W latach 80. w komunistycznej Polsce trudno było znaleźć jakiekolwiek pozytywne kolory pośród wszechobecnej szarości. Jeden z nich dość niespodziewanie pojawił się tafli lodu, a potem poruszał się po niej jak nikt inny wcześniej czy później. Dziś Grzegorz Filipowski jest trenerem łyżwiarzy w Kanadzie, jednak ponad trzydzieści lat temu był symbolem przebicia się do pozornie niedostępnego świata. W dodatku był to symbol niezwykle efektowny.
Teraz o polskim łyżwiarstwie figurowym słyszymy bardzo rzadko, a jeśli już, to z niezbyt dobrych powodów, jak chociażby… z uwagi na dziecięce rajstopy będące nagrodą dla medalistek mistrzostw Polski. Ta odmiana łyżwiarstwa jest zresztą nad Wisłą w coraz gorszym stanie i nie widać na ten moment żadnego światełka w tunelu, które mogłoby to zmienić. A przecież jeszcze w XXI wieku mieliśmy medale mistrzostw Europy w wykonaniu pary sportowej Doroty i Mariusza Siudków. To jednak nie oni byli ulubieńcami Polaków, którzy masowo zasiadali przed telewizorami, by oglądać sport, którego w znacznym stopniu nie rozumieli. Do tego trzeba się cofnąć znacznie wcześniej.
PIERWSZY W HISTORII
Jeśli rodzisz się na łódzkich Bałutach jako syn tokarza i szwaczki, a w dodatku mamy rok 1966, to łyżwiarstwo figurowe nie jest pierwszym, co może przyjść do głowy i tobie, i rodzicom. Tak się jednak składa, że państwo Filipowscy bardzo łyżwiarstwo lubili i często oglądali w telewizji transmisje, których – jak na tamte czasy – było wyjątkowo dużo. Małemu Grzegorzowi również się to spodobało, szczególnie kiedy rodzice zabrali go w końcu na lód. Miał sześć lat, kiedy trafił pod skrzydła Barbary Kossowskiej, a ta zobaczyła w nim talent, jakiego w Polsce jeszcze nie było.
Nie minęły trzy lata, a Grzegorz Filipowski już występował na międzynarodowych zawodach (miał dziewięć lat!) i szokował kolejne osoby swoim ogromnym, naturalnym potencjałem. To, że taki zawodnik znalazł się na polskiej ziemi, to jedno, ale fakt, że udało się ten nieoszlifowany diament odnaleźć w kraju, który łyżwiarstwem figurowym zbytnio się nie interesował, to drugie. Z kolei mocno wymagająca i zdolna trenerka to jeszcze inna sprawa.
Kiedy wchodzimy na profile współczesnych zawodników, w rubryce „trenerzy” często widzimy całą masę nazwisk. Młode talenty przechodzą przez kolejnych szkoleniowców, by w końcu trafić w ręce tego, który doprowadzi je do medali dużych imprez. Tymczasem u Filipowskiego od szóstego roku życia jest tylko Barbara Kossowska. Obydwoje ciężko pracowali od samego początku, treningi trwały nawet po sześć godzin dziennie (wciąż mówimy o dziecku), jednak zdecydowanie się to opłacało. Już w wieku dwunastu lat młody Polak był szósty na mistrzostwach świata juniorów, a rok później zajął czwarte miejsce na tej samej imprezie i na juniorskich mistrzostwach Europy.
W tym samym roku (1980, miał niespełna czternaście lat) zdarzyły się dwa ważne w karierze Filipowskiego wydarzenia, dzięki którym na stałe zagościł w świecie łyżwiarstwa figurowego. Po pierwsze zadebiutował na seniorskich mistrzostwach świata, a po drugie – przeszedł do historii dyscypliny.
Łyżwiarze figurowi często prześcigają się w tym, kto zrobił coś pierwszy. Najczęściej chodzi o skoki, a konkretniej – o wykonanie jakiegoś skoku/kombinacji jako pierwsza osoba w historii. W Internecie łatwo znaleźć listę z łyżwiarskimi „pierwszymi razami” i pośród legend tego sportu znajduje się Filipowski, który jako pierwszy w dziejach dyscypliny wykonał kombinację dwóch potrójnych skoków (dokładniej toe loopów). I to właśnie na mistrzostwach świata.
Wielu ekspertów w tamtym okresie zapewne zachodziło w głowę jak to jest możliwe, że to dziecko robi takie rzeczy, jednak polski łyżwiarz od samego początku kariery miał ogromne zdolności w kwestii rotacji w powietrzu. Kto wie, czy dzisiaj nie mówilibyśmy o nim w kontekście skoków poczwórnych. Sam zainteresowany wspominał zresztą w rozmowie ze sport.pl, że poczwórne skoki na treningach udawało mu się wykonywać, jednak w tamtym czasie uznawane były one za zbyt duże ryzyko w zawodach.
SOLISTA WSZECHCZASÓW
Już wtedy jasne było, że takiego talentu polskie łyżwiarstwo figurowe nie miało i prawdopodobnie przez kolejne dekady mieć nie będzie. Trzeba było go tylko oszlifować, bo o ile w programach dowolnych Filipowski potrafił nawet przechodzić do historii, o tyle w tzw. „szkole”, czyli części obowiązkowej, miał jeszcze braki. Wciąż startował na mistrzostwach świata i Europy, jednak rozwój nastolatka powstrzymywały m.in. warunki do treningów. W Łodzi nie był w stanie trenować przez cały rok, bo nie było do tego warunków i całorocznego lodowiska. To, co rywale z bardziej rozwiniętych krajów ćwiczyli przez cały rok, on musiał nadrabiać w kilka miesięcy. Mimo to jeszcze trenując w Polsce udało mu się odnieść pierwszy ogromny sukces. Przełomowym okazał się sezon 1984/85, w którym zdobył brąz mistrzostw Europy i kilka medali na międzynarodowych imprezach.
Przełomy były zresztą dwa. Pierwszy to ten wspomniany – z pierwszym medalem dużej imprezy. Drugi, rok później, to przeprowadzka do Stanów Zjednoczonych wraz ze swoją trenerką, a w zasadzie podążanie za nią, bo to Kossowska podjęła decyzję o wyjeździe. Rochester w stanie Minnesota nie jest może najpopularniejszym kierunkiem polskich imigrantów, jednak są tam – jak to bywa w północnym stanie graniczącym z Kanadą – fantastyczne warunki do sportów zimowych, co wyraźnie pomogło Filipowskiemu w rozwoju jego potencjału.
W pierwszym sezonie po przeprowadzce zajął najwyższe wtedy w karierze piąte miejsce na mistrzostwach świata, co wielu uważało za osiągnięcie „szklanego sufitu”. Na czołowych miejscach widzieliśmy zazwyczaj może niekoniecznie tych samych zawodników, ale na pewno te same narodowości – Kanadę, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Łyżwiarze z tych krajów byli w uprzywilejowanej pozycji, bo od lat zajmowali miejsca na podium najważniejszych imprez, a miejsca na podium najważniejszych imprez zajmowali, ponieważ… byli uprzywilejowani. I koło się zamyka.
Nie da się ukryć, że polityka szczególnie wtedy (teraz mniej, ale również) miała w łyżwiarstwie figurowym duże znaczenie. Bardzo możliwe, że gdybyśmy wtedy pokazali sędziemu międzynarodowemu dwa identyczne występy i pod jednym dali flagę Kanady, a pod drugim, powiedzmy, Bułgarii, to noty różniłyby się znacząco. Sędziowie robili to zapewne mniej lub bardziej świadomo, ale pewne było jedno – niezwykle ciężko przebić się przez tę niewidzialną zaporę na podium.
W sezonie olimpijskim Filipowski zajmował czwarte miejsca na mistrzostwach świata i Europy, a na igrzyska do Calgary (startował również w Sarajewie w 1984, gdzie zajął dwunaste miejsce) jechał w życiowej formie.
– Sam fakt, że z nimi (Amerykanami, Kanadyjczykami i Rosjanami – przyp. red.) zadarłem, napawa mnie dumą – mówił Filipowski w rozmowie ze sport.pl. – Na igrzyskach w Calgary miałem jeden ze swoich najlepszych występów – podsumował.
Jeden z najlepszych występów w karierze niezwykle utalentowanego łyżwiarza dał na igrzyskach… piąte miejsce, za – oczywiście – Amerykaninem Brianem Boitano, Kanadyjczykiem Brianem Orserem i dwoma Sowietami, Wiktorem Petrenko i Aleksandrem Fadiejewem.
Renoma Filipowskiego jednak rosła, a on sam ustabilizował się na wysokim poziomie tuż za najlepszymi na świecie. To sprawiło, że przy odpowiednich okolicznościach jeden wyskok mógł ten „szklany sufit” przebić. Sezon poolimpijski zaczął od znakomitego występu na mistrzostwach Europy, na których zdobył srebrny medal. Na mistrzostwa świata jechał z nadziejami, jednak tam „wielka trójka” wciąż urzędowała, choć w nieco zmienionym składzie. Amerykę reprezentował już Christopher Bowman, a Kanadę Kurt Browning. Tylko ZSRR niezmiennie miało w czubie Petrenkę i Fadiejewa. Fadiejewa, który – jak na silną, radziecką szkołę przystało – figury obowiązkowe miał opanowane do perfekcji. W Calgary po tzw. „szkole” (to ostatnie igrzyska, na których rozgrywano trzy konkurencje – „szkołę”, program krótki i program dowolny) był pierwszy, jednak kompletnie popsuł program krótki i ostatecznie zajął czwarte miejsce.
Na mistrzostwach świata w Paryżu (1989) również prowadził po pierwszej konkurencji. Na drugim miejscu był Petrenko, a Filipowski, który zazwyczaj nie lubił wersji obowiązkowej, zajmował trzecią lokatę. Inaczej było po drugiej konkurencji, kiedy do gry włączyli się Bowman i Browning. Obaj wyskoczyli do przodu, a program dowolny miał zadecydować o tym, kto zdobędzie medal brązowy. Wtedy też Filipowski zaliczył kolejny fantastyczny występ.
Sam stwierdził, że występ w Calgary był lepszy, jednak patrząc na jazdę z Paryża trzeba wyraźnie stwierdzić, że medal po prostu się tutaj należał. Wybitnie utalentowany łyżwiarz z kompletnie niełyżwiarskiego kraju zdobył dla Polski pierwszy w historii medal mistrzostw świata w łyżwiarstwie figurowym. W dodatku zrobił to wśród solistów, czyli w być może najbardziej prestiżowej z konkurencji. Jeszcze przed medalem Filipowski był polskim solistą wszech czasów. Po medalu tę pozycję umocnił, a teraz, po latach, możemy stwierdzić, że drugiego takiego na pewno nie będzie przez długie lata.
JESTEM… BATMANEM?
Kolejny sezon to kolejne dwa czwarte miejsca na mistrzostwach świata i Europy. Znaczną część sezonu 1990/91 stracił przez kontuzję, a w kolejnym, olimpijskim, ścigał się z czasem, by wystąpić na igrzyskach w Albertville. Wystąpił, jednak problemy ze zdrowiem nie pozwoliły na więcej niż jedenaste miejsce.
Po sezonie Filipowski dość niespodziewanie, w wieku 26 lat, zakończył karierę. Powodem było m.in. wypalenie po ponad dwudziestu latach treningów, presji i wyrzeczeń. Wypalenie w kwestii rywalizacji, bo z łyżwami Polak rozstawać się nie zamierzał. Przez pięć lat (1992-97) po zakończeniu kariery Filipowski jeździł zawodowo w rewiach na lodzie, grając m.in. rolę Batmana. Udało mu się również wygrać profesjonalne zawody US Open. Był przede wszystkim spokojniejszy, bez tremy i presji tłumów. Żadnych programów obowiązków, czysta kreacja, czyli to, w czym czuł się najlepiej.
Gdy Filipowski w wieku trzynastu lat przechodził do historii kombinacją dwóch potrójnych toe loopów, na tych samych mistrzostwach świata wśród solistek swój potencjał pokazywała dwunastoletnia Kanadyjka Tracey Wainman. Wtedy się pierwszy raz poznali – w końcu pasowali do siebie na tle dorosłych rywali. Po latach okazało się, że pasują do siebie też na inne sposoby. Filipowski i Wainman są aktualnie małżeństwem trenerów mieszkających w Kanadzie. Szkolą m.in. Romana Sadovsky’ego, który wystąpi w barwach Kanady na igrzyskach olimpijskich w Pekinie. Sam Grzegorz wciąż z radością jeździ na łyżwach i pokazuje młodym adeptom łyżwiarstwa swoje stare występy.
A co z Polską? Filipowski rozrzewnieniem wspomina Łódź, przyjeżdża przy większych okazjach i wciąż uważa się za Polaka, tylko akurat mieszkającego w Kanadzie. Tymczasem w polskim łyżwiarstwie figurowym posucha, szczególnie w rywalizacji solistów. Od zakończenia kariery przez Filipowskiego prawie trzydzieści lat temu Polska solistę na igrzyskach olimpijskich wystawiła… raz (Przemysław Domański, Vancouver 2010).
W innych konkurencjach zdarzały się chociażby takie duety jak małżeństwo Mariusza i Doroty Siudków, ale poza tym nie zanosi się, żeby ktoś miał strącić Filipowskiego z piedestału historii polskich łyżew. A my z rozrzewnieniem możemy wspominać czasy, kiedy najpiękniejsze lodowe spektakle światowych imprez odbywały się z niezwykle efektownym, polskim udziałem.