Nie ma bardziej znamiennego sposobu na podkreślenie osobistego klimatu albumu niż zatytułowanie go własnym nazwiskiem. Sposób stary jak świat, a wciąż regularnie wykorzystywany.
Beyoncé, Wojtek Sokół, Future, Myslovitz, Cypress Hill, a teraz Vince Staples. Raper urodzony w niesławnym Compton - kolebce wielu znakomitych artystów - wrócił po dłuższej przerwie z nowym longplayem. Czyżby przytłoczyła go wydawnicza ofensywa? W końcu na przestrzeni trzech lat wypuścił trzy studyjne albumy i dorzucił jedną EP-kę. A jak wiadomo, odpoczynek i regeneracja to samo zdrowie.
Zaczęło się w 2015 roku od przełamującego gatunkowe bariery Summertime '06. Chłopakiem z Kalifornii zachwyciła się branża muzyczna i wydawało się, że jesteśmy świadkami narodzin wielkiej gwiazdy. Problem w tym, że Vince Staples nigdy nie miał celebryckich aspiracji. Blask jupiterów, prywatne samoloty i horrendalnie droga biżuteria nie leżały w kręgu jego zainteresowań. Inaczej z językową ekwilibrystyką i muzyczną erudycją.
Wydany dwa lata później follow-up Big Fish Theory do dziś pozostaje najbardziej eksperymentalnym dziełem 28-latka. Romans z UK soundem, połamane rytmy i futurystyczne klubowe brzmienie. Duża w tym zasługa Flume’a, tragicznie zmarłej SOPHIE oraz Jimmy’ego Edgara i Sekoffa. W międzyczasie ukazała się Prima Donna, dość niesłusznie potraktowana po macoszemu. Wydawniczy maraton zwieńczyła premiera FM!, czyli wariacji na temat wyimaginowanej stacji radiowej.
To właśnie na tej płycie po raz pierwszy spotkały się dwa wielkie umysły: do Staplesa dołączył Kenny Beats. Producent, który zaczynał od przypałowego EDM-u, żeby skończyć na współpracy z Denzelem Currym, Rico Nasty, 03 Greedo czy Freddie’em Gibbsem. Jeśli przestawiać się na rap, to na grubo. Część z tych towarzyskich spotkań zaowocowało pojedynczymi numerami, część rozciągnęło się na długość pełnowymiarowych albumów. Tak jak w przypadku Vince’a Staplesa, dla którego self-titled jest drugim materiałem w całości nagranym z producentem z Connecticut. I znacząco odmiennym od zwariowanego poprzednika.
Czwarty album rapera to wyraźna zmiana nastroju. Z zawadiackiego, groteskowego i ekstrawertycznego FM! przemianował się na spokojniejszy, autorefleksyjny kierunek. W tej materii mogą się tu nasuwać skojarzenia z Hustle As Usual EP Belmondawg. Chociaż Staples posiada skrajnie odmienne emploi, również naszła go ochota na wewnętrzne przemyślenia. Przyszedł czas życiowych rozliczeń i spojrzenia wstecz. Zdarzają się nawiązania do pandemicznego świata: 'fore corona knew the streets was over, washed my hands (dead homies), zdarzają się też adolescencyjne wspominki - remember growin' up/All I wanted was to be a thug czy whenever I miss those days (days)/Visit my Crips that lay (lay)/Under the ground, runnin' around (yeah). Jest też artystyczna samoświadomość: I live out every word I put inside my verse/I know my mama proud. Większość albumu opiera się na podobnych lirycznych patentach.
Za co należy chwalić Vince Staples? Za laidbackowe produkcje i soulową melodyjność. Niech was nie zmylą pozory, bo pod kołderką miłych kompozycji kryją się melancholijne rozkminy i dosadna wiwisekcja otaczającej rzeczywistości. Kenny Beats musiał ewidentnie stępić pazury i trzymać na wodzy skłonność do rozbuchanych, atencyjnych bitów. I trzeba przyznać, że owa gimnastyka wyszła mu znakomicie.
W Are You With That? przywołuje na myśl wczesnego Flume’a, na singlowym Law of Averages spogląda w stronę Jamesa Blake’a. Sundown Town czy Taking Strips to wpuszczenie G-funkowego światła do introspektywnego dziennika. Podobne skojarzenia budzi Take Me Home z gościnnym udziałem wokalistki Fousheé, dzięki której całość zyskuje rhythm and bluesowej gracji. Żywsze tempo pojawia się w Lil Fade. Utworze śmiało nawiązującym do pierwszej dekady lat 2000. i czerpiącym z bollywoodzkich sampli à la Jay-Z. Na Vince Staples Kenny Beats po raz kolejny udowadnia, że posiada szerokie horyzonty jawiąc się tu niczym kameleon. Pomimo wyjątkowo minimalistycznego podejścia potrafi zauroczyć nieoczywistymi detalami. Duet skrojony na miarę.
Czas trwania, czyli niewiele ponad 20 minut długości pozostawia spory niedosyt. Nie wiadomo, czy to EP-ka, czy minialbum czy pełnoprawny longplay. Niezależnie od przyjętej nomenklatury: chciałoby się więcej. Być może dokładnie taka formuła odpowiadała przekazowi, jaki muzyk chciał zawrzeć na płycie. Być może to swoisty prolog poprzedzający następny tegoroczny materiał - Ramona Park Broke My Heart.
Oczywiście, że karcenie rapera za zbyt krótkie wydawnictwo to recenzenckie czepialstwo. Szukając jednak minusów na tym niezwykle zadowalającym albumie trzeba robić to na wyrost. Koniec końców Vince Staples posiada ogromne replay value, a w kontrze do przeładowanych niuskulowych wydawnictw jawi się jako perła w koronie współczesnego rapu. Treściwość to przecież znak rozpoznawczy Kalifornijczyka, który zawsze robił perfekcyjny szpagat pomiędzy niezależnością a komercyjnym sukcesem. A na wyjątkowo osobistym, filtrującym przeszłość czwartym albumie wycisnął z niepodrabialnej stylówy to, co najlepsze.