Rap (rzekomego) donosiciela, czyli o tym, jak Gunna zaczął mieć o czym nawijać

Zobacz również:Young Thug i Gunna aresztowani pod zarzutem udziału w gangu!
Gunna
Prince Williams/Filmmagic

Wydany bez właściwie żadnej promocji, niespodziewany album A Gift & a Curse jest najciekawszym krążkiem w dyskografii syna marnotrawnego YSL. Bo tracąc swój dotychczasowy street-cred, Gunna zyskał… przekaz.

Ten hip-hopowy ferment mieszał się z jakimś takim kryminogennym elementem, co też pozwoliło mu coś zyskać – w Niechcianych, nielubianych, mojej niedawnej książce, mówi Włodi. I choć jego diagnoza dotyczyła warszawskiej sceny lat dziewięćdziesiątych, to można ją przełożyć właściwie na cały świat i każdą inną dekadę. Żaden inny gatunek muzyczny nie był nigdy tak bardzo (i otwarcie) zaplątany w różne przestępcze zależności jak właśnie rap. Odwieczne weryfikowanie prawdomówności, rozliczanie street-credu i sprawdzanie, czy ktoś ma w ogóle prawo nawijać o tych wszystkich procederach, sprawia przecież, że ta forma wypowiedzi jest już od pół wieku nieustannie równie witalna, żywa i realistyczna.

Czy gdybym śpiewał country, ktoś chciałby mnie dopaść?

Wiarygodność tej narracji ma jednak swoją ciemną stronę. To, że hip-hopowy ferment miesza się ze wspomnianym kryminogennym elementem sprawia też, że cały gatunek coś traci. O konsekwencjach tego, w jaki sposób ów bandycki sznyt odciska swoje piętno na pozascenicznym życiu muzyków, mówił niedawno w rozmowie z Winim Benny The Butcher, którego po raz pierwszy postrzelono dopiero wtedy, kiedy został raperem. Przez to, w konsekwencji nabierającej rozpędu kariery, porzucił wszelkie formy nielegalnego zarobkowania.

O tym też mówi – między kadrami – właściwie cały film Król nie żyje, który od kilkunastu dni można obejrzeć na HBO Max (tekst o filmie znajdziecie tutaj). Grający w nim rolę popularnego gangsta rapera Freddie Gibbs mierzy się z tym, że wyprowadził się do lasu, kasę ze streetu zastąpiły mu tantiemy, a jego publika wciąż wymaga, żeby nawijał o handlu kokainą i co rusz podważa jego osiedlową wiarygodność na instagramowych live'ach. W jednej ze scen Money Merc (tak nazywa się ten wymyślony MC) pyta wprost: Czy w jakimkolwiek innym gatunku muzycznym boisz się, że ktoś cię postrzeli? Gdybym śpiewał country, myślisz, że ktoś chciałby mnie dopaść? Nie! To pieprzony rap. Zacząłem nawijać po to, żeby wyrwać się z ulicy. A wygląda na to, że przez niego jest mi do niej jeszcze bliżej.

Upadek z wysokiego konia musi boleć

Aktualnie niejedna osoba chciałaby dopaść całkiem realnego rapera – Sergia Giavanniego Kitchensa, znanego lepiej jako Gunna. Podobnie jak wielu innych, on również zaczął nawijać po to, żeby się wyrwać z ulicy. Jednak rządzące nią zależności dopadły go w końcu po latach, kiedy jego kariera muzyczna była nieporównywalnie bardziej spektakularna niż działalność gangu, z którym był powiązany.

Nie jestem ani sędzią, ani szczególnie zaangażowanym obserwatorem grupek, gdzie trafiają papiery. Nie zamierzam wyrokować, czy Gunna rzeczywiście poszedł na współpracę z federalnymi i w wciąż trwającej sprawie przeciwko YSL zeznawał na niekorzyść Young Thuga. Fakty są takie, że przyznał się do udziału w zorganizowanej grupy przestępczej. I – jako jeden z nielicznych członków ekipy – z ciupy wyskoczył po ledwie sześciu miesiącach, a pięcioletni wyrok zamieniono mu na prace społeczne oraz zawiasy. Faktem jest również to, że zdecydowana większość jego dotychczasowych kamratów nazwała go donosicielem i odcięła się od niego grubą krechą, a najchętniej by pewnie zrobiła to nożem czy serią z broni palnej.

Koronnym dowodem takiego stanu rzeczy jest najnowszy, czwarty album Sergia Kitchensa; wypuszczony niespodziewanie dzień po trzydziestych urodzinach i wydany przez… YSL – A Gift & a Curse. Jest to longplay pozbawiony wysokobudżetowej produkcji, jakichkolwiek gościnnych udziałów, a nawet jakkolwiek kreatywnego, porządnego miksu/masteringu; dojmujący zapis samotności, zawodu i krzywdy, jakiej Gunna upatruje w niesprawiedliwych jego zdaniem oskarżeniach o bycie kapusiem. I też trudno mu się dziwić, że przez czterdzieści pięć minut mówi głównie o tym. Jeśli bowiem weźmiemy poprawkę na to, że jego poprzednia płyta – zeszłoroczne DS4EVER – wspięła się na jedynkę Billboardu, to upadek z tak wysokiego konia musiał zaboleć. Tym bardziej, kiedy powody są pozamuzyczne.

Koniec z #goodvibesonly

Bez względu na to czy jest donosicielem, czy nie – Gunna to bezdyskusyjnie jeden z najważniejszych raperów amerykańskiego Południa minionych pięciu lat. Niespotykanie melodyjnym i po wielokroć kreatywnym, podwórkowym self-made manem; pochodzącym z getta, zapalonym bon vivantem, którego dotychczasowa dyskografia opierała się na odmienianiu słowa drip przez wszystkie istniejące (i nieistniejące) przypadki. To, na jak wiele sposobów potrafił opowiedzieć o tym, jak jest zarobiony, świetnie ubrany i zaprawiony w przyjmowaniu seksu oralnego mogło budzić podziw, jednak jego nagrania nigdy nie były zdatne do żadnej pogłębionej analizy. Była to właściwie jedna długa ścieżka dźwiękowa do vibe'owania z ziomalami, dziewuchą/typem czy samemu; do fury i na rower, na lato i zimę, o której można było szybko zapomnieć, odpalając jeden z jego licznych, nośnych singli.

I tutaj miłośnicy dawnego Gunny zderzą się ze ścianą, bo na A Gift & a Curse jest ledwie kilka numerów, które da się wrzucić na playlistę podpisaną #goodvibesonly. Zdecydowana większość mówi o wrażliwości i ranach, które ten wychowanek Atlanty odniósł w ciągu ostatniego roku; często wręcz mówi on wprost do tych, którzy w niego zwątpili: What the fuck you niggas said? Ain't with all that talkin', this the last time I'ma say it; yeah! I choć zawsze mi się wydawało, że rap nie jest najlepszą formą do żalenia się, to biorąc poprawkę na skalę problemu, z jaką musiał się zmierzyć Sergio Kitchens, jego świadectwo jest doprawdy poruszające. Pozbawiony produkcji Wheezy’ego, sam w pojedynkę dowiódł, że jest w stanie zaprząc flow i delivery także w cugle tematu. Tematu, który wisiał mu u szyi przynajmniej od grudnia zeszłego roku, a jednocześnie nie został przez niego dotąd omówiony. I to jest właśnie rap – nieoceniony dar i dotkliwa klątwa, która spadła na Stany Zjednoczone Ameryki u schyłku lat siedemdziesiątych zeszłego wieku.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.
Komentarze 0