Szczerze, nie wydałem płyty, bo się najebałem; 360 razy w roku. Wiem, mam najebane – rzuca Kuban w otwierającym utworze; straightforward, że bardziej się nie da. Zmory przeszłości, które niemal zrobiły z niego Sugar Mana, powracają w kolejnych numerach. Nie wracałem, bo chwilowo byłem zerem; miałem kojo już na glebie, stary, biorąc co imprezę. To magister sztuki. Albo jak nie wrócę po północy: Wpakowany w dragi; wjebany byłem po kolana, stary. Srałem na me dokonania, czaisz?
Trzydziestoletni obecnie raper niemal powtórzył czarny scenariusz, który był udziałem niejednego ananasika w tej branży, ale jednak otrzeźwienie przyszło w porę. Na spokoju. prowadzi więc – często dramatyczną, pomimo dezynwoltury – spójną narrację o kulisach nieobecności na scenie. Dokonuje dekonstrukcji własnej legendy, ale też – generalnie – dekonstrukcji figury rapowego idola. Przegląda się we własnym dorastaniu, stając się reżyserem nostalgicznego coming-of-age movie o tym, że z Żabsonem byli w Opocznie jak Method Man i Redman (rubinowe wino); o pierwszych bójkach na trybunach ekstraklasy, rowerze na komunię i pielęgnowaniu w sobie gnoja sprzed legala (pamiętam siebie). Ostatecznie spokój. okazuje się – gorzką, ale wciąż – opowieścią o odkupieniu. I sporo było łez; nie prosiłem o pomoc ani cash; rany już się goją – jest okej… A skoro rany się goją, można wznieść toast z Hodakiem, bo przyszedł czas, żeby za sukcesy i top 1 w końcu ponalewać.
I niby to całe backstory jest kliszą kliszy o młodym chłopaku, który nagapił się w rapową otchłań, a ona nagapiła się w niego, ale Kuban idealnie zbalansował ten materiał między przejmującymi introspekcjami, a ironicznymi czy zadziornymi wersami; rozbroił rozmaite zagrożenia przy pomocy magnetyzującej osobowości i osiedlowej bezczelności, które sprawdziły się tu lepiej niż sprawdziłyby się pewnie melodramatyczne tony. Nawinął więc o sobie, że jest w Opocznie jak Diego w Neapolu, dorzucił, że dał konkurencji fory, ale zdubluje ją na mecie i ciach bajera.
Nośnikiem jego memuarów są na spokoju. w większości produkcje Favsta – dość ryzykowne w radiowej ostentacyjności. W dolinach nieznośnie cheesy bywają jego gitarowe licki i arpeggia – w takim o świcie (to akurat HVZX) wybrzmiewają przecież złowrogie echa Budzikom śmierć; stadionowy refren samych zmartwień to już kategoria guilty pleasure. Ale z drugiej strony – stylowy jest ten dialog z Wicked Games w na okrągło, które przywodzi na myśl też Timbalanda z okresu FutureSex/LoveSounds. Superkunsztownie podziałał też Filip przy dalszych planach dźwiękowych; zadbał o dramaturgię materiału i ten intrygujący koncept, żeby ciężarom w przemyśleniach towarzyszyła niejednokrotnie nośna, radiowa melodia – w czym Kuban świetnie się odnajduje, podśpiewując i melodyzując na miarę możliwości. Ich wspólny spokój. to poruszający i stylowy album; nawet, gdy z rzadka ociera się o kategorię guilty pleasure.
Komentarze 0