Współzałożyciel Clipse i stały przyboczny Kanye'ego znów na zakręcie? Pusha T nie może pozbyć się sinusoidalnych tendencji, które zdają się rządzić jego karierą.
Pamiętacie Yeezy Season 2018? Wspomnienia mogą być mgliste, bo w zasadzie było to surgical summer. Z perspektywy czasu nie jest to zaskakujące, ale Daytona przyćmiła wydanie Ye i – choć tu można się kłócić – Kids See Ghosts. Wasal Westa wymachiwał werbalną kataną na tyle sprawnie, że nawet nieco ośmieszył bipolarnego szoguna. Pusha stopniowo odklejał się od wizerunku postaci rodem z The Wire, który przylgnął do niego w czasach działalności Clipse. Wejście w designerski i schludny świat GOOD Music z początku mogło wydawać się niezbyt naturalnym progresem. Wszelkie wątpliwości rozwiała jednak Daytona, która za pośrednictwem siedmiu utworów zamknęła w zasadzie temat współczesnego mafioso rapu. Na dokładkę młodszy z braci Thornton w trzy minuty urządził jeszcze pochówek Drake’a przy okazji The Story of Adidon.
Wziąwszy pod uwagę niewiele ponad dwudziestominutowy czas trwania Daytony i cztery lata oczekiwania na kontynuację – apetyty na nowego Puszatego były ogromne. Czy It’s Almost Dry jest w stanie je zaspokoić?
Niezależnie od formy wydawniczej, Push – niczym rasowy dealer – pozostawia klienta na wiecznym głodzie. W 2018 roku wiązało się to z kondensacją najlepszych pomysłów, lirycznych błysków i idealnie wymierzonych podkładów. Teraz jednak powtarzamy cykl opatentowany na wcześniejszych longplayach Thorntona. A te zawierały tracki na granicy perfekcji (Numbers on the Board i Nosetalgia na My Name is My Name oraz Untouchable na King Push) oraz sporą liczbę fillerów, prowadzących donikąd. Tutaj potencjometry ustawione są nieco inaczej. It’s Almost Dry to zestaw w większości bardzo porządnych numerów, które z różnych względów nie są w stanie pojedynczo przeskoczyć wysoko ustawionej poprzeczki, a zbiorczo – nie do końca się ze sobą kleją.
Na papierze mamy wszystkie składniki, które powinny złożyć się na kamień filozoficzny. Produkcja Pharrella, który przecież pod banderą The Neptunes w zasadzie zbudował – nadal osobne w swoim charakterze – brzmienie Clipse; okazjonalne beatmakerskie i wokalne wstawki Ye, który znów przypomina o tym, że jego chipmunkowy soul to jeden z lepszych wynalazków pierwszej dekady XXI wieku; Cudi, Uzi i Toliver – potrzebny zastrzyk popowego i nowoczesnego podejścia do rapowej materii oraz ksywki, które podbiją socialmediowe staty.
Problem w tym, że ten świetnie rozpisany projekt PR-owy nie sprawdza się jako spójna muzyczna forma. Brzmieniowo – Puszaty jedynie rekonfiguruje wcześniej użyte klocki. Posiłkuje się vintage’owym brzmieniem, korzysta z matematycznego chłodu Pharrella, który zdefiniował Hell Hath No Fury, stara się przemienić odrzuty z sesji nagraniowych Ye w swoje własne nagrania. Sprawdzonej, starej maszynie przydałby się jednak czujniejszy kierowca. A Pusha chyba za bardzo zaufał liczbie koni mechanicznych pod maską. Największe wątpliwości budzi jego nawijka. Próżno na tej płycie szukać wirtuoza, który potrafił uwodzić sposobem wypowiadania pojedynczych głosek w wersach. Nie mówiąc już o storytellingu, na który ostatecznie się składały.
Na It’s Almost Dry źródełko faktycznie wysycha, bo Thornton nie potrafi wykrzesać z siebie magnetyzmu, który był jego największym atutem. Czy to klątwa ojcostwa, która zmieniła emocjonalnie już wielu raperów? Być może. Przy całej krytyce – są tu momenty naprawdę wciągające. Open Air pachnie Daytoną na kilometr. Let the Smokers Shine the Coupes wygrywa samym opętańczym beatem Pharrella. Neck & Wrist z Jayem-Z jest wyjątkowo ciekawie skonstruowane. West dostarcza chwytliwy, świetny refren w Dreamin of the Past. Z tych kawałków dałoby się – ponownie – zlepić niezłe, około dwudziestominutowe wydawnictwo. Ale nie da się przymknąć oka na to, że całość zamyka koszmarnie nudne I Pray for You, a – nawet po wielu odsłuchach – rekonstrukcja tracklisty przychodzi z trudem.
Potok cierpkich słów to jednak wyłącznie efekt wysokich wymagań, na które Pusha, swoją niekonwencjonalną ścieżką kariery, sam sobie zapracował. Daytona stała się instant klasykiem, mimo że miała być ledwie przystawką przed Ye i Kids See Ghosts. King Push było jednak odbiciem po – wypatrywanym, a ostatecznie rozczarowującym – My Name is My Name.
Być może weteranowi paradoksalnie najlepiej pracuje się poza światłem reflektorów, a presja oczekiwań w jakiś sposób go spala? I kończy się jak z It’s Almost Dry. Na rzeczach niezłych, o których trudno napisać cokolwiek więcej.
Komentarze 0