Pożegnanie prawdziwego giganta sportu i ikony koszykówki. Odszedł wielki Bill Russell

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Bill Russell
Fot. Paul Marotta/Getty Images

Był wybitnym sportowcem. Zdobył aż jedenaście mistrzowskich tytułów – najwięcej w dziejach NBA i więcej niż miał palców u rąk. Był też wybitnym człowiekiem, niemal całe życie aktywnie walcząc na rzecz równouprawnienia i praw obywatelskich. Bill Russell był prawdziwym gigantem tak na boisku, jak i poza nim. W wieku 88 lat odeszła więc jedna z największych sportowych legend w dziejach i prawdziwa ikona. Żegna go cały, nie tylko sportowy świat: od Michaela Jordana do Barracka Obamy.

Nie było i najprawdopodobniej nie będzie w historii NBA oraz amerykańskiego sportu większego zwycięzcy niż Bill Russell. W ciągu 13 lat kariery zdobył aż 11 mistrzowskich tytułów. A przecież jeszcze zanim stanął w ogóle stopą na parkietach najlepszej ligi świata to miał już na koncie trzy stanowe mistrzostwa na poziomie szkół średnich, dwa mistrzostwa NCAA oraz złoty medal olimpijski z 1956 roku. Żaden inny zawodnik w dziejach zawodowego amerykańskiego sportu nie zdobył od niego więcej tytułów.

Ale Bill Russell to nie tylko sukcesy sportowe.

To także dekady walki z rasizmem i nierównościami społecznymi.

Bill Russell był pionierem. To określenie pada dziś z ust wielu byłych i obecnych gwiazd NBA. To on przetarł im szlaki i przez lata walczył o to, by wszystkich traktować w ten sam sposób. A z rasizmem do czynienia miał już od najmłodszych lat, na własne oczy widząc to, w jaki sposób traktowano jego dziadka (który pewnego razu odważnie i skutecznie postawił się członkom Ku Klux Klanu, którym nie podobał się pomysł stworzenia miejsca edukacji dla czarnoskórej młodzieży) czy rodziców.

Z domu wyniósł przekonanie, że uprzedzenia innych osób to problem tylko i wyłącznie ich samych. Potrafił jednak się postawić, tak jak na uniwerku USF, gdzie był jednym z niewielu czarnoskórych studentów i na co dzień musiał znosić różnego rodzaju docinki czy wyzwiska. Najpierw grzecznie prosił, a gdy prośby nic nie dawały, to potrafił zareagować dużo bardziej stanowczo. Nie rozumiał, dlaczego to od niego oczekiwało się ustąpienia, kiedy to nie on zaczynał. Także z tego powodu dla nieznajomych bywał potem bardzo oziębły.

Już w czasach gry w NCAA dał się też poznać jako fantastyczny zawodnik. Wszystkiego nauczył się sam. Miał znakomite warunki fizyczne. W tamtych czasach nie było jednak do zaakceptowania, by czarnoskóry mógł być najlepszym graczem. Po jednym z dwóch świetnych sezonów, w których Russell prowadził USF do seryjnych wygranych, za najlepszego zawodnika wybrano kogoś innego. To właśnie wtedy środkowy postanowił na pierwszym miejscu stawiać już tylko i wyłącznie drużynę, zamiast dbać o nagrody indywidualne.

Był pionierem również pod względem stylu gry. W jego czasach środkowych niemal przyklejało się do parkietu zaraz pod koszem. Byli oni też wtedy wykorzystywani głównie do gry w ataku. W obronie często byli zbyt wolni, by wymagało się od nich obrony obręczy. Wielu trenerów wprost zakazywało im skakania. Także dlatego Russell miał początkowo na USF pod górkę, bo jego ówczesny szkoleniowiec preferował taki właśnie styl grania środkowego. Sęk w tym, że Russell był stworzony do czegoś zupełnie innego. Szybko biegał, wysoko skakał.

Swego czasu był jednym z najlepszych skoczków wzwyż w kraju, a może nawet na świecie, choć nie miał tak naprawdę żadnej techniki. Potem w NBA zdarzyło mu się w kontrze przeskakiwać nad rywalami. Mimo sukcesów na parkietach NCAA wciąż czuł się niedoceniany, przede wszystkim w oczach trenera. Zmienił to dopiero Red Auerbach, który mocno się nagimnastykował, by ściągnąć go w 1956 roku do Celtics. Legendarny szkoleniowiec i menedżer Celtów pocztą pantoflową usłyszał o Russellu i od razu wiedział, że na tym graczu zbuduje w Bostonie mistrzowski skład.

Red Auerbach Hugging Bill Russell at Press Conference
Fot. Getty Images

Russell i Auerbach byli jak ogień i woda, ale łączyła ich chęć wygrywania za wszelką cenę. Zawodnik nie był na początku przekonany, czy tym razem uda mu się zbudować dobre relacje z trenerem, ale Red już w debiucie Russella w NBA stanął za swoim graczem murem, gdy po jednym z gwizdków przeciwko środkowemu wdał się w wielką kłótnię z sędzią. Russell dziękował mu potem w szatni, lecz Auerbach stwierdził, że przecież nie może wymagać od zawodników zaangażowania i walki, jeżeli sam nie będzie walczył o swoich graczy.

Był to początek znakomitej relacji.

Tamtego roku do Celtics oprócz Russella dołączyli też K.C. Jones oraz Tommy Heinsohn. Drużyna od lat nieumiejąca przebić szklanego sufitu nagle stała się prawdziwą siłą w NBA. Największy na to wpływ miał właśnie nowy środkowy drużyny. Auerbach wprost uważał, że Rusell zmieniał najwięcej pod kątem swojej defensywy. Już w debiutanckim sezonie zbierał niemal 20 piłek na mecz, a do tego blokował jak nikt inny. Potrafił zresztą zbijać piłki w taki sposób, by trafiały prosto w ręce kolegów z zespołu, co ułatwiało szybkie wyjście do kontry.

Zrewolucjonizował także obronę z pomocy. Był bowiem na tyle szybki na nogach, że potrafił znakomicie pomagać kolegom w tarapatach. Wystarczyło krzyknąć „Hej, Bill!”, jak nazywano zresztą tę „taktykę” w bostońskim zespole. W jego debiutanckim sezonie Celtics zdobyli pierwsze w historii klubu mistrzostwo. Russell wygrywał już przed NBA i z trenerami, którzy nie potrafili docenić wszystkich jego wartości, ale dopiero współpraca z Auerbachem przyniosła prawdziwe pasmo sukcesów. Red rozumiał go jak nikt inny.

Auerbach doskonale bowiem wiedział, że ma do czynienia z zawodnikiem wyjątkowym. Przez lata mówiło się, że w Bostonie obowiązują dwa zestawy reguł: dla Russella i dla reszty drużyny. Środkowy nie musiał na przykład prawie w ogóle trenować, z czym Auerbach nie miał żadnego problemu. Chronił w ten sposób Russella, a ten odwdzięczał mu się np. podczas jego kłótni z sędziami czy zawodnikami. Raz stanął nawet na drodze potężnego przecież Wilta Chamberlaina, który już chciał zrobić z ciągle narzekającym Auerbachem porządek.

Podczas gdy Chamberlain miał przede wszystkim fantastyczne liczby indywidualne, to Russell odhaczał kolejne zwycięstwa. Jego statystyki też robią dziś zresztą ogromne wrażenie. 11 tytułów w 13 lat gry w NBA, w tym osiem mistrzostw z rzędu. Pięć nagród MVP sezonu, w tym także w rozgrywkach 1961/62, w których to przecież Wilt notował średnio ponad 50 punktów na mecz. To wreszcie także bilans 21-0 w karierze w decydujących spotkaniach, w tym 10-0 w meczach numer siedem w NBA, w których Russell na parkiecie spędził 488 z 495 minut.

Bardzo szybko jasne stało się, że z Russellem po prostu wygrywasz. Przewidział to Auerbach, który do końca pozostał jedynym jego trenerem. Bo gdy w 1966 roku po latach sukcesów oznajmił mu, że przestaje być szkoleniowcem, to ani on, ani Russell nie potrafi znaleźć idealnego zastępstwa. Środkowy nie chciał grać dla nikogo innego, a choć początkowo odmówił, gdy Auerbach zaproponował posadę właśnie jemu, to ostatecznie się zgodził. Został tym samym pierwszym czarnoskórym trenerem w historii amerykańskiego sportu.

Jak potem pisał w jednej ze swoich książek, na początku w ogóle sobie z tego faktu nie zdawał sprawy. Zrobiło się jednak z tego wielkie wydarzenie. Wściekał się Auerbach, którego cały czas o to pytali, a on odpowiadał, że Russell był po prostu najlepszym kandydatem na to stanowisko. Kolor skóry nie miał żadnego znaczenia. Tymczasem już na pierwszej konferencji prasowej jeden z dziennikarzy zapytał Russella, czy jako pierwszy czarnoskóry trener będzie w stanie wykonywać nową pracę bez jakichkolwiek uprzedzeń rasowych.

Nowy szkoleniowiec Celtów nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – Najważniejszym aspektem jest wzajemny szacunek, a w koszykówce ten szacunek wynika przede wszystkim z umiejętności i kropka – wytłumaczył Russell.

I zdobył jeszcze dwa mistrzostwa jako grający trener bostońskiej drużyny. Mimo takich sukcesów jego relacja z miastem była trudna. Kibicom w jakimś sensie podpadł, gdy na początku kariery stwierdził, że „gra dla Celtics, a nie dla Bostonu”, który w tamtym czasie był miastem niezwykle mocno posegregowanym rasowo, co środkowy nieraz odczuł na własnej skórze – i to pomimo statusu wielkiej gwiazdy. Już w latach 60. wykorzystywał więc swój szeroko słyszany głos do walki o równe traktowanie.

Był jednym ze sportowców, którzy w 1967 roku wzięli udział w spotkaniu z Muhammadem Alim w Cleveland, gdy legendarny bokser odmówił wstąpienia do armii (za co groziły mu surowe konsekwencje), a następnie go poparli. Russell był też obecny na legendarnym przemarszu w 1963 roku w stolicy kraju, na którym Martin Luther King Jr. wypowiedział słynne dziś słowa „I have a dream” podczas publicznego przemówienia, które stało się jednym z definiujących momentów walki o prawa obywatelskie i równouprawnienie.

Bill Russell, Muhammad Ali i Lew Alcindor (Kareem Abdul-Jabbar)
Od lewej: Bill Russell, Muhammad Ali i Lew Alcindor (znany później jako Kareem Abdul-Jabbar). (Fot. Robert Abbott Sengstacke/Getty Images)

Rok później, gdy w Mississippi zamordowany został Medgar Evers, a więc jeden z liderów ruchu praw obywatelskich, to Russell przyjechał do miasta na prośbę brata zamordowanego. Pomimo wielkiego napięcia i niebezpiecznej atmosfery nie odmówił, choć były to czasy, gdy walkę na rzecz równouprawnienia można było przypłacić życiem. Był już wtedy uznanym mistrzem i wielką gwiazdą NBA, lecz zamiast bezczynnie siedzieć wciąż bardzo aktywnie działał społecznie – wtedy może nawet bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.

Z zewnątrz mógł wydawać się oziębły, nieufny, egoistyczny, a nawet paranoiczny.

Trudno jednak się dziwić, skoro nawet w swoim mieszkaniu na przedmieściach Bostonu nie mógł czuć się bezpiecznie. Wandale regularnie niszczyli jego posiadłość, a raz nawet włamali się do środka domu, niszcząc trofea i zostawiając fekalia w jego łóżku. Prawie nigdy nie podpisywał autografów, nawet jeśli prosili o to jego koledzy z drużyny. Oni widzieli też jednak inną jego twarz. Przyjazną, otwartą, śmieszną. Miał zresztą bardzo wysoki, zaraźliwy śmiech. Uwielbiał się śmiać, nie znosił za to żadnego zamieszania wokół swojej osoby.

Boston opuścił więc po cichu i bez fanfar w 1969 roku. Gdy potem Auerbach chciał zorganizować mu ceremonię zastrzeżenia numeru, to odmówił. Ostatecznie zgodził się na małe wydarzenie, ale bez obecności kibiców. Dopiero kilka dekad później, gdy Celtics przenieśli się do nowej hali, to bostońscy fani zgotowali mu wielką owację, gdy razem z największymi klubowymi legendami pojawił się na specjalnej ceremonii. Wtedy też zdaje się odżyła nieco jego relacja z Bostonem, który potem odwiedzał częściej, by wspólnie z Redem oglądać mecze Celtów.

Polskę odwiedził z kolei dwukrotnie. Po raz pierwszy w maju 1964 roku przy okazji wyprawy największych gwiazd NBA na Stary Kontynent. Polska znalazła się na liście amerykańskiej „delegacji” ze względu na znajomość Auerbacha z legendarnym polskim trenerem Witoldem Zagórskim. Drużyna all-stars rozegrała nad Wisłą kilka spotkań i wszystkie cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Niektóre mecze tak dużym, że straż pożarna chciała je odwoływać, bo tłumy były zbyt duże. Zostały wspomnienia, anegdoty i zdjęcia z wyprawy, która dziś byłaby chyba nie do pomyślenia.

Drugi raz w 2009 roku przy okazji EuroBasketu. Można powiedzieć, że siwy dziadek po 70. roku życia i tak był największą gwiazdą tamtego turnieju. Bo choć w imprezie udział wzięło sporo ówczesnych zawodników czy nawet gwiazd NBA, to jednak od nikogo innego nie bił taki blask i taka aura. Nikt nie przyciągnął też takich tłumów kibiców i dziennikarzy. Okazało się zresztą, że doskonale pamiętał pierwszą wizytę w Polsce. Tłumaczył jak się powinno zbierać piłkę, typował kto może zostać mistrzem i oznajmił, że to Tim Duncan najbardziej go przypomina.

Z wieloma współczesnymi zawodnikami NBA był zresztą blisko. Bywał na meczach – nie tylko w Bostonie – i pomimo coraz bardziej zaawansowanego wieku nadal śledził ligę. Przez lata można było go też zobaczyć w trakcie finałów, gdy już po ostatniej syrenie wręczał nagrodę swojego imienia dla najlepszego gracza serii finałowej. W ostatnich latach ze względu na pandemię koronawirusa znacznie wycofał się jednak z życia publicznego, choć pozostał aktywny choćby w mediach społecznościowych, gdzie często dzielił się zdjęciami i filmikami.

Jego ślady widać nie tylko w takim klubie jak Celtics, ale też w całej lidze. Był prawdziwym pionierem i gigantem, który odważnie i w duchu wielkiej zespołowości przecierał szlaki, a którego dokonania tak na parkiecie, jak i poza nim, dały podwaliny kolejnym generacjom. Żegna go dziś cały świat, od kolegów z mistrzowskich drużyn, przez byłe i obecne gwiazdy NBA, aż po prezydentów USA, w tym Barracka Obamę, który w 2011 roku wręczył mu Prezydencki Medal Wolności, czyli najwyższe cywilne amerykańskie odznaczenie.

Mało który człowiek potrafił bowiem zrobić na tym świecie tak wielką różnicę, jak Bill Russell.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.
Komentarze 0