Powrót wspólnego projektu Pezeta i Onara to jedno z najważniejszych wydarzeń 2020 w polskim rapie. Z reprezentantami Ursynowa porozmawialiśmy m.in. o wspólnym locie, wspominkach, krajobrazie scenowym i dostawaniu po kieszeni.
Mieliście obawy co do powrotu? Było nie było, wasz ostatni wspólny krążek wyszedł kilkanaście lat temu.
Onar: Raczej nie. Skoro mieliśmy wiarę w ten projekt, to go zrobiliśmy. Gdybyśmy sądzili, że nie wyjdzie nam coś wartościowego, to byśmy w ogóle się za to nie brali, nikt nam nie kazał i nie dawał na to pieniędzy. To była zajawka.
Pezet: Rozmawialiśmy o tym albumie, gdy ja robiłem swój. Tak naprawdę byłem we wczesnym stadium powstawania solówki i nawet były takie pomysły, żeby najpierw pojawił się Płomień. Później miałem obwarowania terminowe, przez które musiałem wydać solo wcześniej. Z tego, co pamiętam, gdy pisałem zwrotkę do Maradony, praktycznie nie miałem też nic na własny album. Marcin mógł się obawiać, że ja tego zwyczajnie nie ogarnę. Pracuję w zupełnie innym trybie pisania zwrotek niż wcześniej, musiałem się do niego przyzwyczaić.
Jakim?
Pezet: Mówiąc wprost – piszę na ostatnią chwilę i o dziwo mi to służy. A już na pewno jest bardziej korzystne niż niekorzystne. Zawsze uważałem i nadal poniekąd uważam, że jak nachodzi cię wena, to musisz mieć dla niej czas. Siadasz, tworzysz. Nie wiem, jaki system pracy ma Marcin, może jest bardziej pracowity i zorganizowany...
Onar: Żeby była jasność – całą płytę napisałem w samochodzie, to moja przestrzeń.
Pezet: No właśnie, ja też uciekam z domu do auta i jeżdżę sobie gdzieś w ciągu dnia i po nocach, staję na miejscu parkingowym w miarę daleko od ludzi, słucham muzyki i piszę. Kiedyś był domowy kąt, w którym nie ma nikogo, ale teraz mamy dzieciaki i sprawy do ogarnięcia. Czasem ciężko się złapać towarzysko przez dłuższy czas. Wszystkie zrywy weny nagrywałem na dyktafon, pisałem zwrotkę tylko gdy miałem czas. Ostatnią dorzuciłem siedem godzin przed oddaniem mastera, prawda?
Onar: Tak, niektóre gościnne zwrotki też wpadały na ostatniej prostej. To też jest część hip-hopu, normalny jest deadline naciągnięty do granic możliwości.
Obsuwa piątym elementem, wiadomo.
Pezet: Marcin to Peter Gabriel polskiego rapu – siedział nad tym albumem dziesięć lat!
Onar: Tak, a ty dograłeś zwrotki w ostatnie 15 minut... Dlatego właśnie tworzymy kosmiczny duet.
Dogadanie się po latach było dla was w jakiś sposób trudne? Żarliście się?
Onar: U nas jest już takie ułożenie charakterologiczne, że zupełnie nie. Ja jestem bardziej rozkminiaczem, Paweł jest spontaniczny i wrzuca pomysły. Ja akceptuję wszystkie fanaberie, druga strona szanuje to, że poświęcam dużo czasu i musi być jednak tak, jak wymyśliłem. Idziemy w dobrym kierunku.
Pezet: Wiesz, to jest ciekawa sprawa – nasze charaktery się różnią, ale znamy się tyle lat i nasz zespół nigdy się nie rozpadł. Po drodze wydarzyły się różne rzeczy, stare gwardie się porozpadały, a my jednak nagrywaliśmy na przestrzeni lat wspólne kawałki, choćby na płyty Marcina. Moim zdaniem te rzeczy zawsze się broniły.
Onar: Nie było tak, że nie rozmawialiśmy ze sobą dziesięć lat i nagle wpadliśmy na pomysł, że zaczniemy robić razem hip-hop dla zasięgów. Działaliśmy na różnych płaszczyznach, spotykaliśmy się prywatnie, słuchaliśmy sobie razem singli, które nam się podobały i tych, które uważaliśmy za niefajne. Nie podzieliły nas pieniądze, zmiany wytwórni, pomysły na ciuchy i sprawy osobiste. To największa wartość.
Jak to się mówi: hajs nas nie połączył, hajs nas nie podzieli?
Pezet: Ej, ale nas połączyły pieniądze! Budowaliśmy street credit na grubym handlu koksem, o tym jest przecież ta płyta. A tak serio – uważam, że bez chemii poza studiem nie da się zrobić razem płyty. My mamy specyficzny i własny vibe, bardzo hiphopowy. Przy robieniu swoich solowych albumów mocno odszedłem od nie tyle stylówki, ile klimatu hip-hopu dookoła. Nie ukrywam, bardzo mi to pasowało, ale z Marcinem to metoda: pure hip-hop, straight from Ursynów od zawsze.
Mocno ursynowskie było też nagrane w latach 00. Powiedz na osiedlu, które teraz doczekało się odświeżenia w postaci osobnych tracków gracze z różnych części sceny. Kto wpadł na ten pomysł?
Pezet: Zaraz oddam mikrofon mojemu koledze po fachu i składzie, bo to on odwalił 3/4 roboty przy tym albumie. To była koncepcja Marcina, klucz doboru artystów był po jego stronie. Ja podszedłem z dużą aprobatą i pomysłami.
Onar: Niby 3/4 roboty, a 3/4 finansów nie trafiło do mnie... Nie no, dobra. Chcieliśmy, żeby ludzie dostali coś ekstra, nie dodatkowe opakowanie i płytę instrumentalną. Nie było długotrwałego proszenia, raperzy podeszli do tego z szacunkiem. Jeśli ktoś nie nagrał mimo propozycji, to z uwagi na terminy.
Nie tylko z uwagi na ten kawałek jest to mocno wspominkowe wydawnictwo.
Onar: Jesteśmy już starzy, musimy dużo rzeczy wspominać...
Pezet: Zawsze jest tak, że z perspektywy młodego gracza jest to nostalgia nie do zniesienia, być może wręcz mocno wkurzająca. To nasz komentarz do rzeczy, które nam się nie podobają, bo pamiętamy, jak wyglądała ta scena, w jakich realiach musieliśmy działać i budować swoją wartość. Teraz nie musisz być uwiarygodniony w środowisku, by robić duże rzeczy.
Onar: Staraliśmy się jednak, żeby ta płyta nie miała wydźwięku: kiedyś to było.
Pezet: No tak, przez twoje zajawki muzyczne ta płyta brzmi poza dwoma numerami dość nowocześnie i jest mocno aktualna, choć mało jest tam rzeczy typu śpiewanie z vocoderem i autotunem.
Tak osobiście – jak podoba się wam obecna scena? Więcej na niej trapu niż rapu.
Pezet: Większość rzeczy mi się jednak podoba, choć wiadomo, że każde pokolenie rządzi się swoimi prawami.
Onar: Jest dużo wartościowych rzeczy, które brzmią inaczej niż nasz hip-hop i mimo trapowego tempa przemycają fajne treści. Od paru lat sprawdzam sporo kawałków, bo nie mam już zamkniętej głowy, uczę się, poznaję ludzi. Kabe to zajebisty przykład – gdy my wydawaliśmy pierwszą płytę, on dopiero się rodził. Siedzieliśmy razem w studiu, była chemia, zrobiliśmy singiel i nic nie było tu naciągane.
Disco polo to jednak bardzo gorzki kawałek.
Pezet: Jasne, to najbardziej krytyczny utwór mówiący o gatunku. Przeczytałem tu i ówdzie komentarze, że jak kogoś krytykujemy, to powinniśmy to robić po ksywkach. Nie czujemy jednak potrzeby, by to robić, nie jesteśmy na etapie kariery, gdy musimy sobie coś udowadniać i wchodzić w beefy. Mamy to w dupie, nie chce nam się tego robić. Nie jest przecież tak, że gardzimy całą sceną i newcomerami. Jeżeli masz piosenkę, w której nie ma pół panczlajnu i ktoś śmie to nazywać rapem, to jest to bullshit. Jak coś jest w mojej ocenie kiczowate, chujowe i niczym się nie różni treścią od Majteczki w kropeczki... Ja i Marcin jesteśmy tekściarzami i to jest jedna z większych wartości. Trzeba mieć coś do powiedzenia, nie gadać błahostek na hiciarskich bitach. Disco polo też nie wnosi żadnej wartości. Shit.
Onar: Inna sprawa to realizacja. Jak słyszę, że chłop nagrywa zwrotkę po dwójce czy to czwórce, całe brzmienie wokalu jest wyprodukowane, gra koncerty z full playbacku... To nie jest okej.
Pezet: Żeby nie było: wykorzystywanie narzędzi jest okej. Sam to robiłem na ostatnim albumie.
A co z lokalnością? Lepiej, jak jest światowo?
Onar: Nie można sensu oczekiwać od piosenek, w których nie ma treści, żeby mówiły, z jakiego miasta czy osiedla jest ich autor.
Pezet: Wydaje mi się, że lokalna przynależność jest po prostu mniej istotna, bo się pozmieniało. Gdy zaczynaliśmy, ja nie znałem nic poza swoim osiedlem. I to nie jest żart – jak miałem pierwszą dziewczynę w Rembertowie i do niej jechałem, to było dla mnie jak wycieczka do Czech. Nie chodziło o biedę, tylko o dużo mniejsze możliwości.
Siłą rzeczy jednak Ursynów przewija się raz po raz na Szkole.
Pezet: Czekajcie, coś wam pokażę (na ścianie pokoju widzimy neon tej dzielnicy – red.) Powiem ci jednak, że nie chciałbym mieszkać docelowo w tym miejscu. Mam z nim związane wspomnienia, mieszkają tu moi rodzice, ale to nie jest dla mnie najwyższa wartość, poza tą sentymentalną. Nie wiadomo, co będzie po koronawirusie, ale do tego momentu mieliśmy otwarte granice, mogliśmy polecieć gdziekolwiek.
Skoro zeszło na wspominki, to muszę spytać – żałujecie, że nie rozbujaliście swoich wytwórni muzycznych?
Onar: Mnie się akurat trudno wypowiadać, bo po odejściu ze Stepu założyłem logo, żeby być na swoim okręcie na koniec drogi rapowej. Ale widzisz, z labelami wszystko się zmienia. Były majorsy, później stricte rapowe, potem Quebo wjechał w opcji one man army i wszyscy chcieli tak zrobić, teraz znowu wracają majorsy. Zatoczyliśmy koło.
Pezet: Zakładam, że mówisz o projektach, które się udały, typu SBM czy B.O.R. Zażarło fantastycznie, są z tego duże pieniądze. Z tego punktu widzenia jest czego żałować, ale widzisz, założyłem Koka Beats w niezbyt dobrym dla mnie momencie, chwilę później miałem perypetie zdrowotne i w ogóle się tym nie zajmowałem. Staram się niczego nie żałować, bo też wiem, że nie mam takiej głowy do biznesu, żeby jednak prowadzić wytwórnię, nie mam też aż takiego czuja do artystów, żeby wykreować jakichś ludzi. Jedną z najbardziej spektakularnych rzeczy, jakie chciałem wydawać, była muzyka Wuzeta. Nie powiem o nim złego słowa i nie chcę, żeby ktoś źle mnie zrozumiał – ale podjął decyzję, że chce spróbować na swoim i choć lubimy się, a rozstanie nie było awanturą, to jednak słuch o nim trochę zaginął. Trzeba mieć wokół siebie odpowiednich ludzi i dużo czasu, a u mnie tak nie było.
Gdy wasz album lądował na rynku, byliśmy już w ogniu lockdownu. Próbowaliście przesunąć premierę?
Pezet: Fakt, mieliśmy rozmowy na ten temat.
Onar: I to przez miesiąc, w naszym zaufanym gronie. Nasz preorder trwał cztery miesiące, budowaliśmy hype, przygotowywaliśmy teledyski, a nasz dystrybutor powiedział, żebyśmy wydawali mimo znaków zapytania. Co z tego jednak, że przenieślibyśmy wszystko parę miesięcy do przodu, skoro nikt nie wie, co będzie jutro? Ba, gdyby ktoś pół roku temu powiedział ci, że po Warszawie będą chodzić ludzie w maskach, będziesz wystawać w kolejkach do sklepu i nie pójdziesz do kina, to byłaby dla ciebie czysta abstrakcja. Najbardziej żal nam tych koncertów, nie będziemy kryć...
Niezależnie od majętności dostajecie po kieszeni, podobnie jak ludzie z praktycznie każdej branży.
Onar: Mieliśmy dogadaną mini trasę, moglibyśmy promować album. Nie jestem dobrej myśli – w tym roku trudno będzie zagrać jakikolwiek koncert, a jak już, to na wyjątkowo specjalnych warunkach. No i nie ma co się oszukiwać, to największe ryzyko, a de facto z punktu widzenia gospodarki nie jest to najbardziej interesująca sprawa.
Pezet: Przez przeciąganie promocji w nieskończoność ten krążek mógłby się zdezaktualizować, a tak trafił w swój czas. Straciliśmy jednak dużo potencjalnych pieniędzy. Na szczęście jesteśmy na takim etapie, że nie odczuwamy tego tak mocno, jeśli chodzi o portfele – musimy się za to mierzyć ze stagnacją. Trzeba się w tym odnaleźć, bo tego nie zmienimy.
Poza wszystkim – jesteście tyle lat w branży, że zapewne już wcześniej zaczęliście odkładać sobie pieniądze na kupkę.
Pezet: Tak, zacząłem w zeszłym roku.
Żartujesz?
Pezet: Nie. Ta myśl się przewijała wcześniej, ale moja kariera różnie wyglądała i różnymi drogami szła. Wbrew pozorom nie było takich możliwości, a jak były, to szybko uciekały z różnych względów – przez niefrasobliwość czy zdrowie. Nie mogę jednak narzekać, bo jestem wręcz zaskoczony, że nie było mnie bodajże sześć lat, a i tak odniosłem spektakularny sukces.
Na koniec jeszcze słówko o przyszłości, choć ta, jak wiemy, jest niepewna. To jednorazowy powrót wydawniczy do szyldu Płomień 81 czy może początek czegoś większego?
Onar: Na ten czas formuła jest wyczerpana. Czy będzie ochota, siła i pomysł na coś nowego? Trudno powiedzieć.
Pezet: Ujmę to inaczej – można się spodziewać, ale żaden z nas nie wie jeszcze kiedy. Zajebiście się bawiliśmy przy nagrywaniu tego albumu, było zdecydowanie więcej funu i mniej spinki niż przy Muzyce Współczesnej. Może nagramy teraz singiel Vogue, Rykiel Sonia, wirus Korona?
Onar: Dokładnie tak!