to – oczywiście na trzeźwo – w sposób, by widz uwierzył, nie jest taką prostą sprawą. Z tym zadaniem poradził sobie spektakularnie. Budzi nienawiść i obrzydzenie. Budzi żal. Pomogły mu w tym zapiski i nagrania ojca reżysera. Pamiętniki były ważne i sporo mi dały. Zwłaszcza uwagi związane ze stanem jego umysłu i samoświadomością. Najważniejsze były jednak materiały wideo, które Konrad jako mały chłopiec, po otrzymaniu kamery, rejestrował. Zobaczyłem na nich w gruncie rzeczy radosnego, fajnego faceta, który jest mocno chory. Miałem poczucie, że zbliżyłem się do niego i gdzieś go zrozumiałem. Wykorzystano zresztą VHS-y ze Stuhrem, co budzi skojarzenia z Tarnation Jonathana Caouette'a, innym filmem o rodzinnej drodze krzyżowej.
Fenomenalna jest także Weronika Książkiewicz. I to dopiero przełamanie. Helena długo szuka usprawiedliwień i próbuje zachować pozory normalności, ale ostatecznie po prostu walczy o życie. Stąd realność w tej rezygnacji i zaszczuciu, że aktorka zaprzyjaźniła się z mamą reżysera? Na ekranie udało jej się zbudować superwiarygodną, przejmującą relację z debiutantem Teodorem Koziarem. A skoro o nim mowa to generalnie w kategoriach wydarzenia nadprzyrodzonego należy rozpatrywać, że tak młoda osoba – pierwszy raz na ekranie – udźwignęła to, co się tutaj dzieje. Na początku był trochę zamknięty w sobie, nieco wycofany. Trudno było z nim zamienić słowo. Kiedy jednak przychodziły sceny z alkoholem, bardziej w niego wierzyłem niż w ładnego, przebojowego chłopca. Ważne też było to, że Teodor z twarzy podobny był do Weroniki. Z czasem można było z nim bardzo sensownie porozmawiać. Dobrałem mu ekstrawertyków jako przyjaciół, by w pierwszej części nieco przykryli jego nieśmiałość. Zresztą już po drugim dniu byliśmy wszyscy w szoku, jak Teodor się odnalazł na planie. Cały czas miał kontakt z psychologiem dziecięcym, więc rozumiał wszystko, co robi. Ćwiczyłem z nim niektóre sceny, ale potem to on podejmował decyzję. Był bardzo świadomy, rozumiał tę postać. To słowa Konrada Aksinowicza z rozmowy przeprowadzonej przez Kubę Armatę.
Alkoholowa martyrologia ma u nas długą tradycję. Weźmy Pętlę, Żółty szalik, Wszyscy jesteśmy Chrystusami, Pod Mocnym Aniołem. Ale takiego filmu dotąd nie było. Może przez to, że reżyser nosił go w sobie od dekady; jak wiele przepracował? Przez jego własne ojcostwo? Non-stop chce się wyć z bezsilności, widząc postaci uwięzione w pułapce, uderza jednak u Aksinowicza desperacka potrzeba, żeby w oprawcy nie zgubić człowieka; żeby z cierpienia wyciągnąć więcej niż wyrzut. Za krótki jestem, żeby oceniać, czy ktoś poczuje się przez to mniej osamotniony w traumie albo znajdzie zrozumienie dla kogoś taką traumą dotkniętego, ale Powrót do tamtych dni to jest coś znacznie większego niż kino samo w sobie.