– Nie chcę podkopywać tej legendy, ale w tym czasie słuchaliśmy dużo przesłodzonego popu – napisał w 1999 roku o nagrywaniu swojej pierwszej płyty Joey Ramone. Tekst znalazł się w książeczce towarzyszącej wielkiej antologii, która dokumentowała najważniejsze dzieła Ramones.
Miał na myśli fascynację szkockim pop i glam rockowym zespołem Bay City Rollers – dziś raczej zapomnianym, a mogącym się pochwalić 120 milionami sprzedanych albumów na całym świecie. Właśnie od tej grupy nowojorczycy podebrali charakterystyczne zaśpiewy, które otwierają Blitzkrieg Bop. Już na podstawie tej jednej historii można zauważyć, że związki punka i popu, mimo pozornego antagonizmu obu prądów, sięgają niemal zarania pierwszego z wymienionych gatunków. Jak wykazuje brytyjski vlogger Trash Theory (wideoeseje o poszczególnych piosenkach, zespołach i gatunkach są mocno warte uwagi), to Ramonesów można uważać za ojców chrzestnych pop punku. Wystarczy posłuchać I Wanna Be Your Boyfriend czy Let’s Dance (cover piosenki Chrisa Monteza – rockowego croonera, święcącego triumfy na początku lat 60.) z debiutanckiego, wydanego w 1976 roku, longplaya odzianych w skóry chłopaków. I wszystko stanie się jasne.
Ramones grali szybciej niż ktokolwiek wcześniej, ale byli popowym zespołem, dla którego priorytet to melodia. Wystarczyło poczekać cztery lata aż Joey i banda spełnią swoje marzenie i nagrają album z jednym z największych innowatorów ówczesnej muzyki popularnej – Philem Spectorem.
Green Day – wyrzutki takie jak my
Jeszcze w latach 70. po obu stronach Atlantyku nie brakowało wykonawców, wplatających melodyjne, stricte piosenkowe patenty w szybkie i rozedrgane punkowe brzmienie. Z tych wartych sprawdzenia wystarczy wymienić The Buzzcocks, The Undertones i The Rezillos z Wielkiej Brytanii czy The Dickies z Los Angeles. W USA w następnej dekadzie rozpocznie się symbioza hardcore-punkowych wpływów (reprezentowanych przez Black Flag czy Minor Threat) z bardziej piosenkowym podejściem – na różne sposoby połączą je The Replacements i Husker Du. Zespoły, które staną się jednymi z najważniejszych inspiracji dla młodego Billy’ego Joe Armstronga. I tu, po szybkim przejściu przez gitarowy prekambr i plejstocen, rozpoczyna się właściwa część tej historii. To właśnie wspomniany muzyk założy Green Day, którego wydane w 1994 roku Dookie ucementuje amerykocentryczny kształt poppunkowego brzmienia. Oraz wizerunek, który nie wyjdzie z mody przez dobrą dekadę.
Basket Case stanie się przełomowym momentem dla pop punku z USA. Nie tylko trafi do dwudziestek najlepiej sprzedających się singli w ponad dziesięciu krajach – zdefiniuje też wiele motywów, które pojawiały się w gitarowych – wystarczająco brudnych i zakręconych, by zainfekować poszukujące swojego brzmienia serca nastolatków i wystarczająco czystych, by przyjąć się w radiu i telewizji – piosenkach. Brak wiary we własne możliwości poznawcze i analityczne, poczucie bycia wyrzutkiem, seks, narkotyki, nieuznawanie autorytetów – poza miłością, spełnioną lub nie. Są tu prawie wszystkie klasyczne motywy z poppunkowej biblii. Osadzony w scenerii szpitala psychiatrycznego, nieco komiksowy w swojej estetyce klip także pomoże wykuć estetyczny kanon całego ruchu skoncentrowanego wokół wymienionych w tym akapicie pryncypiów. A Green Day zaczną być (w sumie są do dziś) oskarżani o sprzedanie się; Dookie to ich pierwszy album pod skrzydłami majorsa. Bardziej życzliwi spojrzą na nich jako na popularyzatorów punkrockowych ideałów, którzy przedstawią tę kulturę całej nowej generacji słuchaczy i słuchaczek.
To lata 1996-1998 staną się czasem eksplozji zespołów, które na różne sposoby będą niosły poppunkową pochodnię. Jak grzyby po deszczu pojawią się takie formacje jak Sum 41, Good Charlotte, New Found Glory, Bowling for Soup, zebrahead, Yellowcard czy Simple Plan. Niejacy Blink dodadzą z kolei do swojej nazwy wybraną zupełnie przypadkowo liczbę 182, co będzie efektem niechęci wchodzenia w sądowe batalie z irlandzkim zespołem o tej samej nazwie. I to właśnie Blink-182, czyli Mark Hoppus, Tom DeLonge oraz Travis Barker staną się pod wieloma względami największymi ikonami poppunkowej fali, która na przełomie XX i XXI stulecia zaleje fonograficzny rynek w Stanach.
Jak MTV i American Pie rozkochały świat w pop punku
Większość z wymienionych grup odbijała się pomiędzy niegrzecznymi lub wpadającymi w emo-uniwersum love- i breakup- songami, a buntowniczymi, pełnymi jajecznego humoru numerami do jeżdżenia na deskę. W ten sposób stały się regularnymi gośćmi w amerykańskich i europejskich radiach, ale także telewizjach muzycznych – przede wszystkim MTV. Pop punk, ze swoją rozwodnioną i przystępną rebelią, stał się idealnym komponentem do dopełnienia wizerunku wspomnianej stacji jako medium dla nastolatków, którzy chcą poczuć dreszcz emocji związany z grą w kotka i myszkę ze swoimi starymi. I przyswajania programów dla prawie-dorosłych (vide wszystkie tytuły randkowe rodzaju Date My Mom, Penetratorów, Dismissed czy Wanna Come In) oraz muzyki, przez którą rodzice zaczną się konsultować z lokalnym pastorem. Trudno nie zauważyć, że tak skonstruowany świat młodego umysłu jest idealnym źródłem dla poczucia tęsknoty za rzeczywistością, w której wszystko było prostsze.
Fatlip oraz In Too Deep Sum-41, All the Small Things i What’s My Age Again? Blink-182 koegzystowały w świecie, w którym panoszyły się Britney i Christina, rodził się bling-rap i szalał nu-metal, a wczesne utwory The Strokes i The White Stripes uchodziły za szczyt alternatywy nadawanej w późnych godzinach wieczornych. Numery wspomnianych kapel wychodziły też z lodówki, co rusz uwzględniane w ścieżkach dźwiękowych filmów i seriali. Oprócz zapomnianych przez czas głupawych licealnych i collegowych komedii z przełomu wieków, utwory Blink-182 w ciągu czterech lat pojawiły się w dwóch pierwszych częściach American Pie, serialowych Buffy oraz Rosswell, Aniołkach Charliego, Darii i Simpsonach. Sum 41 ze swoimi hitami gościli z kolei na soundtrackach Spidermana Sama Raimiego, Tajemnic Smallville, Zwariowanego Świata Malcolma oraz, uwaga, Stary, gdzie moja bryka?. W ten sposób pop punk stał się synonimiczny z tymi czasami. Był brzmieniem głupawej, ale równocześnie kształtującej w ciekawy sposób dorastające wtedy umysły epoki.
Ale ta ekspansja, wspomagana przez cyrkulację pieniądza i wsparcie dużych komercyjnych wytwórni, tworzy niesmak. A wszechobecność – poczucie zmęczenia. Odpowiedzią na pustkę pozostawioną po implozji czułych głupoli był emo pop. Kiedyś bzdurnie nazywany emo i kojarzący się w szerokiej świadomości jedynie z czarnymi włosami, dużymi ilościami kredki do oczu i różowymi czaszeczkami ozdabiającymi każdą możliwą powierzchnię. I ta historia wcale nie zamyka się po kilku latach. Bo Brandon Urie z Panic! At the Disco powraca w mainstreamowym popie (np. w miarę niedawnym duecie z Taylor Swift). Fall Out Boy nie załapali się na mainstreamową popularność EDM-u, którą chcieli skapitalizować, ale ich najsłynniejsze dokonania z połowy pierwszej dekady XXI wieku są doceniane coraz śmielej.
Zwyciężczynią jest na pewno Hayley Williams. Najpierw poprowadziła Paramore w naprawdę ciekawym kierunku na new-wave’owym i ocierającym się o inspiracje np. Haim, After Laughter, a następnie rozpoczęła solową karierę ambitnym i całkiem udanym albumem Petals for Armor. A mowa o artystce, która dopiero skończyła trzydzieści trzy lata. Prawdziwymi herosami tej nieformalnej sceny są My Chemical Romance. Ich wydane przed piętnastu laty Black Parade ma już w tej chwili status płyty klasycznej, a kolejne osoby wracają do jej ewaluacji lub odkrywają ją po raz pierwszy. Powrót zespołu na scenę i planowana trasa koncertowa (9 czerwca – Warszawa) spotkały się z ekstatycznym odzewem na całym świecie. Sam frontman zespołu, Gerard Way, w okresie oddechu od swojego zespołu stworzył z kolei komiks o nazwie The Umbrella Academy. Niezłe CV, co nie?
Travis Barker najbardziej wpływowym muzykiem w branży?
W tym miejscu należałoby postawić kropkę. Ale ostatnie czasy piszą epilog, który każe postrzegać przytoczone kilkanaście lat w zupełnie innym świetle. Przez ostatnie parę tysięcy znaków nie zająknęliśmy się nawet słowem na temat negatywnej recepcji pop punku (no, pomijając fragment o przebitce Green Day do światowej sławy). I faktycznie, już w czasie trwania hossy oraz długo po jej zakończeniu pop punkowy fenomen był przez wiele osób kolektywnie uważany za jedną z najgorszych rzeczy, jakie przydarzyły się muzyce i kulturze popularnej. Ci jakkolwiek związany z punkowym mitem patrzyli na niego jako na ostateczną komercjalizację jakichkolwiek ideałów tego polifonicznego ruchu (chociaż większość punkowych ikon sama sprzedała myślowy i muzyczny kapitał w pogoni za łatwym pieniądzem). Rewaluacja dokonań wielu wymienionych zespołów nie przynosi niczego wartościowego; ba, dla kogoś wychowanego na tej muzie może przynieść rozczarowanie. Ale jest też sporo szlachetnych wyjątków.
Najważniejsze jest tu odcięcie się od tej percepcji. Bo pop punk w postaci Blink-182, My Chemical Romance, Sum 41, Avril Lavigne, wczesnego Paramore czy Fall Out Boy wychował rzesze słuchaczy, dla których debata o wartości stricte muzycznej jest bezwartościowa. To po prostu muzyka, która wciągnęła ich za dzieciaka i była oknem do świata najróżniejszej maści zjawisk. I właśnie przez to, w momencie, w którym mimo dominacji okołorapowych brzmień gatunkowe podziały są stosunkowo mało istotne, możliwe jest wartościowe wskrzeszenie najlepszych elementów tego brzmienia oraz podstawowych ideałów, które za sobą niosło. Czy założymy różowe okulary z nostalgicznym filtrem, czy też nie, pop punk po prostu wraca. W różnych formach. Przechrzcił się na niego Machine Gun Kelly, który najwyraźniej uznał, że prawdziwym raperem to jednak nigdy nie będzie. Często posiłkuje się nim Yungblud, który w ciekawy sposób wyrywa go ze szpon męskocentrycznej kultury brosów i kieruje do osób, które czują się wykluczone nie tylko ze względu na typowe dla dorastania poczucie alienacji, ale i z powodu realnych wyznaczników – takich jak płeć czy orientacja seksualna. Milionami odsłuchów może się pochwalić Mod Sun, który najbardziej bezpośrednio z wymienionych korzysta z pop punkowych patentów. Coraz popularniejsza jest też grupa Meet Me @ the Altar. Ciekawa też dlatego, że przełamująca wizerunek niepokornego boy bandu. To trio założone przez dziewczyny o afroamerykańskich i latynoskich korzeniach.
Na pop punkową woltę zdecydowała się także Willow Smith, która od lat próbuje swoich sił na muzycznym rynku. Asystuje jej Travis Barker, bębniący także na Tickets to My Downfall Machine Gun Kelly’ego i kładący podwaliny pod gitarowy zwrot w jego karierze. The Guardian, wyliczając wszystkie ostatnie współpracę perkusisty Blink-182, pokusił się nawet o stwierdzenie, że jest on w tej chwili najbardziej wpływowym muzykiem w branży. To chyba mocne niedoszacowanie Jacka Antonoffa i kwestia zimowego snu Pharella Williamsa, który zapewne znowu zacznie udowadniać, że jest wszędzie, gdzie dzieje się coś ciekawego dla współczesnego popu.
Poppunkowe odpryski mogą mieć też pojedyncze, ale znaczące wpływy. Bad Bunny, walczący o reggaetonową koronę jedynie z J Balvinem, wydał trzy lata temu mocno zainspirowane opatentowaną przez Blink-182 formułą Tenemos Que Hablar. Rico Nasty w wywiadach przed wydaniem swojej debiutanckiej płyty podkreślała, że identyfikuje się z figurą poppunkowej księżniczki. Poppunkową strukturę można usłyszeć nawet w Shotta Playboia Cartiego i Lil Uziego Verta – zasłużenie największym hicie z Die Lit. To nie sztuczna retromania. Rozdział muzyki, który dla wielu jest niechlubny i wart zapomnienia, dla dorastających wtedy osób jest źródłem inspiracji, w której upatrują wartościowej formy wyrazu. Poddając ją także odpowiedniemu liftingowi. A wszystko mogło zacząć się od filmu, w którym typ wsadza genitalia w ciasto.
Tymczasem już za miesiąc Avril Lavigne powróci z albumem Love Sux, a niedługo później wystąpi w łódzkiej Atlas Arenie...