Siatkarski wehikuł czasu. PlusLiga - od prowizorki do jednej z czołowych lig świata

Zobacz również:Raz, dwa, trzy, akcja! Droga siatkarzy do igrzysk to gotowy scenariusz na film
Siatkowka. Jubileuszowy Turniej PGE Skry Bełchatow. PGE SKkra Belchatow - Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Kozle. 22.08.2020
Fot. Paweł Piotrowski / 400mm.pl

Pamiętacie zdziwienie Marty’ego McFlya, kiedy w „Powrocie do przyszłości” przeniósł się w lata 50.? Gdyby polski kibic siatkówki trafił w okolice 2000 roku, mógłby poczuć się podobnie. Już zapomnieliśmy, że PlusLiga - która dziś jest cenionym produktem - jeszcze nie tak dawno była co najwyżej sportowym półproduktem. Miejscem, gdzie wielkim wydarzeniem był pierwszy laptop zakupiony przez ligową drużynę.

To, jak wielki skok zrobiła liga, dobrze obrazuje historia, którą w swojej książce opowiedział Łukasz Kadziewicz. Kiedy jako gracz AZS-u Olsztyn jechał na mecz ze Skrą Bełchatów, ta gnieździła się jeszcze w szkolnej salce. Konrad Piechocki - który później stał się jednym z architektów drużyny sięgającej po medale Ligi Mistrzów - formalnie był menedżerem, ale tak naprawdę był gościem od wszystkiego. Robił nawet za odźwiernego. Obecny prezes klubu i jeden z czołowych działaczy ligi, stał wtedy z pękiem kluczy przy tylnych drzwiach i wpuszczał przyjezdnych. A kiedy zaczęła się rozgrzewka, własnoręcznie włączał muzykę z wysłużonego „kasprzaka”. Miał w tym doświadczenie, bo wcześniej przez pewien czas zajmował się spikerką na meczach Skry.

PlusLiga, która właśnie ruszyła z kolejnym sezonem, dziś jest już jedną z czołowych lig świecie. Kolorowe trybuny, większość meczów transmitowanych w telewizji, najlepsi siatkarze z kontraktami na ponad 200 tys. euro, pieniądze płynące ze spółek Skarbu Państwa, wreszcie mistrzowie świata na parkiecie - sportowo i finansowo w Europie wyżej są tylko ligi we Włoszech i Rosji.

W tym dobrobycie trochę zapomnieliśmy już jednak „jak to kiedyś było”, z jakiego pułapu startowaliśmy. Przewińmy więc taśmę do tyłu o jakieś 20 lat.

WYJŚCIE ZE SMUTNYCH CZASÓW

Wracając do przełomu wieków, warto najpierw spojrzeć na szerszy kontekst. Barometrem nastrojów i motorem napędowym rozgrywek ligowych często jest reprezentacja, a wtedy nasza dopiero wychodziła z wieloletniego kryzysu.

W 1998 roku reprezentacja wyważyła w końcu drzwi do wymarzonej Ligi Światowej, ale w tym samym czasie aż dwa razy nie potrafiła zakwalifikować się do mistrzostw Europy. Ba, obrywała w eliminacjach od Słowacji i Izraela. Drużyna nie zakwalifikowała się na igrzyska olimpijskie w Sydney, a o tych poprzednich, w Atlancie, wolała zapomnieć. Siatkarze pewnie chętnie pożyczyliby od „Facetów w czerni” urządzenie do wymazywania wspomnień, bo w pięciu meczach ugrali tam tylko wstydliwego seta. Owszem, w LŚ kadra potrafiła już wygrywać pojedyncze mecze z Rosją, Brazylią czy Włochami, a na trybunach było coraz więcej kibiców, ale i tak niełatwo było zasiać na takiej ziemi ziarno pod zawodową ligę. Tym bardziej, że w drugiej połowie lat 90. nasze kluby nie liczyły się w Europie. Mistrz Polski grywał w Lidze Mistrzów, ale do 2000 roku szczytem była co najwyżej faza grupowa.

Mimo to, właśnie czerwcu 2000 roku udało się powołać do życia Profesjonalną Ligę Siatkówki. Chociaż prawda jest taka, że jeszcze przez pewien czas na wielu obszarach pozostawała ona profesjonalna tylko na papierze.

NAJLEPSZY DOKTOR? DOKTOR PRZERWA

Na taki obraz składało się oczywiście bardzo wiele puzzli.

Prowadzący ZAKSĘ Kędzierzyn-Koźle Nikola Grbić ma dziś do dyspozycji dwóch asystentów, trzech speców od przygotowania fizycznego i fizjoterapii, statystyka i team managera. To więcej niż połowa składu na ten sezon, bo kadra mistrzów Polski liczy czternastu graczy. Kiedyś tak rozbudowany sztab był czymś nie do pomyślenia. Wojciech Drzyzga, który w 1996 roku doprowadził Legię Warszawa do wicemistrzostwa, był też po części menadżerem i kierownikiem. Jak opowiadał, zdarzyło się, że musiał osobiście załatwiać stroje, a nawet przysłowiowe skarpetki. Po latach śmiał się, że nie robił chyba tylko za masażystę. A pamiętajmy, że mówimy o dawnym klubie wojskowym, gdzie życie i tak było łatwiejsze.

Także medycyna sportowa dziś w porównaniu z tym, co było wtedy, to przepaść. Obecnie nikogo nie dziwi czynny zawodnik dobijający do czterdziestki, ale na przełomie wieków siatkarze wykruszali się szybciej. I nie zawsze dlatego, że źle się prowadzili lub doznawali kontuzji. Niektórzy graliby pewnie dłużej, gdyby wiedza lekarska stała na wyższym poziomie. Kiedy w 2017 roku do zakończenia kariery przygotowywał się Daniel Pliński, zapytałem go, jak ocenia poziom dawnych ligowych lekarzy i fizjoterapeutów. Uśmiechnął się tylko szeroko i powiedział: - Teraz mamy w klubie człowieka, który tylko spojrzy na ciebie i wie, co ci jest. A kiedyś często co najwyżej był masaż, ewentualnie przerwa. Wiesz, jaki był kiedyś najlepszy doktor w Polsce? Dr Przerwa.

Albo siatkarska technologia. Dziś każdej piłki pilnuje system challenge, w siatkach instaluje się światła LED, a kiedy pali się na parkiecie, trener i asystenci od razu zaglądają do swoich laptopów, gdzie mają wszystko rozpisane, włącznie z bieżącymi statystykami z meczu. Oczywiście pod koniec lat 90. żadna liga na świecie nie miała jeszcze takich cudów, ale nasza nawet na tamte czasy była pod względem nowinek daleko za innymi krajami. Kiedy Mostostal Azoty Kędzierzyn-Koźle jako pierwszy w lidze kupił komputer przenośny, było to spore wydarzenie. Nawet zawodnicy przychodzili zobaczyć jak pracuje tak drogi sprzęt i w jaki sposób może być pomocny przy treningach. Przecież wcześniej wszystkie schematy i statystyki wrzucało się na papier.

SIATKARSKI RZUT MONETĄ

Zmienił się poziom sportowy, finanse i hale, zmienili się też trochę kibice. I nie chodzi tutaj tylko o to, że kiedyś było ich zdecydowanie mniej na trybunach. Dziś doping na meczach siatkówki nazywa się często rodzinnym, a ci chcący wbić szpilkę dyscyplinie, porównują go nawet do festynu. Dwie dekady temu doping podczas niektórych meczów też był trochę jak z festynu, ale bardziej pod remizą. Nie zawsze było bowiem tak spokojnie jak dziś.

Tamten kibic był trochę bardziej „piłkarski”, a klubowe animozje były zdecydowanie bardziej widoczne niż obecnie. Najlepszym przykładem z tamtych czasów jest oczywiście tzw. święta wojna, czyli rywalizacja pomiędzy Kędzierzynem-Koźle a Częstochową.

Kibice obu ekip wprost się nie znosili, a okazji do spotkania mieli aż nadto, bo w latach 2001-03 kluby spotykały się w finałach ligi. Stara hala Mostostalu przy al. Jana Pawła II wprost pękała w szwach. Ówczesny przyjmujący Kędzierzyna Michał Chadała wspominał, że po takim meczu jeszcze następnego dnia do południa dudniło mu w uszach od krzyków i pisków. I oczywiście od steku wyzwisk płynących ze strony kibiców obu drużyn. Inna sprawa, że też kluby nie za bardzo potrafiły okiełznać trybuny. Przykład? Zasady bezpieczeństwa były traktowane – delikatnie mówiąc - trochę elastycznie. Organizatorzy potrafili wpuścić do hali nadkomplet, a niektórzy kibice wisieli dosłownie na... przęsłach podtrzymujących dach.

Słynący z kolorowych włosów Marcin Prus był jednym z czołowych siatkarzy ligi, kiedy ta wkraczała na profesjonalną ścieżkę. Tak opowiadał o tamtych latach w rozmowie z Weszło: - Wtedy na mecze nie chodzili wyłącznie kulturalni i dobrze wysławiający się ludzie. Zdarzało się, że w niektórych halach latały w naszym kierunku nawet rolki z kas fiskalnych. Niby takie serpentyny, tylko że był jeden problem – one były zaklejone, co było oczywiście robione z premedytacją. Bywało też, że po hali latały monety. I człowiek tylko się zastanawiał, którą w końcu oberwie. To była skrajna głupota i chamstwo.

Nieprzyjemne zachowania czasami wynikały też z budowy samych obiektów. Wiele hal było bardzo ciasnych, przez co kibice mieli siatkarzy wprost na wyciągnięcie ręki. Czasami dochodziło do incydentów, bo niektórzy widzowie potrafili „podszczypywać” zawodnika drużyny przeciwnej. Teraz takie sceny nie są możliwe.

SZYBKA "SETKA" I DO DOMU

Telewizja Polsat, swoją mocną pozycję na rynku sportowym zbudowała dzięki siatkówce reprezentacyjnej i ligowej. Jednak pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku nikt się nie zabijał o prawa do transmisji meczów Polskiej Ligi Siatkówki (szyld PlusLiga pojawił się dopiero w 2008 roku).

Ekipy telewizyjne zaglądały do hal tylko przy okazji najważniejszych meczów. Jeśli były mniej ważne spotkania, kończyło się na szybkich „setkach” do serwisu po wiadomościach i tyle. Poziom sportowy nie był najwyższy, na trybunach większości hal siedziało po kilkuset kibiców (obecna średnia to około 2 tys.), dlatego telewizja często po prostu nie wysyłała ekipy. Poza tym nie każdy pewnie pamięta, ale przez pewien czas to klub musiał zapłacić, jeśli chciał transmisji ze swojego meczu. Zdarzały się też inne, bardziej przyziemne problemy. I to dosłownie przyziemne: niektóre kluby nie dysponowały jeszcze nawet pomarańczową nawierzchnią boiska, a ta była jednym z warunków stawianych przez telewizję.

Sytuacja zaczęła poprawiać się wraz z profesjonalizacją ligi. Pierwsze mecze zawodowych rozgrywek pokazywała Telewizja Polska, ale oczywiście nie na głównych antenach, a na TVP3, czyli w kanale regionalnym. Polsat wkroczył do gry w 2003 roku najpierw pokazując mecze w TV4, a potem już w Polsacie Sport.

TYLKO LIGI MISTRZÓW ŻAL

Jednym z pierwszym symptomów poprawiającego się poziomu sportowego była dobra postawa Mostostalu w Lidze Mistrzów. Klub w 2002 i 2003 roku awansował do Final Four i zdobył nawet brązowy medal. Prawdziwym kopem dla ligi okazały się jednak dopiero sukcesy reprezentacji, która pod wodzą Raula Lozano zdobyła wicemistrzostwo świata. Moda na siatkówkę, która powoli kiełkowała od czasu debiutu kadry w Lidze Światowej, wtedy wystrzeliła.

Trybuny zaczęły się powoli wypełniać, pojawili się bogatsi sponsorzy włącznie z tymi państwowymi. Budżety klubów rosły, a na parkietach zaczęli pojawiać się coraz lepsi zagraniczni gracze. Transfery takich zawodników jak Paweł Abramow, Miguel Falasca czy Stephane Antiga, to były wydarzenia. Okazało się bowiem, że nasza liga zaczęła być atrakcyjna dla medalisty olimpijskiego, zwycięzcy Ligi Mistrzów i mistrza Europy.

Udało się też wyhodować hegemona na własnym podwórku. Skra Bełchatów zdobyła siedem tytułów mistrzowskich z rzędu i przede wszystkim zdobyła trzy medale Ligi Mistrzów (srebrny i dwa brązowe). W kolejnych latach do podium tych rozgrywek doskakiwały jeszcze Resovia Rzeszów i Jastrzębski Węgiel, ale wygrać nie udało się nigdy. Brak triumfu w LM to największa luka w tłustych czasach PlusLigi. Najbliżej zdobycia tego najcenniejszego skalpu była w 2012 roku Skra, ale w dramatycznym finale przegrała po tie-breaku z Zenitem Kazań.

GWIAZDY SWOJE, A NIE KUPIONE

Oczywiście ligowa rzeczywistość nie zawsze była różowa. Był moment, kiedy poziom sportowy wyraźnie się obniżył. Jednym z powodów zadyszki było to, że PlusLiga coraz wyraźniej przegrywała finansowo nie tylko z Włochami, Rosjanami, ale też z Turkami i niektórymi ligami azjatyckimi. Klubów nie było stać na największe nazwiska, a liga stała się bardziej trampoliną dla zagranicznych siatkarzy.

Narzekano jednak nie tylko na brak największych gwiazd, ale też na inne kwestie: że szesnaście drużyn w lidze osłabia jej poziom, że niektóre kluby nie płacą na czas, że ściągano zbyt wielu przeciętniaków z zagranicy blokujących naszą młodzież, że spadać zaczęła frekwencja na trybunach.

Wyjść z tego dołka znów pomogła po części reprezentacja zdobywając dwa razy mistrzostwo świata. W pewnym momencie ciężko było narzekać na brak gwiazd pokroju Osmany’ego Juantoreny czy Bruno Rezende, bo przecież większość naszych mistrzów świata grało w kraju. Kiedy włoskie i rosyjskie kluby ściągały najlepszych graczy płacąc im nawet po milion euro, my zbudowaliśmy silną ligę opartą głównie na rodakach. Szyld „Liga mistrzów świata” nie jest więc tutaj żadną przesadą.

LIGA BARDZIEJ ODPORNA NA WIRUSY

PlusLiga nie jest może najbogatsza, nie jest najlepsza pod względem sportowym, ale jest w czubie i też ma swoje atuty. Oprócz medialnego anturażu, jest nim jeszcze jeden ważny „wskaźnik” - średni poziom grania. Kiedy Włosi i Rosjanie mają 2-3 drużyny, które leją wszystkich, u nas nikt się specjalnie nie dziwi, gdy medalista toczy pięciosetową bitwę z rywalem ze środka tabeli.

Rozpoczęty właśnie sezon też zapowiada się ciekawie. W medal celują nie tylko w Kędzierzynie-Koźlu, Bełchatowie i Warszawie, ale też w Jastrzębiu, Rzeszowie, a nawet Zawierciu. Zresztą już walka o play-offy będzie szła na noże, bo miejsc jest tylko osiem, a ekip, które realnie mogą o tym marzyć, można naliczyć nawet jedenaście.

Poza tym, PlusLiga lżej przechorowała pandemię. Przed poważną zapaścią ochronił ją m.in. bardziej stabilny model finansowy, bo czołowe kluby mają albo wsparcie spółek Skarbu Państwa, albo dużych firm pokroju Asseco. Mieliśmy więcej szczęścia niż Włosi czy Brazylijczycy, gdzie wiele klubów sponsorowanych jest przez zamożne, ale często małe firmy. I niektórzy zakręcili kurek z pieniędzmi zmniejszając budżety.

Konsekwencją kryzysu na innych rynkach okazało się to, że łatwiej było nam przyciągnąć świetnych graczy, bo ci nie mogli już przebierać w wysokich kontraktach. Najgłośniejszym nowym nazwiskiem w PlusLidze jest Amerykanin Taylor Sander. Jednego z najlepszych przyjmujących na świecie ściągnęła Skra. Jeszcze niedawno taki transfer byłby niemożliwy, bo zawsze zostalibyśmy przelicytowani. Kto by pomyślał dwadzieścia lat temu, że liga podskoczy aż tak wysoko.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz