Gdybyście mieli wątpliwości co do tego, że raperzy zastąpili gwiazdy rocka, Whole Lotta Red rozwiewa je błyskawicznie.
Jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Po wielu perypetiach, sprytnych zagrywkach marketingowych i droczeniu się z publicznością, Whole Lotta Red wylądowało na streamingach w święta Bożego Narodzenia. Płyta z miejsca stała się szeroko dyskutowanym wydarzeniem, zastępując w niektórych domach męczące rozmowy o Cyberpunku 2077. Jednak w przeciwieństwie do polskiej gry Playboi Carti dostarczył produkt skończony, spójny artystycznie, choć mocno kontrowersyjny. Czy Whole Lotta Red otworzy nowy rozdział w karierze rapera? Czy jest po prostu steraną kontynuacją Die Lit?
Debiut Cartiego z 2018 pojawił się w podobnie podzielonej atmosferze. Absurdalnie ascetyczna destylacja hip-hopu do jego najbardziej bazowych elementów wstrząsnęła bardziej tradycyjną częścią publiki, ale inni docenili efekt świeżości i awangardowy charakter brzmienia Die Lit. Playboi Carti został uznany za króla tzw. vibe rapu, w którym najważniejsze czynniki skuteczności to kreowanie atmosfery, pojedyncze, chwytliwe frazy i czytelny przekaz energii. Próżno tu szukać rozbudowanych tekstów - chociaż tu i ówdzie trafi się zabawna linijka - a tradycyjna struktura zwrotka-refren najczęściej rozkłada bezradnie ręce. Die Lit zyskał miano kultowego, bo Carti robił naprawdę wyjątkowe rzeczy w ramach tego brzmienia, a Magnolia przejdzie do historii jako jeden z większych przebojów ubiegłej, rapowej dekady. Whole Lotta Red nie miało łatwego zadania, bo ciśnienie oczekiwań narastało proporcjonalnie wobec hype’u wokół premiery. Po wielokrotnym odsłuchu drugiego krążka Cartiego można odetchnąć z ulgą - nie tylko udźwignął ciężar debiutu, ale doprowadził własne brzmienie do logicznej konsekwencji. Nie znaczy to jednak, że rozbudował teksty i zaczął respektować tradycyjne rzemiosło rapowe. Wprost przeciwnie.
Od pierwszego uderzenia przesterowanego basu Whole Lotta Red nie ukrywa swoich rockowych, czy nawet punkowych aspiracji. Jest tu surowo i dynamicznie. Nie ma co się łudzić, że ta godzina jęków, stęków i krzyków zmyje domniemane grzechy, jakie wobec hip-hopu rzekomo popełnił Die Lit. Carti dalej powtarza w kółko pojedyncze frazy, twórczo budując na bazie postawionej przez takich artystów, jak Lil Wayne czy Young Thug. Bo to właśnie głos jest najważniejszym elementem Whole Lotta Red. W zalewie niezbyt zaangażowanych w nawijkę raperów nowej szkoły, unikalna energia Cartiego wyróżnia się niesamowicie, wciąż na granicy niesmacznego żartu, kiczu i autentycznego geniuszu. Mało kto angażuje adliby tak radykalnie do głównej części wokalnej, niemal nikt poza Young Thugiem nie eksploruje tak bardzo możliwości swojego głosu. Playboi Carti na Die Lit wrzeszczy i jęczy w konkretnych miejscach, wrzucając nas w sam środek mosh pitu straceńców. Kiedy wchodzi tytułowa fraza z Rockstar Made, od razu wiemy, dokąd kierować myśli, a satanistyczny, wyprzedany na pniu merch i okładka stylizowana na punkowego zina nie są tylko zmyłką - Carti naprawdę widzi się w roli gwiazdy rocka.
Whole Lotta Red jest pod wieloma względami krokiem naprzód względem Die Lit. Całościowy koncept jest o wiele pełniejszy (trudno stwierdzić, czy to efekt tego, że producentami wykonawczymi są Kanye West i Matthew Williamson z Givenchy), Carti pewniejszy siebie i z bardzo szerokim wachlarzem wokalnych eksplozji, a klamra w postaci Rockstar Made i F33l Lik3 Dyin służy za sensowne ugruntowanie tematów albumu. Na rzecz większego przemyślenia Whole Lotta Red przemawia również lista featuringów złożona z Kanyego Westa, Kid Cudiego (który bierze udział w najlepszym utworze z płyty) i Future’a - trudno widzieć ją inaczej niż hołd złożony artystycznym chrzestnym Cartiego. Pod względem produkcji Pi'erre Bourne nie zdominował tracklisty, a najmocniejsze momenty należą do Wheezy’ego i F1lthy’ego, którzy zadbali o odpowiednie proporcje brudu i wariactwa. Nie zawiodą się także ci, którzy od agresywnego Cartiego wolą jego bardziej melodyjną stronę, chociaż brakuje przeboju na miarę Magnolii.
Whole Lotta Red to sygnał długowieczności Playboi Cartiego, który konsekwentnie realizuje pewną wizję artystyczną. Nie jest to wizja dla każdego i wymaga specyficznie ukształtowanego ucha - zupełnie zrozumiałe są reakcje, które z miejsca odrzucają album. Z Die Lit było zresztą podobnie, a jego historyczne znaczenie zostało zrozumiane dopiero z czasem. Na tle swoich rówieśników Carti wypada jak świadomy artysta, który trzyma się swojego stylu, ewoluującego coraz mocniej w duszne i mroczne rejony radykalizmu. Nie miota się w różnych kierunkach, co można zaobserwować choćby u Lil Uzi Verta - Eternal Atake to porządny krążek, któremu brak spójności wręcz wyciekającej z Whole Lotta Red. Ten album mógłby być krótszy, a featuringów mogłoby być odrobinę więcej (brak Uziego jest w sumie zastanawiający), ale to wciąż ekscytująca propozycja. W dobie odbijanego od sztancy pop rapu i ciągłych przeskoków na modne stylistyki z drillem na czele, metodyczność Cartiego po prostu zasługuje na szacunek. Czy będzie to klasyk na miarę Die Lit? Czas pokaże.