Pomocnik reprezentacji Polski rozgrywa być może najlepsze, a na pewno najefektowniejsze tygodnie w karierze. Stał się piłkarzem, po którym gołym okiem widać, że jest dobry. Do którego docenienia nie jest wymagana znajomość włoskiej nomenklatury taktycznej. Co najdziwniejsze, doszło do tego akurat wtedy, gdy został przestawiony na pozycję, na której w kadrze tak często zawodził.
Kiedy na początku października, tuż po zamknięciu letniego okna transferowego, kreślono scenariusze, w których Arkadiusz Milik mógłby się jednak stać potrzebny Napoli, przypominało to tradycyjne wyliczenia nadziei Polaków na wyjście z grupy przed tzw. meczem ostatniej szansy. Musiało zostać spełnionych bardzo wiele bardzo mało prawdopodobnych warunków, by mogło się okazać, że w Neapolu jeszcze zatęsknią za napastnikiem, którego zdecydowali się traktować jak powietrze. Cztery miesiące później większość z tych nierealnie brzmiących wariantów rzeczywiście się wydarzyła. Ale korzysta na nich inny Polak. Eksplozja formy Piotra Zielińskiego przypada na moment, w którym jego drużyna bardzo potrzebowała, by któryś z ofensywnych zawodników eksplodował formą. Bo problemy w ostatnim czasie niesamowicie się spiętrzyły.
KLAROWNY PODZIAŁ RÓL
Gennaro Gattuso raczej nie jest trenerem, który lubi udawać, że widzi więcej niż inni i wymyślać zawodnikom pozycje, do których nie są przyzwyczajeni. Ten jasny podział ról jest jednym z powodów, dla których tak udało mu się w trakcie roku poukładać drużynę i uspokoić atmosferę wokół niej. Kilka eksperymentów, jak z przekwalifikowaniem Hirvinga Lozano na środkowego napastnika, zakończył, na kilka pozycji, jak choćby środek pomocy, dokupił zawodników o charakterystyce, której mu brakowało. Zorientowanych na defensywę, zapewniających zespołowi odpowiedni balans, jak Diego Demme czy Tiemouye Bakayoko. To ważne zastrzeżenie, by wiedzieć, że trenerowi nie przyszło do głowy wystawianie Zielińskiego na pozycji ofensywnego pomocnika, dziesiątki, czy – jak powiedzieliby Włosi – „trequartisty” (bo gra w ¾ długości boiska), dlatego, że uznał, iż Maurizio Sarri i Carlo Ancelotti się mylili, widząc w nim bardziej cofniętego piłkarza, ósemkę czy „półskrzydłowego”. Sam go tam przez rok widział. Zmiana pozycji na tę, na której tak męczył się przez lata w reprezentacji Polski, została wymuszona stanem wyższej konieczności, jaki zapanował pod koniec minionego roku w Neapolu.
NAGRANIE OSIMHENA
Na nagraniu, o którym w ostatnich dniach dyskutowało całe otoczenie klubu z Kampanii, widać grupę ludzi radośnie tańczących w rytm muzyki. Kobieta obsypuje młodego mężczyznę pieniędzmi. On zrzuca je jeden po drugim na ziemię. Panuje radosna atmosfera. Nie ma mowy o żadnym trzymaniu odległości. W polu widzenia nie ma nikogo w maseczce. Młody mężczyzna ma w końcu urodziny. Nazywa się Victor Osimhen i w Lagos świętuje ukończenie 22 lat. Kilka dni później pojawia się w Neapolu.
Dawno go tam nie było, bo przed wylotem do Nigerii spędzał czas w Antwerpii u Lievena Maesschalcka, znanego fizjoterapeuty, pracującego od lat z reprezentacją Belgii i dawnego konsultanta Milanu, któremu bardzo ufa Gattuso. Osimhen przez kilka tygodni pracował w Belgii nad przyspieszeniem rehabilitacji barku, który uszkodził podczas poprzedniej wizyty w ojczyźnie, 13 listopada w meczu eliminacji Pucharu Narodów Afryki z Sierra Leone. Napoli od 8 listopada nie mogło skorzystać z napastnika, za którego w lecie zapłaciło Lille 70 milionów euro. Na początku roku miał we Włoszech wejść w ostatni etap rehabilitacji, by za tydzień, a najpóźniej 20 stycznia, w meczu o Superpuchar z Juventusem, wrócić do gry. Zanim klubowi fizjoterapeuci zdążyli się jednak przyjrzeć, jakie postępy poczynił w Antwerpii, u Osimhena zdiagnozowano koronawirusa. Nietrudno było powiązać to z krążącym po sieci filmikiem z jego imprezy w rodzinnych stronach.
WYDŁUŻONA PRZERWA
Aurelio De Laurentiis, właściciel klubu, wpadł w szał. Już to, że jego podstawowy napastnik wypadł z gry na dwa miesiące podczas meczu reprezentacji, na który niechętnie go puszczano w środku epidemii, było dla niego trudne do przełknięcia. Wydłużenie okresu nieobecności przez nieodpowiedzialność piłkarza tylko dodatkowo go rozsierdziło. Osimhen, który chorobę przechodzi bezobjawowo, dziesięć dni musi spędzić w domowej kwarantannie, gdzie nie może wykonywać niektórych ćwiczeń rehabilitacyjnych wymaganych przez jego kontuzjowany bark. Nie ma też mowy o żadnym nadrabianiu dwumiesięcznych zaległości w treningach piłkarskich. Udział w prestiżowym starciu z turyńczykami już dzisiaj można uznać za wykluczony. To nie będą jednak jedyne reperkusje, jakie czekają Osimhena. Od czerwca, gdy zostały wznowione rozgrywki we Włoszech, w Napoli starali się bardzo restrykcyjnie podchodzić do obostrzeń. Zawodnikom wielokrotnie zalecali, by natychmiast po treningach udawali się do domów. By nie jedli na mieście i nie chodzili po okolicy. Raczej nie zgadzali się na wyjazdy zawodników w rodzinne strony. W ten sposób udawało im się trzymać wirus dość daleko od zespołu. W drużynie odnotowano do afery z Osimhenem tylko trzy przypadki.
PRZYKŁADNA KARA
Napoli chce mu wlepić przykładną karę. De Laurentiis zamierza mu obciąć połowę miesięcznej pensji, czyli karę grzywny około 200 tysięcy euro, by odstraszyć potencjalnych naśladowców. Nigeryjczyk początkowo tłumaczył się, że zorganizowana impreza była dla niego niespodzianką, ale później po prostu przeprosił w mediach społecznościowych za swe zachowanie. Oprócz kary finansowej czeka go jeszcze rozmowa z trenerem. – Przez niego ja też wyszedłem na głupka, bo przekonywałem klub, by puścić go na kilka dni do Nigerii. Gdy go tylko zobaczę, powiem mu, co o tym myślę – mówił Gattuso na konferencji prasowej. A w jego ustach brzmi to, jak groźba. Pozostawił jednak Nigeryjczykowi furtkę do powrotu do łask. – Mój mistrz Marcelo Lippi, gdy go zdenerwowałem, mówił mi: teraz biegaj najwięcej ze wszystkich.
SILNA OFENSYWA
Drogi letni transfer gwiazdy ligi francuskiej był dla Napoli przygotowaniem do odejścia Milika. Wydawał się ze wszech miar pasować do stylu gry drużyny Gattuso, bo łączył w sobie umiejętności techniczne i lekkość biegania, ze wzrostem oraz siłą fizyczną, które miały zapewnić zespołowi wyraźniejszą niż wcześniej obecność w samym polu karnym. W dużej mierze za sprawą perswazji trenera udało się też nakłonić Driesa Mertensa, najlepszego strzelca w historii klubu, do pozostania w Neapolu, więc Gattuso miał kolejną opcję w ataku. Wprawdzie w idealnym wariancie widział Belga jako dziesiątkę, podwieszoną pod Osimhena, ale w razie problemów mógł go wykorzystywać jako fałszywą dziewiątkę z czasów Sarriego. To wydawało się właściwie rozwiązywać jakiekolwiek problemy w ataku. Jako zadaniowca sprowadzono jeszcze Andreę Petagnę, pracowitego i pożytecznego, ale ograniczonego technicznie byczka, przez co Fernando Llorente i Milik mogli zostać odesłani w kąt szatni jako niechciani. Trudy kalendarza zaczęły jednak siać spustoszenie w zespole.
KUMULACJA PROBLEMÓW
Listopadowy uraz i przeciągający się powrót Osimhena nie były jeszcze dramatem, bo w ataku wciąż mógł biegać Mertens. Kiedy jednak Belg doznał w grudniu kontuzji kostki, po której okazało się, że będzie pauzował jeszcze przez przynajmniej kilka tygodni, problem w ataku zrobił się wyraźny. Petagna, najlepiej czujący się, gdy ma drugiego napastnika u boku, musiał nagle co trzy dni dźwigać na sobie ofensywę tworzoną przez partnerów, którzy technicznie go przerastają. Im dłużej taki stan trwał, tym bardziej trzymanie Milika na trybunach zaczynało wyglądać na celowe odmrażanie sobie uszu. Neapolitańczycy, którzy świetnie zaczęli sezon, pod koniec roku wyraźnie zwolnili. W sześciu grudniowych meczach strzelili ledwie dziewięć goli, z czego blisko połowę w starciu z najgorszym w lidze Crotone. W ostatnim meczu minionego roku w końcówce pojawił się nawet Llorente, niewidziany w lidze od jedenastu miesięcy. Od kontuzji Mertensa drużyna strzeliła tylko jednego gola w trzech spotkaniach.
LIDER DRUŻYNY
Gattuso został więc przez okoliczności zmuszony do kombinowania z Zielińskim. Już od kontuzji Osimhena zaczął próby z wystawianiem go za plecami przesuniętego do przodu Mertensa. Pierwszy mecz w tej roli rozegrał pod koniec listopada przeciwko Rijece w Lidze Europy i zakończył go z asystą. Rezultat eksperymentu na tyle ucieszył trenera, że zaczął go powtarzać. A od urazu Belga Polak gra już tylko tak. Ma kreować sytuacje dla Petagni, uruchamiać skrzydła, ale przede wszystkim samemu brać grę na siebie. W centralnej części boiska nie ma już nikogo, za czyimi plecami mógłby się schować. Nie ma nikogo innego, od kogo oczekuje się brania odpowiedzialności za zespół. Było to widać w starciu w Cagliari, w którym Zieliński od razu wysłał sygnał do ataku, oddając w pierwszej akcji groźny strzał z dystansu. W pierwszych 25 minutach strzelał zza pola karnego aż trzy razy. Bez tradycyjnych prób obsłużenia partnera znajdującego się w lepszej pozycji. Bez szukania w pierwszej kolejności możliwości podania. Jego pierwszą myślą był strzał. I za trzecim razem pięknie trafił, dając drużynie prowadzenie.
O ile jego uderzenie przy pierwszym golu było piękne, o tyle pełnię jego technicznych możliwości pokazało raczej drugie trafienie, wymagające znacznie bardziej wszechstronnych umiejętności. Co jednak ważniejsze, zaliczone w trudnym momencie. Tuż po wyrównaniu Cagliari, na które zupełnie się z przebiegu gry nie zanosiło. Zanim piłkarze Napoli zdążyli pomyśleć, że mogłoby im to podciąć skrzydła, Zieliński znów wysłał całej drużynie sygnał, ciągnąc ją do przodu. To dla niego nowe. Do hymnów, jakie wygłosił po końcowym gwizdku Gattuso, jesteśmy już przyzwyczajeni. Wiele razy słyszeliśmy, że Zieliński tańczy z piłką, że robi niesamowite rzeczy, jest kompletny i ma wszystko, by zostać mistrzem. Tego rodzaju słowa do pewnego momentu robiły wrażenie, ale później zaczęły przynosić efekt odwrotny od zamierzonego. Od kogoś tak często chwalonego przez tak wielkie postaci oczekiwano więcej fajerwerków. I to konkretnych. Nie tylko miękkiego przyjęcia kierunkowego, czy zauważalnego tylko dla fachowców otwarcia przestrzeni inteligentnym podaniem.
PROSTY W OBSŁUDZE
Zieliński z ostatnich tygodni to piłkarz łatwy do zrozumienia. Po którym widać gołym okiem, że jest dobry. Do którego docenienia nie jest wymagana znajomość włoskiej nomenklatury taktycznej. Ma w tym sezonie na koncie cztery gole i cztery asysty, choć przecież sam stracił trochę czasu przez koronawirusa. Już przebił w ten sposób dorobek z poprzednich rozgrywek. Jeszcze nigdy w karierze z jego gry nie było na tym etapie sezonu tak wymiernych efektów. Wypracował już dwa razy więcej goli niż w najlepiej dotychczas rozpoczętych rozgrywkach z lat 2017/2018. Co może jeszcze bardziej zaskakujące, poprawa jego statystyk wiąże się z przesunięciem go na pozycję, na której dotychczas się męczył. Jako dziesiątka rozegrał siedem meczów w Udinese, pięć w Empoli i dwa w Napoli za czasów Ancelottiego. Nie strzelił w nich żadnego gola i zaliczył cztery asysty. W ostatnich tygodniach wystąpił na tej pozycji w dziewięciu spotkaniach. Zapisał w nich trzy gole i trzy asysty, co jest naprawdę bardzo solidnym wynikiem. Dość powiedzieć, że w meczach, w których grał na dziesiątce, wypracował dla drużyny więcej goli niż jakikolwiek inny piłkarz. Wyrósł na lidera ofensywy Napoli.
MNÓSTWO PYTAŃ
Lata śledzenia jego kariery nauczyły już, by do wszystkich lepszych momentów podchodzić ze spokojem i nie dawać się ponosić entuzjazmowi. Nie wiadomo, czy udźwignie tę rolę także w starciach z największymi rywalami. Nie wiadomo, czy utrzyma tę formę w dłuższym okresie. Nie wiadomo, czy w ogóle Gattuso będzie go tam dalej wystawiał. Całkiem możliwe, że gdy do zdrowia wrócą Osimhen i Mertens, to oni obsadzą dwie najbardziej wysunięte pozycje w zespole, a Zieliński wróci do środka pola, gdzie spędził większość kariery i gdzie czuje się najlepiej. Nie wiadomo też, czy Zielińskiemu na trwałe „coś przeskoczyło w głowie” i jako przyszły ojciec dorósł wreszcie do roli lidera, w którą wszyscy go od lat wpychali, czy też ze względu na specyfikę zawodników, którzy go otaczają, w obecnym Napoli znacznie łatwiej mu grać na tej pozycji niż w reprezentacji Polski. Pytań jest więc mnóstwo, a odpowiedzi są na razie pisane patykiem na wodzie. Dlatego, zamiast zastanawiać się, co to oznacza dla reprezentacji Polski i dalszego rozwoju tej kariery, lepiej po prostu cieszyć się tą chwilą. Piękną jak jego gole z ostatniego meczu.