Takich rzeczy jak Los Angeles Clippers w tegorocznej fazie play-off nie dokonała wcześniej żadna inna drużyna. Dwukrotnie przegrywali w serii już 2-0, a tymczasem w niedzielę to oni rozpoczną zmagania w finale konferencji zachodniej. Zagrają tam po raz pierwszy w 51-letniej historii klubu. Tylko czy bez Kawhi Leonarda stać ich na awans do wielkiego finału?
Na początku fazy play-off wyglądali jak typowi Los Angeles Clippers. Przegrali dwa pierwsze mecze z Dallas Mavericks, choć przecież sami tego rywala chcieli. Już wtedy pokazali jednak spory charakter. Najpierw doprowadzili do remisu 2-2, a potem wyszli z opresji przy stanie 2-3 i po znakomitym meczu numer siedem w wykonaniu Leonarda awansowali do drugiej rundy. Tutaj też zaczęli od dwóch porażek, a nie poddali się nawet po kontuzji swojego lidera. Bez niego wygrali mecze numer pięć i sześć, a w piątek po raz pierwszy w historii awansowali do finałów konferencji. Po 51 latach!
W niedzielę rozpoczną rywalizację z Phoenix Suns. Zanim do tego dojdzie, trzeba docenić Clippers za to, co już udało im się zrobić. W dziejach NBA jeszcze żadna drużyna nie odrobiła strat 0-2 w dwóch seriach fazy play-off w tym samym roku. Jest więc sporym zaskoczeniem, że jako pierwsza dokonała tego najbardziej przeklęta organizacja w lidze. Po latach rozczarowań, upokorzeń i niepowodzeń, wreszcie fani Clippers mają się z czego cieszyć. W tym wszystkim jest jednak też spora doza smutku, bo przecież ze zdrowym Leonardem ten zespół byłby głównym faworytem do tytułu.
MENTAL TO PODSTAWA
Na razie marzenia o tytule trzeba odłożyć na bok, choć Clippers w serii z Suns nie są wcale bez szans, nawet jeśli Kawhi miałby w ogóle nie zagrać. Na ten moment nie wiadomo przecież, czy i ewentualnie ile meczów opuści Chris Paul. Nie wiadomo też, czy Leonard rzeczywiście zerwał więzadło w kolanie, czy może jednak uraz nie jest aż tak poważny. W piątek Clippers dali więc sobie jeszcze nadzieję i przedłużyli swój sezon. Bez pewnej i ostatecznej diagnozy w sprawie Leonarda wciąż jest szansa, że skrzydłowy jednak do gry wróci. Tym bardziej że drużyna z Miasta Aniołów trochę jeszcze w tym sezonie pogra.
W piątek nie potrzeba było jednak Leonarda, bo Clippers już w drugim kolejnym meczu poradzili sobie fantastycznie bez swojego lidera i najlepszego gracza. Pokazuje to znakomite przygotowanie mentalne podopiecznych Tyronne’a Lue, którzy w obliczu przeciwności losu – niech będzie to przegrywanie w serii 0-2 czy właśnie uraz Leonarda – nie poddają się. Zupełnie inaczej niż w latach poprzednich, w tym przede wszystkim w ubiegłym roku. Wtedy przecież LAC zaliczyli jeden z największych upadków w historii dyscypliny, przegrywając serię z Denver Nuggets w drugiej rundzie fazy play-off w bańce w Orlando.
NIESPODZIEWANY BOHATER
Pod tym względem trzeba więc chwalić trenera Lue, który po piątku ma zresztą najlepszy w historii NBA bilans meczów, w których jego zespół może sobie zapewnić awans do kolejnej rundy. Na 13 takich spotkań zespoły Lue wygrywały 12 razy (wynik trochę podkręcony przez pierwsze rundy fazy play-off na wschodzie, gdy Lue był trenerem Cavaliers). W piątek udało się pomimo aż 22-punktowej straty Clippers do przerwy. Sygnał do ataku dał niespodziewanie Terance Mann, który w pierwszej piątce zastąpił Leonarda i na chwilę niemal tym Leonardem się stał. To jego seria punktowa w trzeciej kwarcie pozwoliła gospodarzom wrócić do spotkania, a fanom dała nadzieję na długo wyczekiwany sukces.
Mann to zresztą człowiek wynaleziony przez Clippers. Wybrany pod koniec draftu w 2019 roku, dziś jest dla klubu powodem do dumy. – To był kompletny mecz gościa, który jest w swoim drugim sezonie w lidze. Szczerze mówiąc, to on sam jeden przywrócił nam w tym pojedynku życie – mówił po meczu Paul George. On o etyce pracy młodszego kolegi zdążył przekonać się już na początku swojej przygody w Los Angeles, gdy w 2019 roku to właśnie Mann był jego sparingpartnerem podczas wspólnych treningów. Dziś cała ta ciężka praca przyniosła znakomite owoce w postaci najlepszego występu 25-latka w karierze.
CZAS ODKUPIENIA
Aż 39 punktów Manna robi ogromne wrażenie, ale swoje w tym meczu zrobili też inni gracze Clippers, w tym także bliski triple-double George, czyli jeden z głównych odpowiedzialnych za upadek zespołu ledwie dziewięć miesięcy temu. Znakomity w drugiej połowie był Reggie Jackson. Swego czasu oddany lekką ręką przez Thunder, którego LAC pozyskali przed rokiem z Detroit. Bardzo ważne minuty w tej serii dał drużynie również Nicolas Batum. Jego przecież ledwie kilka miesięcy temu zwalniali Hornets, uważając, że pożytku z Francuza nie będzie. Wreszcie istotne rzuty trafiał Patrick Beverley. On w ostatnich latach przeżywał w Los Angeles wszystko, co najgorsze (w tym porażki z Rockets w 2015 i Nuggets w 2020).
Opłaciło się Clippers po raz kolejny granie niskim składem. Znów ośmieszony został Rudy Gobert, wybrany najlepszym defensorem ubiegłego sezonu zasadniczego, raz za razem wyciągany przez LAC spod kosza. Przegrała przecież ogólnie najlepsza drużyna sezonu zasadniczego, choć Clippers w dwóch ostatnich meczach tej serii nie mieli Leonarda po swojej stronie. Mieli jednak mądry sztab z trenerem Lue na czele (i szybko wzrastającym w kręgach trenerskich Chaunceyem Billupsem typowanym m.in. do objęcia posady w Bostonie). Rok temu w tych trudnych sytuacjach Clippers nie dawali rady, lecz dziś wyglądają po prostu na dużo lepiej przygotowanych. Nie tylko taktycznie, ale przede wszystkim mentalnie.
TO JESZCZE NIE KONIEC
Po awansie spadł z Clippers ogromny ciężar, jakim przez te wszystkie lata – ponad pięć dekad – był brak awansu do finałów konferencji (bilans 0-8 w meczach o awans). Widać to było po reakcjach zawodników, ale też kibiców, którzy w piątek dali swojej drużynie sporo dobrej energii. George po spotkaniu przyznał zresztą, że nigdy wcześniej przy takiej publice nie grał. Było w tym pewnie trochę kurtuazji gracza, który niedaleko Los Angeles się wychował. Nie da się jednak ukryć, że coś na kształt klątwy ciążyło nad Clippers od długich lat. Teraz wreszcie udało się to zrzucić, a przecież to jeszcze nie koniec historii LAC w tym sezonie.
Kontuzjowany Kawhi sprawia, że trudno ich teraz traktować jak faworyta. Tym bardziej że w finale konferencji spotykają Suns, czyli drużynę, która w tegorocznej fazie play-off chyba najbardziej rosła z meczu na mecz. Ale także i Clippers z każdym kolejnym spotkaniem udowadniają, że stać ich na pokonywanie zarówno przeciwności losu, jak i rywala.
Cztery kolejne wygrane z Jazz (pomimo znakomitego Mitchella), w tym dwie z rzędu już bez Leonarda. Raz za razem ten zespół pokazuje charakter, a to wciąż jest cecha piekielnie w NBA ważna. Kto jak kto, ale najbardziej „przeklęta” drużyna w lidze, wie o tym aż za dobrze.