Radość z bycia na parkiecie. Kevin Love uczy jak się odrodzić w NBA

Zobacz również:Bezdomny dzieciak znalazł swoje miejsce w NBA. Jak Jimmy Butler stał się liderem
Kevin Love
Fot. John Fisher/Getty Images

Jeszcze jakiś czas temu wydawało się, że Kevina Love'a w NBA nie czeka już nic dobrego. Cavs chcieli się go pozbyć, ale każdy w lidze rozłączał się, gdy tylko słyszał w słuchawce, o kogo chodzi. Przez moment wydawało się, że jedyną opcją będzie wykupienie kontraktu zawodnika. W ten sposób Love zostałby wolnym graczem, a ekipa z Cleveland zwolniłaby przynajmniej miejsce w składzie. Dziś nikt już o tym nie myśli, bo 33-latek odrodził się w wielkim stylu.

Kolejno z Cleveland żegnali się zawodnicy kluczowi dla historycznego tytułu Cavaliers z 2016 roku. Najpierw transferu zażądał Kyrie Irving, kilka miesięcy później miasto po raz drugi opuścił LeBron James – choć tym razem z poczuciem wypełnienia obowiązku. Z czasem zaczęły odchodzić inne ważne postacie tamtego mistrzowskiego zespołu. Został tylko sam jeden Kevin Love. Miał zresztą ku temu miliony powodów, bo Cavs w lipcu 2018 roku zaproponowali mu przedłużenie umowy: 120 milionów dolarów za cztery lata.

Podkoszowy na taką ofertę chętnie przystał, a też nie było powodów, by myśleć, że 30-letni wtedy Love zaraz zacznie zjeżdżać z formą. W trakcie rozgrywek 2017/18 został przecież po raz piąty (i ostatni) w karierze wybrany do Meczu Gwiazd, a w finałach przeciwko Golden State Warriors nie można było mieć do niego większych pretensji. Wojownicy tamte finały łatwo wygrali po czterech meczach, po czym LeBron zdecydował się z Cleveland odejść, a Love – chcąc nie chcąc – został wtedy numerem jeden zespołu.

NOWA RZECZYWISTOŚĆ

Szybko okazało się jednak, że w NBA dużo łatwiej żyje się u boku, ale też jednocześnie w cieniu Jamesa, nawet jeśli niektórzy byli gracze Lakers mają na ten temat inne zdanie. Cavaliers w pierwszym sezonie bez LeBrona wygrali zaledwie 19 spotkań, czyli aż 31 mniej niż w poprzednich rozgrywkach. Love przypomniał sobie czasy gry dla Minnesota Timberwolves. Tam też jego produkcja nie miała większego przełożenia na wyniki. Co więcej, pojawiły się kolejne problemy zdrowotne, które miały się tylko nasilać.

Podkoszowy w trzech kolejnych sezonach rozegrał łącznie zaledwie 103 z 266 spotkań. W poprzednich rozgrywkach w 25 meczach notował najgorsze statystyki od debiutanckiego sezonu. Cavaliers z chęcią uwolniliby się od kontraktu zawodnika – który gwarantuje mu 31 milionów w tym i 29 milionów w przyszłym sezonie – lecz nie byli w stanie znaleźć żadnego zainteresowanego. Tymczasem latem sprowadzili do składu m.in. Jarretta Allena i Lauriego Markkanena, a do tego z trójką w drafcie Evana Mobleya.

PERSPEKTYW BRAK

Nic więc dziwnego, że coraz głośniej zaczęto mówić o możliwym wykupieniu kontraktu. Love musiałby pewnie zostawić na stole co najmniej kilka milionów dolarów, ale każda ze stron mogłaby pójść wreszcie w swoją stronę. Na podobny ruch zdecydowali się nie tak dawno m.in. Blake Griffin czy Kemba Walker. W obu jednak przypadkach trudno mówić o sukcesach, bo i jeden, i drugi mieli dobre momenty, ale koniec końców do dawnego poziomu – przede wszystkim ze względu na kontuzje – na razie nie zdołali wrócić.

Love i Cavs do porozumienia jednak nie doszli, a to oznaczało, że 33-latek będzie musiał zacząć kolejny sezon w Cleveland. Nastroje znów nie były zbyt wesołe. Podkoszowy nieraz dawał zresztą upust swojej frustracji w poprzednich sezonach. Nie pomagało to, że drużyna z Ohio przegrywała na potęgę. Przez trzy lata po odejściu LeBrona udało się jej wygrać łącznie zaledwie 60 z 226 spotkań sezonu zasadniczego! Przed startem obecnych rozgrywek portal ESPN uznał więc Cavs za najmniej perspektywiczny klub w lidze.

WARTOŚĆ DODANA

Dziś tymczasem Cavaliers są jedną z największych pozytywnych niespodzianek w NBA. Już wygrali więcej meczów, niż przewidywali to przed sezonem bukmacherzy. Podopieczni trenera JB Bickerstaffa wciąż są zresztą w grze nawet o pierwsze miejsce w konferencji. Taki sukces ma wielu ojców – to choćby fantastyczny Darius Garland, który niedługo po raz pierwszy w karierze zagra w Meczu Gwiazd albo świetny debiutant Evan Mobley – natomiast w tym wszystkim miejsce dla siebie odnalazł też wreszcie Love.

Począwszy od 26 grudnia – to próbka już ponad 20 spotkań – notuje średnio 17 punktów na mecz, trafiając 40 procent trójek. W tym czasie tylko dwa razy wyszedł w pierwszej piątce. Głównie pełni jednak rolę zmiennika i ma nawet szansę powalczyć o nagrodę dla najlepszego rezerwowego. Wciąż jest przeciętnym defensorem, który nie zapewnia żadnej ochrony obręczy, ale braki w szybkości nadrabia choćby świetnym ustawianiem się. Nadal potrafi też znakomicie zbierać, choć tak naprawdę najwięcej wartości daje Cavs w ataku.

ŚLADAMI TATY

Znów wraca do czasów Timberwolves, lecz tym razem chodzi o te dobre strony. W pewnej chwili był przecież w Minneapolis jednym z najlepszych zawodników w całej lidze. Kimś, o kogo można było oprzeć cały atak. Love fantastycznie przecież wpasował się w zmieniające się w NBA trendy i już dekadę temu był jednym z najlepszych rzucających wśród podkoszowych. To się przez lata nie zmieniło. I nie ma się czemu dziwić, bo już jako mały chłopak Kevin szybko nauczył się dryblingu i rzutu z dystansu za sprawą treningów z tatą.

Stan Love – młodszy brat Mike’a, a więc wokalisty The Beach Boys – w latach 70. grał bowiem w NBA w barwach Washington Bullets oraz Los Angeles Lakers. Przez dwa lata pobytu w Waszyngtonie stał się zresztą przyjacielem m.in. legendarnego Wesa Unselda, którego potem mały Kevin podpatrywał na taśmach wideo. Szybko okazało się zresztą, że ma on spory talent, a ostatecznie zrobił większą karierę niż tata, który w NBA rozegrał 227 spotkań (do tego dołożył jeszcze 12 meczów w barwach San Antonio Spurs w lidze ABA).

NOWA TWARZ WILKÓW

Łatwo dzisiaj o tym zapomnieć, ale Cavaliers oddali w 2014 roku za Love'a m.in. dwie jedynki w drafcie (w tym Andrew Wigginsa). Drugiej przygody LeBrona w Cleveland nie mogli już zmarnować, dlatego niemal postawili wszystko na jedną kartę. Transferowali jednak po jednego z lepszych graczy w lidze. Love w barwach Timberwolves był maszynką do double-double. W marcu 2011 jego seria meczów z double-double zakończyła się na 53 spotkaniach, co było najdłuższą taką passą od prawie czterech dekad.

Kilka miesięcy wcześniej jako pierwszy gracz od 1982 roku zdobył 30 punktów i 30 zbiórek w jednym meczu. Na koniec tamtego sezonu dostał zresztą nagrodę dla gracza, który poczynił największy postęp. Dość nieoczekiwanie stał się twarzą Wilków. Koszulki z jego całkiem marketingowym w sumie nazwiskiem dorównywały wynikom sprzedaży nawet trykotów Kevina Garnetta. Z czasem jego znakiem rozpoznawczym stały się też rzuty za trzy punkty czy dalekie podania, choć świetna postawa Love'a nie doprowadziła Wolves do sukcesów.

MNIEJ POWODÓW DO ŻALU

Po dołączeniu do Cavs stał się „tym trzecim” obok Irvinga oraz Jamesa. Wciąż odegrał jednak ważną rolę w mistrzowskim sezonie 2015/16, a także w samych finałach przeciwko Warriors, gdy LeBron wyciągnął Cleveland ze stanu 1-3 na 4-3. Trochę też chyba w podzięce Cavaliers dali mu potem wspomniane przedłużenie kontraktu, czego teraz pewnie żałują. Powodów do żalu jest jednak dużo mniej, gdy Love gra tak, jak w tym sezonie. Na tak ogromne pieniądze już nie zasługuje, ale przynajmniej 33-latek znów jest ważną postacią w zespole.

Świetnie odnalazł się w wysokich ustawieniach Cavaliers, które znakomicie spaja przede wszystkim bardzo wszechstronny Mobley. Ze swoim rzutem za trzy – i wieloma różnymi możliwościami wyjścia na pozycję: czy to po przekazaniu piłki, czy po zasłonie albo nawet w ramach akcji pick-and-roll z którymś z wysokich zawodników – daje ofensywie Cleveland niemal dodatkowy wymiar. Nadal potrafi też się „podpalić” (kilka lat temu zdobył 34 punkty w jednej kwarcie). Tak jak w trakcie zrywu 19:0 w niedawnym pojedynku z Pacers.

ODNALEŹĆ RADOŚĆ

Dla samego zawodnika to wielkie odrodzenie po latach spędzonych niejako w piekle. I to nie tylko koszykarskim. Love w marcu 2018 roku przyznał bowiem, że zmaga się z problemami psychicznymi. Zaczęło się od ataku paniki w przerwie jednego ze spotkań. Podkoszowego do wyznania na łamach portalu The Players’ Tribune zachęcił DeMar DeRozan, który kilka dni wcześniej sam przyznał, że walczy z depresją. – Każdy przez coś przechodzi, nawet jeśli nie widać tego gołym okiem – pisał wtedy Love, zachęcając innych do otwarcia się.

Po latach przyznał, że depresję próbował chować w osiągnięciach. Teraz już tego nie robi. Z problemami pomaga mu głównie terapeuta. Tego typu pomoc psychologiczna jest zresztą dostępna dla całej drużyny Cavaliers. – To dobrze, że staje się to coraz bardziej powszechne, bo im bardziej zrozumiesz siebie, tym lepiej będziesz czuł się w swojej skórze, a to pozwoli ci korzystniej wypaść na parkiecie – stwierdził w jednym z wywiadów.

Na potwierdzenie tych słów przytoczył zresztą znakomite wyniki Cavs w trwających rozgrywkach. No i fakt, że sam pomimo ostatnich lat, które były najtrudniejszym okresem w całej jego dotychczasowej karierze, mógł znów odnaleźć radość z bycia na parkiecie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.