Los Angeles Lakers zaczęli sezon pięcioma kolejnymi porażkami. W niedzielę dopiero po niemal dwóch tygodniach od startu wreszcie wygrali pierwsze spotkanie. Są jak ten mem, w którym w środku wielkiego pożaru siedzi sobie pies i stwierdza, że przecież wszystko jest w porządku. Nie jest, nie było i nie wygląda na to, że będzie. Bo na razie nikt w Mieście Aniołów do gaszenia pożaru się… nie pali. A kibice być może taką rzeczywistość będą musieli zaraz zaakceptować.
Najgorszy start sezonu od ośmiu lat, a dla LeBrona Jamesa – od czasu debiutanckich rozgrywek. „Wytransferować LeBrona” w trendach na twitterze. I w zasadzie żadnych oznak, by cokolwiek miało zmienić się na lepsze bez drastycznych zmian.
Los Angeles Lakers po pięciu kolejnych porażkach w niedzielę wreszcie wygrali swój pierwszy mecz. Po niemal dwóch tygodniach oczekiwania. Jako ostatnia drużyna w NBA. Pomogło trafienie 13 trójek na najlepszej jak dotychczas ponad 43-procentowej skuteczności.
Udało się więc uniknąć kalifornijskiej drużynie najgorszego startu od czasu przenosin z Minneapolis do Los Angeles. Jakiś powód do radości może mieć też LeBron, bo on jeszcze nigdy w karierze nie zaczynał rozgrywek od sześciu porażek z rzędu. Zwycięstwo z Nuggets może więc poprawić nastroje w Mieście Aniołów, lecz i tak trudno je traktować jako pierwszy krok w kierunku regularnego wygrywania. Jest bardziej wyjątkiem potwierdzającym regułę – że nawet najsłabiej rzucająca drużyna w lidze może mieć swój „dzień konia”.
WADLIWA KONSTRUKCJA
A przecież ledwie dwa lata temu Lakers świętowali mistrzostwo. Byli na szczycie i wydawało się, że duet LeBron-Davis może poprowadzić drużynę do kolejnych sukcesów. Dwa lata to jednak w NBA całkiem sporo. Rob Pelinka, czyli człowiek odpowiedzialny za zbudowanie tamtego mistrzowskiego składu, kilka tygodni temu podpisał przedłużenie kontraktu. Tymczasem skonstruowany przez niego zespół znów nie wygląda jak drużyna przystosowana jakościowo i pod względem umiejętności do obecnych realiów NBA.
Widać to było już trochę w poprzednim sezonie, który Lakers zakończyli na odległym miejscu w tabeli konferencji zachodniej. Po zakończeniu rozgrywek okazało się zresztą, że zdecydowana większość zawodników ze składu nie potrafi znaleźć sobie miejsca w lidze na kolejne rozgrywki. Dziś bez kontraktu pozostają m.in. Howard, Anthony czy Rondo, ale nie tylko. Wiele to mówiło o jakości składu Lakers. Latem doszło więc do wielu zmian, w tym także na ławce trenerskiej, ale trener Darvin Ham początku udanego nie ma.
NIESKUTECZNOŚĆ NA DYSTANSIE
Bo choć James i Davis zaczęli sezon w pełni zdrowia (niestety w przypadku tego drugiego, jak to zwykle ostatnio bywa, problemy zdrowotne już się na horyzoncie pojawiły; przed meczem z Nuggets podkoszowy narzekał na ból pleców), to Lakers prezentują się fatalnie. Defensywa wygląda jeszcze nawet w porządku, ale to atak ciągnie LAL na dno. I to całkiem dosłownie. Bo ciężko dziś wygrywać w NBA, gdy LeBrona i Davisa otaczasz zawodnikami, którzy tak naprawdę nie stanowią niemal żadnego zagrożenia na dystansie.
James otwarcie mówił już o tym zresztą po… pierwszym meczu w sezonie:
Ofensywa Lakers to nie jest więc tylko i wyłącznie problem imienia Russella Westbrooka. Słabsza forma rozgrywającego to jedno (trener Ham już zdecydował się przesunąć go do roli rezerwowego), ale nawet gdy Russ wypadł na chwilę z gry przez kłopoty zdrowotne, to ofensywa Lakers wciąż wyglądała źle. Bardzo źle. Dość powiedzieć, że żadna inna drużyna w historii ligi nie rzucała tak fatalnie z dystansu w pierwszych pięciu meczach sezonu. Przed niedzielą skuteczność LAL wynosiła zaledwie 23.7 procenta przy aż 177 próbach zza łuku.
PROBLEM PELINKI
Tak naprawdę ofensywa Lakers to więc przede wszystkim problem imienia Roba Pelinki. Bo generalny menedżer Lakers kolejny raz nie poradził sobie z odpowiednią konstrukcją składu. Fakt faktem, że miał dość ograniczone możliwości, ale to przecież efekt ruchów z poprzedniego roku, w tym głównie ściągnięcia Westbrooka. Teraz w Mieście Aniołów stoją zresztą przed ogromnym dylematem. Bo w teorii 33-latka można by się pozbyć, ale w praktyce będzie to najprawdopodobniej sporo kosztować.
Latem sporo mówiło się przecież o rozmowach Lakers m.in. z Indiana Pacers. Z klubem znów łączono na przykład Buddy’ego Hielda, który zresztą miał już trafić do Los Angeles w 2021 roku, lecz wymianę odwołano, bo sam LeBron miał wtedy klepnąć pomysł sprowadzenia Westbrooka. Wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej. Hield pozostaje jednym z najlepszych strzelców dystansowych w lidze. W tym sezonie trafił już 29 trójek – czyli o 17 więcej niż najlepszy strzelec Lakers w trwających rozgrywkach, którym jest… James.
RADOŚĆ W LUIZJANIE
Złośliwi powiedzieliby, że Lakers tankują po prostu po Victora Wembanyamę. Po gościa, dla którego NBA specjalnie wykupiła prawa do transmisji meczów ligi francuskiej. Ale i tak nie mieliby racji, bo rzeczywistość jest dla kibiców drużyny z Miasta Aniołów dużo okropniejsza. Kalifornijczycy oddali bowiem prawo do zamiany swojego wyboru w pierwszej rundzie przyszłorocznego draftu do New Orleans Pelicans przy okazji transferu Davisa. To dlatego z kolejnych porażek zespołu z Miasta Aniołów najmocniej cieszą się w Luizjanie właśnie.
I choć to dopiero początek sezonu, to Lakers w takiej konstrukcji mogą mieć problem z załapaniem się do fazy play-off. Znów. Na cztery dotychczasowe sezony Jamesa w Kalifornii dwukrotnie nie udawało się Lakers grać w fazie posezonowej. W obu przypadkach z wyścigu odpadli jednak gdzieś w połowie sezonu, zmagając się z problemami zdrowotnymi. Teraz natomiast nawet zdrowie może nie pomóc. Podopieczni trenera Hama już mają spore straty do najlepszej ósemki, w której może ich w tym sezonie nie być wcale. Nawet przez sekundę.
BOLESNE MIESIĄCE
Nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne pomysły na naprawę Lakers. Szanse na jakiekolwiek znaczące transfery mocno jednak ostatnio zmalały. W teorii najbardziej realny wydaje się wciąż transfer Westbrooka, ale Pelinka bardzo mocno trzyma się ostatnich dwóch wyborów w drafcie, jakie może w tej chwili oddać. I paradoksalnie może to być dla przyszłości Lakers najlepsze rozwiązanie. Bo przecież już za kilka miesięcy skończy się umowa Russa i odejdzie on za darmo. Ale tych kilka miesięcy może bardzo boleć.
Na razie trzeba natomiast odłożyć rozmyślanie o wymianie LeBrona, gdyż ze względu na podpisanie przedłużenia kontraktu latem skrzydłowy w tym sezonie wymieniony zostać po prostu nie może. Trudno też sobie wyobrazić transfer Davisa – to akurat zasadniczo jest możliwe – choćby ze względu na jego niską w tej chwili wartość. Pelinka musi więc szukać ruchów wzmacniających na obrzeżach składu. Na razie o te ruchy może być ciężko, ale z czasem rynek powinien stać się bardziej aktywny. Może nawet Pacers odbiorą telefon?
JAŁOWY GRUNT
Fani Lakers muszą więc w tej chwili zaakceptować ponurą rzeczywistość. Słabo prezentujący się skład z wadliwą konstrukcją w drugim kolejnym sezonie będzie miał w konferencji zachodniej sporo kłopotów. Są też oczywiście małe pozytywy. Sztab szkoleniowy Hama stara się i próbuje nowych rozwiązań częściej niż Frank Vogel i jego ludzie przed rokiem. Ba, może się nawet okazać, że Russell Westbrook w roli rezerwowego ma jeszcze w NBA jakąś przyszłość i wciąż może być jeszcze wartościowym graczem. Początki ma obiecujące.
Ale w ostatecznym rozrachunku to i tak może być za mało, by Lakers byli w stanie obrócić ten sezon w sukces. Coraz częściej wydaje się zresztą, że dla Jamesa w tej chwili ważniejsza jest pogoń za rekordem strzeleckim. Dodatkowo gdzieś w perspektywie majaczy też wizja gry z synem Bronnym, który do NBA może trafić w 2024 roku – czyli w tym samym czasie, w którym skończy się obecny kontrakt LBJ-a z kalifornijskim zespołem. Pożar w Los Angeles trwa, a prób gaszenia nie widać. Na razie to bardziej próba przeczekania.
To prawda, ogień czasem ma w sobie jakiś oczyszczający charakter. Byle się jednak nie okazało, że szalał w Los Angeles tak długo, że Lakers wylądowali na jałowym gruncie.
Komentarze 0