Juventus nie odpadł z Olympique Lyon. Maurizio Sarri nie stracił pracy. Alvaro Morata nie trafił do Turynu. Arkadiusz Milik pomaga Cristiano Ronaldo prowadzić atak mistrzów Włoch. Było blisko, by tak wyglądała rzeczywistość. Ale żadne zdanie z tego wstępu nie jest prawdą.
Jeśli spojrzeć na zmienników Roberta Lewandowskiego w reprezentacji Polski, intuicyjnie to Krzysztof Piątek wysuwa się na pierwszy plan jako ten, dla którego 2020 rok jest wyjątkowo kiepski. Zaczął go od zjechania w hierarchii napastników Milanu z pierwszej na czwartą pozycję. Trener, który ściągnął go do Herthy Berlin, błyskawicznie zrezygnował z pracy. A jego następcę równie szybko zwolniono. Kolejny zaś trener zaczął rządy od posadzenia Polaka na ławce. Gdy już wydawało się, że Piątek wychodzi na prostą, klub sprowadził dla niego konkurenta, który znacznie lepiej rozpoczął sezon i ostatnio pozbawił go już miejsca w wyjściowym składzie. Podczas gdy Piątek miesiącami zbierał gromy jako ten, który podleciał zbyt blisko słońca i za szybko uwierzył, że jest już napastnikiem ze światowej półki, jego kadrowi rywale wydawali się przeżywać świetny czas. Lewandowski rozegrał najlepszy sezon w karierze, a Arkadiusz Milik zdawał się bardzo bliski wspięcia na jego poziom. Przynajmniej jeśli chodzi o siłę klubu, w którym gra. Bo przez długi czas wydawało się naprawdę realne, że wkrótce zostanie napastnikiem Juventusu, który ma pomóc Cristiano Ronaldo wycisnąć z ostatnich lat kariery jeszcze więcej.
REALNA PERSPEKTYWA
Rechotanie, które może być teraz słychać, na dźwięk zbitki „Milik i Juventus” jest całkowicie bezzasadne. To nie były żadne wyssane z dziennikarskich palców kaczki. Sam rzeczywisty przebieg wydarzeń pokazuje, że nawet jeśli wielu Polaków nie uznaje Milika za napastnika na poziomie Juventusu, Juventus szukał następców Gonzalo Higuaina na zbliżonej półce. Był o krok od wzięcia Edina Dżeko – co uniemożliwił sam Milik, zbyt długo zwlekając z udzieleniem odpowiedzi Romie — snajpera bardziej wydajnego i regularnego, ale jednak o kilka lat starszego, by wreszcie wylądować z Alvaro Moratą, zawodnikiem zapraszanym do największych klubów świata, ale wszędzie pełniącym raczej funkcję ekskluzywnego rezerwowego niż obsadzanego jako numer jeden w ataku. Pewnie, gdyby Maurizio Sarri, który sprowadzał Milika do Neapolu, nie odpadł z Ligi Mistrzów z Olympique Lyon i przetrwał lato na stanowisku trenera Juventusu, Moraty nie byłoby dziś w Turynie. Byłby Milik.
CORAZ DALEJ OD SKŁADU
Uspokajająca perspektywa, że już za chwileczkę, już za momencik w seryjnym mistrzu Włoch będziemy mieć dwóch Polaków, pozwalała dość lekceważąco patrzeć na to, jak rozwijała się sytuacja Milika w Neapolu. W rok wkraczał jeszcze jako absolutny numer jeden w ataku. Nowy trener Gennaro Gattuso zdecydowanie chciał na niego stawiać. Nie tylko regularnie wystawiał go od pierwszej minuty, ale jeszcze trzymał go na boisku do samego końca, odchodząc od praktykowanego w poprzednich latach dość równomiernego rozdzielania zadań między niego a Driesa Mertensa. Im głośniej było w mediach o indywidualnym porozumieniu Milika z Juventusem, tym mniej go było w składzie Napoli. Nigdy nie został radykalnie odstawiony od składu, ale grał odczuwalnie coraz mniej. Po wznowieniu Serie A ani razu nie spędził na boisku całego meczu. Zdarzyło mu się pierwszy raz od dawna przesiedzieć cały na ławce. Znacznie częściej wchodził z ławki, niż schodził. Jego jedenaście goli w sezonie wygląda całkiem przyzwoicie, jednak, choć trwa już październik, tylko dwa z nich strzelił w tym roku kalendarzowym. Licząc mecze Napoli we wszystkich rozgrywkach oraz dwa spotkania reprezentacji Polski, Milik spędził w tym roku na boisku 1461 minut. Czyli jedną trzecią z możliwych do rozegrania. Piątek w ostatnich miesiącach przebywał na murawie przez blisko dwie trzecie maksymalnego czasu. Jeśli ktoś ze zmienników Lewandowskiego miał problem z regularną grą, to nie Piątek, a właśnie Milik.
PRZYGOTOWANE NAPOLI
Jak w powszechnym przekonaniu transfer Milika tego lata był tylko kwestią czasu, tak było też w przekonaniu Napoli. Gattuso korzystał z niego w ograniczonym wymiarze, póki nie bardzo miał inny wybór. Letnie okno transferowe neapolitańczycy wykorzystali jednak, by przygotować się na odejście polskiego napastnika. Wydali 70 milionów euro na błyszczącego we Francji Victora Osimhena. Andreę Petagnę, kupionego już zimą, ściągnęli z wypożyczenia. Przedłużyli kontrakt z Mertensem. I odrestaurowali zawodzącego w pierwszym sezonie – grającego raczej na skrzydle — Hirvinga Lozano. A w szerokiej kadrze zatrzymali jeszcze rzadko występującego w minionych rozgrywkach Fernando Llorente. Atak zabezpieczyli wzorcowo i na wiele sposobów. Jest w nim doświadczenie i młodość. Polot i gra tyłem do bramki. Typowi snajperzy i fałszywe dziewiątki. Technika i siła fizyczna. Gattuso ma z kogo składać przednią formację. W pierwszych dwóch meczach nowego sezonu jego drużyna strzeliła osiem goli i prowadziła w Serie A. W żaden sposób nie potrzebowała do niczego Milika. I nie ma powodów, by sądzić, że będzie potrzebowała.
MAŁO DYSKRECJI
Kiedy początkiem sierpnia Sarriego zwolniono z Juventusu, od razu wiadomo było, że to może być punkt zwrotny dla przyszłości Milika. Andrea Pirlo ponoć też nie skreślił go z listy potencjalnych kandydatów, ale przesunął na niższą pozycję. Cała transakcja była zresztą od początku bardzo ryzykowna i kiepsko poprowadzona przez jego otoczenie. Zbyt wcześnie, biorąc pod uwagę relacje Juventusu z Napoli, zaognione jeszcze w ostatnich latach transferem Gonzalo Higuaina i zatrudnieniem w Turynie Sarriego, cały świat wiedział, że Milik dogadał się z Juventusem. Trudno było nie przypuszczać, że Aurelio De Laurentis, właściciel klubu z Kampanii, będzie robił wszystko, by zablokować ten transfer albo przynajmniej oskubać nielubianego rywala jak tylko się da. Żądanie czterdziestu milionów euro za gracza, któremu za rok kończy się kontrakt, tak właśnie trzeba było odbierać. Pewne sprawy, jeśli mają się udać, wymagają maksymalnej dyskrecji, jeszcze więcej delikatności i sprawnego tempa. Tutaj nie było żadnego z tych elementów. A przecież Milik nie jest pierwszym, który przekonał się, że z Neapolu niełatwo odejść.
TRUDNO IŚĆ WYŻEJ
Jeśli miałby, odchodząc z Napoli, zaliczyć sportowy awans – a taki początkowo był chyba plan — we Włoszech w grę wchodziły tylko Juventus i Inter. Kiedy turyńska ścieżka zaczęła mu się zamykać, mediolańska w ogóle nie wchodziła w grę, bo klub, który ma Romelu Lukaku, Lautaro Martineza i Alexisa Sancheza, do niczego nie potrzebuje Milika. To, że Polak kręcił nosem na propozycję z Romy, da się zrozumieć, bo byłby to raczej krok w bok niż do przodu. Fiorentina, z której miał ofertę w ostatnich godzinach okna transferowego, byłaby już jawnym krokiem w tył. Jeśli chodzi o inne ligi, w Niemczech krokami do przodu mogłyby być Bayern i Borussia Dortmund, ale one akurat atak mają obsadzony znakomicie. Mówiło się o RB Lipsk, które pozbawione Timo Wernera bardzo potrzebowało nowego napastnika, ale tu z kolei ponoć nie byłoby oczekiwanego awansu finansowego. Spoglądał Milik w kierunku Anglii, czy Hiszpanii, ale dla klubów, na które byłoby go stać, nigdy nie był priorytetową opcją w ataku. Skoro drzwi w Juventusie się zamknęły, wychodziło, że najsensowniej byłoby wziąć podwyżkę w Neapolu i grać tam dalej. Tak, jak zrobił Piotr Zieliński, przeżywający kilka miesięcy temu podobne dylematy. Tyle że w momencie, gdy drzwi w Juventusie się zamknęły, takiej opcji już nie było.
ROZMIARY PORAŻKI
Już od jakiegoś czasu było widać, że Milik wraz z otoczeniem wmanewrowali się w bardzo trudną sytuację, z której Polak raczej nie zdoła wyjść zwycięsko. Pytanie brzmiało tylko, jak bardzo przegra. Jak wiele będzie musiał stracić sportowo i finansowo na tym, że widząc siebie w Juventusie, przelicytował. Roma w momencie, w którym składała mu ofertę, mogła nie brzmieć zbyt atrakcyjnie, ale z dzisiejszej perspektywy wydaje się opcją marzeń. Fiorentina to byłby krok w tył względem pierwszego składu Napoli, lecz nadal o kilka kroków wprzód niż siedzenie w Neapolu na trybunach. Milik postanowił jednak nie robić nic, wychodząc z założenia, że za trzy miesiące nie będzie już musiał Napoli pytać o zdanie w kwestii kolejnego klubu. Że podpisując kontrakt w styczniu, łatwiej mu będzie wywierać presję na neapolitańczykach, by puścić go za bezcen w zimie. Wreszcie, że mając kartę na ręku, będzie miał najlepszą pozycję negocjacyjną.
EURO NA SZALI
Jednocześnie jednak nie sposób nie zauważyć, że 26-letni napastnik położył na szali udział w mistrzostwach Europy. W czasie gdy piłkarze są skłonni uciekać, gdzie pieprz rośnie z klubów, w których grozi im przyspawanie ławce rezerwowych, obawiając się, że stracą szansę udziału w turnieju, Milik świadomie wybiera miesiące pobytu na trybunach. To również mogło umknąć we wspomnieniach z dobrych występów tego napastnika w reprezentacji za czasów Adama Nawałki: u Jerzego Brzęczka napastnik Napoli dotychczas prawie nie grał. W eliminacjach mistrzostw Europy uzbierał łącznie 87 minut. Przed miesiącem w Bośni i Hercegowinie dostał pierwszą 90-minutową szansę od dwóch lat. Kiedy teraz skazuje się na rundę, a może sezon bez gry, ryzykuje, że wiosną selekcjoner, widząc jego nazwisko, zastanowi się, dlaczego w ogóle miałby go powoływać, pomijając, że tak się przyjęło?
TRZY DOBRE SEZONY
Nie tylko z perspektywy kadrowej Milik skazaniem się na siedzenie na trybunach ryzykuje wiele. Także na rynku, nawet z korzystniejszą sytuacją kontraktową, będzie po kilku miesiącach bez gry sporą niewiadomą. Zwłaszcza że to nie są jego pierwsze miesiące bez gry w karierze. Choć losy wychowanka Rozwoju Katowice po wyjeździe z Polski jawią się jako spektakularna historia sukcesu, niektóre jej aspekty są bardzo niepokojące. Milik rozpoczął grę na Zachodzie od całkowitego przepadnięcia w Bayerze Leverkusen. Później grał mało także na wypożyczeniu do FC Augsburg. W Amsterdamie odżył, choć i tak w pierwszym sezonie rozegrał tylko połowę możliwych minut, bo często był zmiennikiem Kolbeinna Sigthorssona. Po jego odejściu został na rok niekwestionowanym numerem jeden w ataku i udanym Euro 2016 wypromował się do Napoli. Tam błyskawicznie zerwał więzadła krzyżowe, tracąc niemal cały pierwszy sezon. W drugim kolejny raz zerwał więzadła. Regularnie zaczął grać dopiero w trzecim. W czwartym znów grał przez mniej niż połowę możliwego czasu, bo zaczął flirtować z Juventusem. A teraz ma w perspektywie miesiące, w których nie będzie grał w ogóle.
43 PROCENT MILIKA
Mówiąc jaśniej: z siedmiu i pół sezonu, które Milik spędził za granicą, tylko w trzech częściej grał, niż nie grał. 95 meczów, dwa pełne sezony, czyli rok i trzy miesiące, zabrały mu kontuzje. Biorąc pod uwagę także rozgrywane w tym czasie spotkania reprezentacji, w których Milik spędził na boisku niemal równo połowę możliwego czasu, wychodzi obraz zawodnika częściej patrzącego na wydarzenia z boku, niż biorącego w nich udział. Odkąd wyjechał z Górnika Zabrze, na boiskach we wszystkich rozgrywkach przebywał przez 43 procent czasu. Dość mało, jak na kogoś, kto nie przedłuża kontraktu z włoskim klubem regularnie kwalifikującym się do europejskich pucharów, bo celuje w superkluby, myślące o wygrywaniu w Lidze Mistrzów. Milik nie jest już nastolatkiem, który dobrze rokuje. W zimie skończy 27 lat. Kariera piłkarza naprawdę jest krótka, a jego poprzez dwa zerwania więzadeł stała się naturalnie jeszcze krótsza. Wydawałoby się, że akurat on, nawet jeśli wiązałoby się to ze stratami finansowymi, powinien szukać wszelkich okazji, by nadrobić stracony czas. Ale – jak wiadomo z „Balu kreślarzy” - z tylu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle.