LeBron James za moment dziesiąty raz zagra w finałach NBA. W tym czasie nie tylko urósł do rangi króla basketu, ale też zbudował finansowe imperium. Warren Buffett powiedział kiedyś: „Podpatrujcie go, bo naprawdę ma łeb na karku”.
Lubi powtarzać, że biznesmenem został wtedy, gdy pierwszy raz stanął na parkietach NBA. Wtargnął do biznesu z takim hukiem, jakby nigdy nie słyszał historii o bankrutujących koszykarzach. „Forbes” podaje, że James jest piątym najlepiej zarabiającym sportowcem na świecie z rocznym przychodem 88 mln dolarów. On, wychowany przez samotną matkę w biednym Akron w Ohio, który w podcaście „Kneading Dough” opowiadał, że dopiero w wieku 15 lat poznał słowo „spiżarnia”. Dzisiaj w miejscu, w którym dorastał, zakłada szkoły i banki żywności, by kolejne pokolenia miały lepszy od start od niego.
Amerykanie mówią, że tacy jak on rozświetlają szlak. Uczą, jak nie zwariować i jak pomnażać zamiast trwonić. Powstają nawet książki nazywające go „LeBron S.A”. Tydzień temu pisałem o tym jak bardzo w gwiazdę Lakersów wpatrzony jest 21-letni Kylian Mbappe. To nie jest pokolenie, które po zakończeniu kariery powie: „Pożycz stówę”.
