Po raz drugi z rzędu EuroVolley zakończył się dla polskich siatkarzy miejscem na najniższym stopniu podium. Świetna gra na początku turnieju wzbudziła wielkie nadzieje. Porażka ze Słowenią je utemperowała. Obecność w najlepszej trójce turnieju ma jednak słodko-gorzki charakter. Słodki, bo medal zawsze cieszy. Gorzki, bo po drodze znów górę nad umiejętnościami kadry Vitala Heynena wzięły dobrze znane problemy.
Występowi Polaków towarzyszyła mieszana atmosfera. Siatkarze są grupą sportowców, która od dekad może liczyć na wielki doping kibiców. Jednakże spora część z nich miała w głowach rozczarowanie z Tokio. Spośród wszystkich imprez, igrzyska miały być najważniejszą dla Heynena i jego zespołu w ostatnich paru latach. Występ na polskich parkietach poniekąd wynagrodził tamten ból. W wielu momentach oglądaliśmy kadrę dominatorów, którzy nie dali szans rywalom.
START BEZ PRESJI
Pierwsza faza turnieju dała mocne sygnały, by wierzyć, że jakiekolwiek złe demony z igrzysk zniknęły wraz z początkiem zgrupowania w Spale. Tam wszelkie przemyślenia miały zostać zebrane i spalone. W Krakowie kadra przez większość czasu grała niemal jak z nut. Poza meczem z Serbią, każdy rywal prędzej czy później musiał zdać sobie sprawę, że pokonanie Polaków stanowi utopię. Mecz z wymienioną kadrą pokazał co innego. Potrafiliśmy poradzić sobie psychicznie w „pięciosetowcu”. Wcześniejsze dwa tie-breaki – z Iranem i Francją na igrzyskach – skończyły się źle dla Biało-Czerwonych. Z mistrzami Europy sprzed dwóch lat tego problemu nie było.
Wraz z rozwojem turnieju coraz częściej pojawiały się głosy mówiące o spóźnieniu z przygotowaniem topowej formy. Zamiast na igrzyska, najlepsze przyszło miesiąc później. W wielu aspektach gry teza znajduje uzasadnienie. W skali całego turnieju o wiele lepiej spisywał się nasz środek. W Japonii co rusz spadały gromy za brak dobrego wykorzystania Jakuba Kochanowskiego, Mateusza Bieńka i Piotra Nowakowskiego. Panowie nie słynęli również z wysokich liczb jeśli chodzi o bloki. Jednakże ostatni z nich skończył EuroVolley jako lider w tym aspekcie. W dziewięciu meczach 32-krotnie w ten sposób zdobywał punkt.
Podobny progres w porównaniu z igrzyskami (przynajmniej w kategoriach statystyk) zanotowali nasi rozgrywający. Przede wszystkim Fabian Drzyzga był notorycznym obiektem ataków. Turniej w Polsce rozgrywający Resovii zakończył jako drugi siatkarz w klasyfikacji najlepszych rozgrywających, przegrywając tylko z Gregorem Ropretem ze Słowenii. Grzegorz Łomacz w tym samym zestawieniu uplasował się na ósmym miejscu.
PRZEKLĘCI SŁOWEŃCY
W typowych paradokumentach przedstawia się sytuację rodziny, w której wszystko toczyło się normalnym, dobrym rytmem, aż pojawiło się coś złego. W przypadku kadry Heynena do meczu ze Słowenią również można było odnosić wrażenie, że wszystko układa się po myśli Polaków. Łatwa wygrana z Finlandią, a później przekonujący triumf nad Rosją w większości kibiców rozpalił ambicje nie tylko na medal, ale na triumf w całym EuroVolleyu. Spora przewaga w przyjęciu (51% vs 39%) i w ataku (57% vs 48%) nad świeżymi wicemistrzami olimpijskimi stanowiła pokaz potęgi i kolejne podtrzymanie opinii, że forma olimpijska przyszła... ale na mistrzostwa Europy.
Wszelkie ambitne plany na dwa zwycięstwa do złota „wzięły w łeb”. Do starcia ze Słoweńcami podchodziliśmy jako wygrani ostatniego bezpośredniego starcia. W półfinale Ligi Narodów Polska wygrała 3:0. Rywalizacja pomiędzy krajami na europejskim turnieju ma od lat inny, bardziej niekorzystny dla nas przebieg. W 2015, 2017 i 2019 roku Słoweńcy stanowili przeszkodę nie do pokonania. Kolejna, czwarta porażka z rzędu z ekipą Alberto Giulianiego w ME nadeszła w sobotę.
Komicznym tłumaczeniem jest zwalanie winy na fatum. To nie czarna magia uniemożliwiła Polakom awans do półfinału igrzysk. Również Słoweńcy nie musieli używać żadnych zaklęć, by po raz kolejny pokonać Polskę na EuroVolleyu. Zarówno mecz z nimi, jak i z Francuzami w paru kwestiach wyglądał podobnie. W jednym i drugim przypadku Polacy rozpoczynali mecz z przytupem, pewnie wygrywając pierwszego seta. W następnym górą byli już rywale.
Kolejnym wnioskiem jest nastawienie mentalne. Gdy Francuzi przełamali Polaków, ci zaczęli gubić się i tracić koncentrację. W meczu ze Słowenią było podobnie. Wygrany set na przewagi podbudował przeciwników. W trzecim Polska nie istniała, przegrywając różnicą dziewięciu punktów. W przypadku tak ogromnej przewagi na etapie 1/2 finału trudno mówić o wypadku przy pracy. Sporo mówiło się o pseudo prowokacjach ze strony polskiej. Vital Heynen miał w wywiadzie po meczu z Rosją nie wiedzieć, z kim jego zespół może się zmierzyć. Media w kraju przeciwników wykorzystały to jako okazję do nagłośnienia starcia.
DRUGI „GORSZY” DZIEŃ
Mecze w Polsce zawsze kojarzą się z fantastyczną postawą kibiców. Wielu byłych siatkarzy, których gościliśmy na łamach newonce.sport, z wielką sympatią wypowiadało się o grze w naszym kraju. Atmosfera gigantycznego wsparcia stanowiła dodatkowe wsparcie dla Biało-Czerwonych nawet w spotkaniach z najtrudniejszymi przeciwnikami. Półfinałowy mecz pokazał, że dla Słoweńców obecność tysięcy osób kibicujących ich rywalom nie robiła wrażenia. Ekipa Giulianiego cały czas zachowywała chłodną głowę, nawet wtedy gdy challenge odbierał wygranego seta. Z kolei u Polaków nie brakowało odczucia, że towarzyszy im spora „napinka”. Nie brakowało małych wybuchów złości, frustracji czy różnego rodzaju gierek słownych.
Kamyczek, a raczej kamień do ogródka Heynena stanowi przywiązanie do zawodników i niechęć do zmian. Wróćmy na moment do „nieszczęsnych” igrzysk. W meczu z Francją w pierwszej części starcia na pozycji rozgrywającego w ekipie rywali występował Benjamin Toniutti. Nowy siatkarz Jastrzębskiego Węgla zawodził, więc Laurent Tillie postawił na Antoine Brizarda. Ruch przyniósł dla Trójkolorowych pozytywny efekt. W przypadku Polski i meczu ze Słowenią zabrakło trzeźwego spojrzenia na dyspozycję dnia podstawowych zawodników. Bartosz Kurek, choć od dawna obok Wilfredo Leona uchodzi za najlepszą strzelbę kadry, to w półfinale nie do końca był sobą (43 procent skuteczności). Podobnie zresztą jak Fabian Drzyzga i Michał Kubiak.
Ten ostatni na przestrzeni ostatnich miesięcy miewa ogromne falowania formy. Poza kilkoma przebłyskami dawnego „Kubiego”, zarówno na EuroVolley’u, jak i na igrzyskach oglądaliśmy cień dawnego kapitana. Wiele mówi się o trapiącej go kontuzji pleców. Czy jednak w takim przypadku słuszny jest ogromny kredyt zaufania, jakim darzy przyjmującego Heynen?
POŻEGNANIE Z PRZYTUPEM?
Jeżeli sobotni mecz stanowił obiad, po którym czuliśmy się źle, to starcie z Serbią znacząco osłodziło podniebienia kibiców. Każdy dobrze wiedział, co potrafią rywale. Mierzyliśmy się już z nimi w fazie grupowej, gdzie dopiero tie-break wyłonił zwycięzcę. W meczu o brąz był on niepotrzebny. Wystarczyły trzy sety, w których to Polacy nadawali ton rywalizacji.
Dobrą robotę wykonał blok. Jak wcześniej wspomniano, środek przeszedł największą metamorfozę w ostatnich tygodniach. Nowakowski wielokrotnie tworzył po naszej stronie mur. Z kolei w ataku nie zawodził Kochanowski. Starcie z ekipą Slobodana Kovaca zakończył ze skutecznością na poziomie 55 procent. Rywale nie znali sposobu na przeciwstawienie się świetnej defensywie. Nowy siatkarz Skry, Aleksandar Atanasijević na 21 ataków skończył tylko dziewięć. Uros Kovacevic, przyjmujący Warty Zawiercie, przekuł w zdobycz punktową jedną trzecią z osiemnastu prób.
Skoda tylko, że zanim doszło do świetnego pokazu gry Polaków, byliśmy dzień wcześniej świadkami niejako powtórki z rozrywki. Jeżeli miał to być ostatni występ Biało-Czerwonej ekipy w tym składzie, to i tak zostanie on zapamiętany pozytywnie. Utrzymanie się w trójce czołowych drużyn Starego Kontynentu nikomu nie przychodzi łatwo. Wiele wskazuje na to, że mecz z Serbią mógł być także ostatnim spotkaniem Heynena w roli szkoleniowca. Nawet mając w pamięci niepowodzenia z ostatnich miesięcy należy zdjąć przed nim czapki z głów. Od początku jego kadencji tylko dwa turnieje skończyły się dla Polaków bez medalu – Liga Narodów 2018 oraz igrzyska olimpijskie w Tokio.
– Skutek nadmiernego przejmowania się widać było po waszej kadrze na ostatnich igrzyskach. Wszyscy patrzyli na Polskę widząc w nich nowych mistrzów. Z wielu stron słyszałem głosy: „Oni muszą to wygrać”. Nie, nikt z góry nie jest skazany na zwycięstwo. Czasem może przytrafić się słaby dzień, ewentualnie rywal ma swój czas – mówił w rozmowie z naszym portalem włoski wicemistrz olimpijski Marco Meoni.
Były rozgrywający Italii przypomniał słowa, które trenerzy często powtarzają przed najważniejszymi spotkaniami. Nikt przed początkiem meczu nie powinien uważać się za triumfatora. Polacy praktycznie w każdym starciu w ostatnich miesiącach mogli czuć się faworytem. Dwie kluczowe porażki w ostatnich miesiącach pokazały, że sportowiec bywa „underdogiem” względem swojej głowy.
Brąz na EuroVolleyu jest zarazem medalem pocieszenia, ale i nadziei. Cały czas to rywale będą patrzeć się na Polaków, nie odwrotnie. Największa okazja to pokazania umiejętności przyjdzie za rok. W Rosji Biało-Czerwoni mogą stać się mistrzami świata po raz trzeci z rzędu.