Recenzujemy film „Hiacynt”, głośną premierę Netfliksa. Czego w nim zabrakło?

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
hiacynt.jpg
fot. Netflix

Prawie niczego - poza dramaturgią. To o tyle istotne, że mówimy o kryminale.

Tytułowy hiacynt pochodzi od nazwy tajnej operacji, którą w latach 1985-1987 przeprowadziła Milicja Obywatelska. Komuniści piętnowali osoby homoseksualne, uważając je za odchyloną społecznie patologię. A jednocześnie wiedzieli, że geje i lesbijki mogą być potrzebni. Do czego? Do współpracy ze Służbami Bezpieczeństwa. Wystarczyło tylko postraszyć, że bliscy czy znajomi dowiedzą się o ich orientacji, którą wówczas osoby LGBT skrzętnie ukrywały; w czasach PRL homoseksualizm spotykał się ze społeczną pogardą.

Równocześnie akcja Hiacynt miała według milicji chronić gejów i lesbijki przed szalejącym wirusem HIV. Oraz... atakami innych ludzi. I to od nich zaczyna się film; w Warszawie ktoś zabija homoseksualistów, zazwyczaj spotykających się potajemnie w dobrze znanych milicji miejscach. Mundurowi przeprowadzają naloty, łapią gejów (co ciekawe – w Hiacyncie w ogóle nie pojawiają się lesbijki) i przewożą na komendę, gdzie po długich, upokarzających przesłuchaniach zmuszają ich do podpisywania Karty Homoseksualisty. Dokumentu, którym milicja i SB mogą później ich szantażować.

Do pracy przy akcji zaangażowano młodego sierżanta Roberta. Figura naiwnego idealisty, którego wiara w naprawę świata rozbija się o betonowy mental, pojawia się w polskim kinie od dawna, od Barw ochronnych po Jestem mordercą. Tu jego moralne rozterki – wiarygodnie! – poszerzają się o sferę osobistą. Zresztą scenariuszowo punkt wyjścia jest dość oryginalny, bo śledztwo, które Robert prowadzi na własną rękę, płynnie przenika się z konfliktem rodzinnym. Ciekawie sportretowano siatkę powiązań, emblematyczną dla filmów i seriali o kulisach PRL-owskich śledztw; jeśli widzieliście pierwszego Rojsta, to Hiacynt jest opowieścią z tej samej bajki. Niby walczymy o udowodnienie prawdziwej prawdy – to nie tautologia, bo komuniści do perfekcji opracowali system udowadniania prawdy wymyślonej – a tak naprawdę idziemy z szabelką na czołg systemu. Echa starej maksymy: dajcie mi obywatela, a paragraf sam się znajdzie donośnie rozbrzmiewają nad filmem Piotra Domalewskiego.

Do konstrukcji świata, w którym sierżant, sam przeciwko wszystkim, chce dowiedzieć się, kto stoi za zabójstwami, nie można się przyczepić. Do wplecionych w nią wątków tożsamościowych również. Poważny problem pojawia się za to przy suspensie, bo Hiacynt, jako rasowy, mroczny kryminał, ma trzymać w napięciu, a jak na złość nie trzyma. Zwyczajnie brakuje tu tempa, co można usprawiedliwić społecznym zacięciem Domalewskiego; to reżyser, który bardzo dobrze czuje kino pochylające się nad zwyczajnymi, pozornie nieatrakcyjnymi bohaterami. Takie są jego dwa poprzednie filmy, Cicha noc i Jak najdalej stąd. Obraz systemowo wypychanej poza nawias społeczności gejowskiej udał się; zatrzymajcie się zwłaszcza na bardzo dobrej scenie domówki ludzi z tzw. branży. Równocześnie homoseksualiści nie są w Hiacyncie stereotypowo przerysowani, więcej, nie widać pomiędzy nimi a heterykami większych różnic, poza tą, że tym pierwszym przyszło żyć w świecie, który dla zasady stawia ich jako tych gorszych. I że muszą upodabniać się do osób hetero, żeby uniknąć szykan. To Domalewski pokazał bardzo dobrze. Natomiast gdy Hiacynt z kina społecznego zmienia się w kryminał, aż prosi się o włączenie piątego biegu, wycięcie niepotrzebnie spowalniających tempo rozmów. O podkręcenie napięcia, którego zwyczajnie brakuje. Scena odkrywania przez Roberta tajemnic mitycznej willi ma potencjał przeszukiwania piwnicy fincherowskiego Zodiaka, ale reżyser i odpowiadający za scenariusz Marcin Ciastoń nie unieśli kryminalnego nerwu. To po prostu nie jest ich konwencja.

Unieśli za to poprowadzenie aktorów; z całej obsady trudno wskazać na kogoś, kto wybija się in minus. Więcej, aż żal, że tak dobrze nakreślony drugi plan nie dostał więcej minut na ekranie. Może faktycznie, jak sugerują niektóre recenzje Hiacynta, to jest temat wart miniserialu? Tu Domalewski z Ciastoniem dostaliby większe pole do popisu przy szerszej historii społeczności LGBT czasu PRL, wciąż nieopowiedzianej tak szczegółowo, jak można byłoby to zrobić (do mainstreamu przedostało się Lubiewo Witkowskiego, a to wciąż za mało). Być może nie wszyscy są tego świadomi, ale kary za homoseksualną prostytucję zniesiono w Polsce dopiero na początku lat 70. Trzeba mówić o tym, że osoby LGBT były szykanowane systemowo przez lata.

Chociaż czy czas przeszły jest tu wskazany? Kiedy w jednej ze scen homoseksualny bohater mówi: trzeba wyjechać z tego kraju. Nieważne gdzie. Tutaj się nie da żyć, Hiacynt nagle przestaje być kinem o tym, jak było kiedyś. I robi się dość nieprzyjemnie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.