Odkąd Roman Abramowicz przejął Chelsea, żaden angielski klub nie zdobył tylu trofeów. W samej Europie w tym okresie ma ich cztery, a w sobotę po raz drugi w historii podniósł puchar za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Taka regularność w wygrywaniu jest tym bardziej imponująca, że „stabilizacja” to jedno z ostatnich słów, jakimi można by określić The Blues za rządów Rosjanina. Ciągłe zmiany i presja na wynik sprawiła, że mało kto potrafi się tak mocno zebrać w sobie, gdy stawka rośnie. Wygrana z Manchesterem City to kolejny tego przykład i potencjalny początek nowego rozdziału w klubie.
W piłkarskich mediach społecznościowych furorę w ostatnich latach robią konta, które wytykają nietrafione stwierdzenia albo takie, które w szybkim czasie źle się zestarzały. Spore używanie mogą mieć teraz ze słów wypowiedzianych przez Franka Lamparda 19 stycznia tego roku. Jego Chelsea była właśnie świeżo po porażce 0:2 z Leicester City i – jak miało się okazać – Anglik chwilę później stracił posadę. Londyńczycy byli akurat w trakcie serii ośmiu ligowych spotkań, z których przegrali pięć i z trzeciego miejsca zsunęli się na dziewiąte i wydawało się, że powoli rozpada się wszystko to, co udało się wypracować jesienią.
– Brakuje nam do dawnych ekip Chelsea, które sięgały po najważniejsze trofea. Nie jesteśmy gotowi do tego, by rywalizować – stwierdził wówczas Lampard. Minęły jednak cztery miesiące i to zdanie z dzisiejszej perspektywy wygląda źle. Ci sami piłkarze, których Anglik tak określił, właśnie świętują zdobycie Ligi Mistrzów.
LAMPARD JAK HIMILSBACH
Lamparda kilka dni później zastąpił Thomas Tuchel i z marszu podciągnął poziom drużyny. Tam wszystko zaczęło się na opak, bo jeszcze w samolocie do Londynu Niemiec wymyślał ze swoimi asystentami, jak przestawić Chelsea na system z trójką obrońców, prosto z lotniska pojechał na pierwszy trening, dzień później już prowadził pierwszy mecz i dopiero po jego zakończeniu odbył powitalną konferencję prasową. W trudnym, skondensowanym, pandemicznym sezonie wsiadał do pędzącego samochodu i w trakcie jazdy musiał go naprawiać, a mimo tego udało mu się tę maszynę usprawnić.
Kluby piłkarskie często dziś krytykuje się za zbyt gwałtowne decyzje, ale Chelsea to dobry przykład tego, jak krótkoterminowe rozwiązania potrafią się opłacić. Tuchel to piętnasty menedżer The Blues od 2003 roku, czyli od momentu, gdy rządy zaczął Abramowicz. Jeśli nawet odrzucimy takie nazwiska jak Ray Wilkins i Steve Holland (obaj poprowadzili po jednym meczu), to zostaje ich trzynastu, a przecież Jose Mourinho i Guus Hiddink mieli w tym czasie dwa podejścia do prowadzenia Chelsea. Wychodzi praktycznie jedna zmiana trenera na rok. To niezwykły przemiał, a mimo tego przez te 18 lat były tylko trzy sezony zakończone bez zdobycia jakiegokolwiek trofeum. Ale nawet w poprzednim, gdy nad klubem wisiał zakaz transferowy i Lampard postawił odważnie na młodzież, udało się zakończyć w TOP4 i wejść do Ligi Mistrzów, co z tamtej perspektywy było triumfem na miarę jakiegoś pucharu. Choćby nawet działo się z Chelsea źle, ten klub zawsze znajduje sposób, by coś wygrać.
Lampard oczywiście został dziś ze swoimi słowami sprzed czterech miesięcy niczym Jan Himilsbach z angielskim w słynnej anegdocie, ale poniekąd może czuć się ojcem tego sukcesu. Gdyby nie on, to kto wie, czy Mason Mount czy Reece James dostaliby szansę na Stamford Bridge, a mówimy tu o dwóch piłkarzach, którzy w finale zagrali znakomicie. On miał też duży wpływ na to, że latem Chelsea dokonywała dobrych transferów. Lampard nie podołał na polu taktycznym i trochę zderzył się z wielkim futbolem, jednak podkreślano, że potrafił przekonać do przyjścia Kaia Havertza, Timo Wernera czy Thiago Silvę swoją charyzmą i ludzkim podejściem. Pewnie gdyby został, to Chelsea nie świętowałaby dziś wygranej w Lidze Mistrzów, ale Lampard nie jest tu bez zasług.
MISTRZOWSKIE POPRAWKI TUCHELA
Tuchel to wszystko jednak udoskonalił. Z jednej strony powtarzał trochę jak poprzednik, że ma zespół, który jeszcze wszystkiego się uczy, jest młody, niedoświadczony i pełen piłkarzy, którzy z presją finału Ligi Mistrzów zetkną się po raz pierwszy. Z drugiej jednak nie używał tego jako wymówki, a traktował to jako szansę.
Niemiec zdawał sobie sprawę z tego, jak duży potencjał ofensywny drzemie w tej drużynie, ale poprawił przede wszystkim organizację gry. Zaczął od tego, że Chelsea ma być trudniejsza do pokonania. Za Lamparda zbyt często chwiała się defensywa i cały zespół miał kłopoty, by funkcjonować w odbiorze jak jeden organizm. Tuchel zaradził na to właściwie z marszu. Finał Ligi Mistrzów był 30. meczem, jaki The Blues rozegrali pod jego wodzą i dziewiętnastym, w którym w tym czasie nie stracili gola.
Anglicy mają powiedzenie, że piorun nigdy nie trafia dwa razy w to samo miejsce. Co jeśli jednak dzieje się to trzy razy? Tuchel ograł już w tym sezonie Manchester City i w półfinale Pucharu Anglii, i w Premier League (choć wówczas w obu drużynach było sporo zmian) i miał być może dzięki temu przewagę psychologiczną nad Pepem Guardiolą, ale finał w Porto to miała być inna para kaloszy.
Chelsea tymczasem zagrała podobnie, jak w tych meczach – z pełną świadomością pozwoliła Manchesterowi City prowadzić grę, a po odbiorze piłki była bardziej konkretna. To miał być finał świeżych nóg, co miało dać przewagę The Citizens. W końcu do finiszu w Premier League dolecieli już na autopilocie i najważniejsi piłkarze byli oszczędzani.
Tymczasem to walcząca do ostatniego meczu o coś Chelsea okazała się lepiej przygotowana i bardziej zdeterminowana. Ruchliwość graczy ofensywnych, wielkie zaangażowanie w grze defensywnej, kapitalny N'Golo Kante, odpowiedzialny James, głównodowodzący Cesar Azpilicueta i w końcu świetna akcja dwójki Mount i Havertz, która przyniosła gola – to wszystko dało w sobotę sukces. Na każdego z tych graczy Tuchel miał też nieco inny pomysł niż Lampard i w cztery miesiące (!) z drużyny, którą obejmował na dziewiątym miejscu w Premier League i którą jego poprzednik określał jako niegotową do rzeczy wielkich, stworzył triumfatora Ligi Mistrzów.
ŁATKA PRZYPIĘTA NA ZAWSZE
Mówiąc o finale nie sposób również spojrzeć na drugą stronę. Guardiola po tym finale już nigdy nie pozbędzie się łatki człowieka, który przekombinowuje w ważnych meczach. Przez całą wiosnę w Lidze Mistrzów szedł pewnie i stawiał na najsilniejszy, optymalny skład. Nie było żadnych udziwnień – po prostu grali najlepsi. Pep zachowywał spokój, co przekładało się na całą drużynę – Manchester City miał niekorzystny wynik i z Borussią Dortmund, i z PSG, a mimo tego odwracał stan meczu. Wydawało się, że to pozwoli mu wierzyć, że nie musi wstrząsać zespołem w finale. Szczególnie, że w końcówce sezonu ligowego już dawał odpoczywać kluczowym piłkarzom, co sugerowało, że na Chelsea wypuści pierwszy garnitur.
Dawniej, gdy Guardiola podejmował nietypowe decyzje, zwykle działał zbyt asekuracyjnie. Tym razem jednak zgubiła go nadmierna pewność siebie. Wyjście na świetnie zorganizowaną drużynę Tuchela bez żadnego pomocnika, który w środkowej strefie odpowiadałby za odbiór piłki, to był przepis na porażkę. Fernandinho albo Rodri grali w podstawowym składzie w 59 z 60 wcześniejszych meczów City w tym sezonie, a nagle Guardiola nie wystawił żadnego z nich. Gdy więc na boisko w 63. minucie wchodził Brazylijczyk, to trudno było oprzeć się wrażeniu, że dzieje się o to za 63 minuty za późno. Jego siły, spokoju, dobrej gry w powietrzu i zdolności przywódczych wyraźnie brakowało.
Zastanawiająca była też obecność od pierwszej minuty Raheema Sterlinga. Owszem, patrząc na suche liczby Anglik ma za sobą udany sezon – w klubowej klasyfikacji kanadyjskiej wyprzedzili go tylko Kevin De Bruyne i Phil Foden – jednak dorobek nabił sobie głównie jesienią. Od kilku miesięcy Anglik jest bez formy i wiosną Guardiola stawiał w Lidze Mistrzów na innych piłkarzy. Wystarczy powiedzieć, że sobotni finał to był zaledwie drugi mecz Sterlinga w tegorocznej fazie pucharowej, w którym grał od początku i pierwszym od 1/8 finału przeciwko Borussii Mönchengladbach. W pozostałych pięciu uzbierał łącznie tylko 30 minut i w dwóch nawet nie podnosił się z ławki. Guardiola wysyłał jasny przekaz: w Champions League gra najsilniejszy możliwy skład i Sterling nie jest aktualnie jego częścią. Dlaczego w takim razie grał w Porto?
POCZĄTEK CZEGOŚ DUŻEGO
Narracja o kombinowaniu Pepa będzie głośna, ale to w niczym nie umniejsza Chelsea i to na niej warto się skupić. Abramowicz wytworzył w klubie kulturę wygrywania, choć nie w klasycznym rozumieniu. Zwykle mówimy o czymś takim, gdy w danym miejscu jest ciągłość, spójna filozofia i najlepiej jeden trener przez wiele lat. Rosyjski właściciel rządzi jednak twardą ręką – tu nie ma miejsca na cierpliwość, liczy się tylko gablota.
Lampard też miał dostać czas, a okazało się, że w rozumieniu Abramowicza to oznacza półtora roku. Gdy przyszła słaba seria i było widać, że Chelsea się miota, sentymenty poszły na bok i Anglika zastąpił Tuchel. Być może Lampard mógł jeszcze tę drużyną wyciągnąć z dołka i rozwinąć w kolejnych latach, ale na to na Stamford Bridge zwyczajnie nikt nie ma czasu. Nie po to latem wydawano tak wielkie pieniądze na wzmocnienia, by teraz przyglądać się procesowi.
Tuchel ten rozwój przyspieszył. Mimo że ta drużyna wciąż ma swoje mankamenty i nawet w sobotnim finale objawiały się chociażby problemy z nieskutecznością, to już udało jej się osiągnąć wielki sukces. A to przecież nie jest jeszcze jej ostatnie słowo. Chelsea ma wyraźny kręgosłup, na który opierać będzie zespół w kolejnych latach – Mount, uznawany w klubie za nietykalnego piłkarza i przyszłego kapitana, Havertz, Werner, James, Chilwell i Christian Pulisic mają od 21 do 25 lat. W dalszej kolejności są jeszcze Callum Hudson-Odoi (20), Billy Gilmour (19) i należy oddać szacunek Andreasowi Christensenowi (25), który w trakcie meczu zastąpił Thiago Silvę i spisał się bardzo dobrze.
Wygrana w Lidze Mistrzów sprawi, że oczekiwania wobec tej drużyny wzrosną, ale wydaje się, że Chelsea jest na właściwej drodze, by w przyszłości wygrać jeszcze więcej. Triumf z 2012 roku był dla niej niejako zamknięciem pewnej ery, której symbolami byli Cech, Drogba, Terry czy Lampard. Jak to ujął Michał Trela w swojej analizie sobotniego finału – nagrodą za całokształt. Tegoroczny wydaje się bardziej początkiem czegoś wielkiego.