Kali Uchis konsekwentnie zmienia branżę muzyczną, z sukcesem walczy o autonomię na opresyjnym rynku. Ale jej nowa płyta jest zasmucająco nierówna.
Kobieta spod znaku Raka porusza się po świecie z dystyngowaniem godnym prawdziwej damy, ale nie wywyższa się. Jest serdeczna, pomocna, empatyczna. Rodzinna i uczuciowa. Delikatna i pełna ciepła. Do rany przyłóż, serce na dłoni. Łatwo się wzrusza. Jest tak miła, że nawet byłemu facetowi (albo byłej dziewczynie, bo jest biseksualna) życzy życia usłanego różami. I wish you roses.
Kali Uchis urodziła się 17 lipca 1994 roku. Jest zodiakalnym Rakiem, numerologiczną trójką i dumną ezograżyną. W tytule nowej płyty Red Moon In Venus zaklina dość rzadkie i niezwykle widowiskowe zjawisko Krwawego Księżyca, który zwiastuje katastrofy naturalne, załamania globalnej gospodarki albo przynajmniej srogą emocjonalną zawieruchę. Obserwowany od kilku dobrych lat renesans zainteresowania ezoteryką wziął się z potrzeby doświadczenia sacrum poza zinstytucjonalizowaną religią, z głodu rozwoju duchowego, wejścia w niematerialną sferę życia, którą z coraz mniejszym powodzeniem ogarniają różne kościoły. Kali Uchis też wierzy w ducha, a jej nowy album jest próbą złapania łączności z pierwotną żeńską energią, tą zespoloną z siłami natury i polegającą na intuicji. Jej księżycowe piosenki oddają to, co sugeruje tytuł: ezoterykę i eterykę. Szkoda tylko, że nie wszystkie są tak unikatowe jak księżyc w krwistoczerwonej poświacie.
All you need is (self)love
Może i urodziła się w Alexandrii w stanie Virginia, ale pochodzi z Wenus. Na nowej płycie słychać wyraźnie, że z radością wpisałaby sobie kosmiczny adres do metryki. Red Moon In Venus jest albumem ultrakobiecym, a Uchis składa hołd żeńskim uosobieniom boskiej mocy. Wenus i Afrodycie, boginiom miłości z odpowiednio rzymskiej i greckiej mitologii. Hedone, greckiej bogini przyjemności. Huitace, księżycowej bogini seksualnego wyzwolenia, która oświeca kobietom drogę ku życiu wypełnionemu uciechami, bo w swobodnym przeżywaniu rozkoszy wyraża się bunt wobec patriarchalnego zniewolenia. Huitacę czciły rdzenne ludy Ameryki Południowej, zamieszkujące tereny obecnej Kolumbii, czyli kraju, w którym urodził się ojciec Kali Uchis i w którym wokalistka spędziła kawałek dzieciństwa.
Uchis sama nosi boskie imię – w końcu Kali to hinduska pogromczyni demonów i sił zła. A co jest niezawodnym orężem w walce z mrokiem? Chciałam nagrać muzykę wypełnioną miłością, prawdziwą miłością – mówiła w niedawnym wywiadzie dla amerykańskiego Elle. Taką mam misję: przekazywać miłość w najczystszej postaci, namawiać do wyzbycia się wszystkiego, co toksyczne. Chcę być zapamiętana jako ta, która nie poszła na kompromis, pozostała wierna sobie i dała światu miłość. Lakoniczne expose Uchis odrobinę mierzi naiwnym kaznodziejstwem, ale to w końcu płyta o boskościach, a obiektem najwyższego kultu jest tu właśnie głębokie, dojrzałe, bezinteresowne uczucie.
Na Red Moon In Venus śpiewa o różnych stadiach romantycznej relacji, od amoku zakochania, przez frustrację odczuwaną, gdy związek grzęźnie w martwym punkcie, a wyjście z impasu wydaje się niemożliwe, po ból odrzucenia i akceptację końca. Jej otwarta deklaracja pragnienia miłości ujmuje szczerością, a idealistyczna perspektywa jest wręcz rewolucyjna w czasach zdominowanych przez cyników. Choć płyta jest zapisem różnorodnych stanów umysłu i serca, bo Uchis bywa i wyrozumiała, i mściwa, z dużą swobodą wchodzi w role uroczej kokietki czy pewnej siebie uwodzicielki, ale też odsłania się, nie zgrywa twardzielki, gdy brakuje jej sił.
Dobrze to sobie wymyśliła. Red Moon In Venus to płyta z morałem – w doświadczaniu wielu wymiarów miłości tkwi transformacyjny potencjał, bo gdy się tak nakochasz innych, to zrozumiesz, że najlepsza miłość, jaką może – oczywiście z pomocą ulubionej bogini – odnaleźć kobieta, jest miłość do siebie samej. Jestem dzieckiem zimnego chowu. Nikt nie zbudował we mnie poczucia, że jestem piękna i mogę wszystko – tłumaczyła w rozmowie z Pitchforkiem. Może dlatego tak wiele moich piosenek dotyka tematów emancypacji i kobiecości. Odnalazłam siebie, nauczyłam się, jak leczyć rany.
Parę killerów, sporo fillerów
Choć zaprzęgła na Red Moon In Venus boskie siły, nie modlę się do tej płyty tak żarliwie jak robią to w redakcji wspomnianego Pitchforka. Zresztą nie tylko tam, bo trzeci album Uchis cieszy się pochlebnymi recenzjami. Też doceniam jego niewymuszony eklektyzm – to zresztą coś, z czego Uchis słynie, bo muzyczka od początku pokazuje, że potrafi bez wysiłku poruszać się pomiędzy różnymi stylami, od r’n’b, przez eksperymentalny pop, po reggaeton czy bolero, a jej utwory, jednocześnie nostalgiczne i czujne na trendy, funkcjonują poza czasem.
To płyta zasmucająco nierówna, a połowa piosenek snuje się bez sensu i celu. Mogła być genialna EP-ka, wyszedł średni longplay.
Nie ma większego znaczenia, czy akurat sięga po wykumaną psychodelię w stylu Tame Impali, czy śpiewa powłóczystą serenadę, w której brzmi niebezpiecznie podobnie do Sade – pozostaje wiarygodna. Jest na Red Moon In Venus kilka momentów wybitnych. Jak singlowe, miękkie i zmysłowe I Wish You Roses i Moonlight. Jak Endlessly, które brzmi jak wygrzebane z szuflady Phila Collinsa czy, nie wiem, Simply Red (to są komplementy, oba). Doskonała melodia, kapitalne brzmienie. Słychać, że w tej aranżacji się nie oszczędza, Endlessly to właściwy dla lat 80. bezwstyd w przepychu, ale bogactwo nie przytłacza, a piosenka oddycha. Gdyby ten numer napisał Dan Bejar z Destroyer, Endlessly ekspresowo stałoby się hymnem niezalowych snobów. Jest tu jeszcze Hasta Cuando, kawałek zbudowany na kontraście treści i formy, w którym muzyczka daje się ponieść małostkowej satysfakcji i rozpływa się w samozadowoleniu, triumfując nad eksem, który co prawda porzucił, ale nie zapomniał. Lubię, gdy Uchis tym swoim aksamitnym, słodkim głosem wyśpiewuje zupełnie niesłodkie teksty – wyobraźcie sobie, że Norah Jones nagrywa cover dowolnego numeru Megan Thee Stallion, chodzi o ten klimat. Takiej Kali Uchis można budować ołtarze, jednak Red Moon In Venus to płyta zasmucająco nierówna, a połowa piosenek snuje się bez sensu i celu. Mogła być genialna EP-ka, wyszedł średni longplay.
Być jak Shakira
Warto odczytać Red Moon In Venus w szerszym kontekście, bo Uchis konsekwentnie zmienia branżę muzyczną. Z sukcesem walczy o autonomię na opresyjnym rynku, gdzie dwujęzyczna czy bikulturowa autorka (lub autor) musi poświęcić swoją tożsamość dla sukcesu w mainstreamie. Kali Uchis niczego nie poświęca, na nowej płycie śpiewa zarówno po angielsku, jak i hiszpańsku. Żongluje linijkami w dwóch różnych językach, a to nie tylko przydaje charakteru jej twórczości, ale przede wszystkim definiuje jej misję. Lata temu Shakira słyszała, że musi przefarbować się na blond i zacząć śpiewać wyłącznie po angielsku, jeśli chce zawojować amerykańskie listy przebojów. Pod naciskiem wytwórni nagrała album Laundry Service z takimi hitami jak Whenever, Wherever, a cztery lata później, będąc u szczytu popularności, wydała płytę hiszpańskojęzyczną.
Wyobrażam sobie, że wiele osób próbowało ją zniechęcić argumentami, że płyta po hiszpańsku będzie krokiem wstecz dla artystki, która właśnie zaznaczyła swoją pozycję na rynku amerykańskim. Podziwiam ją zato, że podjęła ryzyko – opowiadała Uchis w wywiadzie dla Antidote. Shakira zmotywowała mnie do podjęcia tej samej decyzji. Nie bez powodu jestem dwujęzyczną Latynoską. Bóg mnie stworzył taką po coś.
Uchis jest jednocześnie beneficjentką triumfów muzyki latynoskiej na listach przebojów, jak i inicjatorką zmiany. Te drzwi uchyliła kiedyś Shakira, ale też J. Lo czy Ricky Martin, a ostatecznie wyważył je kilka lat temu Bad Bunny, wokalistka i raper z Portoryko, najczęściej streamowany wykonawca na świecie, który tylko w ubiegłym roku zarobił na koncertach ponad 400 milionów dolarów. Już gigantyczna i wciąż rosnąca popularność muzyki latynoskiej ma dla hiszpańskojęzycznych społeczności w Stanach Zjednoczonych wymiar polityczny – jest zwycięstwem w walce o autonomię ich kultury. A Uchis jest w tej batalii być może nawet kluczową rozgrywającą, bo to jej płyty i jej sukcesy uświadamiają, że współczesne latino to zdecydowanie więcej niż Despacito.
Latynoski hit z TokToka
To prawda, że powtórzyła numer Shakiry. Miała za sobą świetny debiut, jej pozycję w branży gruntowały liczne współprace, m.in. z Gorillaz, Jorją Smith czy Kaytranadą (nagrany wspólnie z tym ostatnim numer 10% zdobędzie później statuetkę Grammy). I wtedy Kali Uchis wydała album prawie w całości po hiszpańsku – Sin Miedo (del Amory y Otros Demonios).
W wytwórni postawili sprawę jasno: jeśli zdecyduję się wydać płytę po hiszpańsku, nie dostanę budżetu na promocję, teledyski... Tak, to było zniechęcające, ale nigdy się nie bałam – to też fragment rozmowy z Antidote. Skomponowałam Sin Miedo, kierując się intuicją, dlatego jestem tak bardzo dumna z sukcesu albumu. Artyści zawsze powinni podążać za instynktem, nie rezygnować z siebie z powodu pieniędzy. Sztuki nie powinno się tworzyć z ambicjami sprzedaży czy trafienia w gusta większości. To nie są dobre powody, by robić muzykę.
Album faktycznie był dużym sukcesem, a pochodząca z niego piosenka Telepatia, wciąż największy przebój Kali Uchis, stała się hitem TikToka. A także list przebojów, bo Uchis dotarła z tym kawałkiem na szczyt Hot Latin Songs Billboarda – gdzie wówczas od prawie dekady nie było kobiety. Telepatia pozostaje też najczęściej streamowaną piosenką latino nagraną przez solistkę w historii Spotify.
American Dream z bajki Disneya
Pochodzę ze skromnej rodziny z klasy średniej, zawsze uznawaliśmy nasze korzenie i kulturę. Gdy wracam do Pereiry, lokalsi dziwią się: O Boże, to ty jesteś stąd? Widzę, jak napełnia ich to nadzieją, uszczęśliwia ich widok osoby, która kiedyś przechadzała się tymi samymi ulicami, a dziś jest najbardziej wpływową kolumbijską kobietą na świecie – tak w tej samej rozmowie z Antidote Uchis tłumaczyła, dlaczego teledysk do Telepatii nakręciła w Pereirze, mieście u podnóża Andów, w którym urodził się jej ojciec, ona jako nastolatka spędzała wakacje, a dziś często i chętnie tam wraca. I – tak samo jak Alexandrię, gdzie się urodziła i wychowała – nazywa Pereirę swoim domem.
Historia Kali Uchis dla Kolumbijczyków jest dowodem na to, że american dream czasem się spełnia, młodym fankom wokalistki przypomina bajkę Disneya, gdyby tylko opowiadały o niezależnych, zdeterminowanych, utalentowanych siłaczkach, a nie bezwolnych śpiących królewnach. Córka imigranta. W liceum po jednej z awantur ojciec wyrzuca ją z domu. Mieszka w samochodzie, pracuje w lokalnym spożywczaku, nie przerywa szkoły. Za oszczędzone pieniądze kupuje laptopa. Uczy się rejestracji i obróbki dźwięku, sama. Nagrywa mixtape, publikuje na jednej z platform. Ma 18 lat. Chwilę później będzie te piosenki usuwać z internetu i marzyć, że ludzie zapomną, ale fani dzielą się pierwszymi numerami Kali Uchis nawet bez jej błogosławieństwa. W 2015 r. przeprowadza się do L.A., trzy lata później wydaje debiutancki album, znakomite Isolation.
Potwierdza, że jest autorką, która lubi mieszać, bez kompleksów czerpie z różnych źródeł i wychodzi jej wszystko: zmysłowy neo soul, romantyczna bossa nova, wyrafinowany pop. Jest świetna w ładne melodie, często eleganckie i retro, ale łamie je tekstami, ekspresją. Ojciec, gdy powiedziała mu, że chciałaby zostać piosenkarką, miał zapytać, co sprawi, że ludzie będą chcieli jej słuchać. Przecież na świecie jest – to jego słowa – wiele ładniejszych i lepiej śpiewających dziewczyn.
O jej sukcesie nie przesądzają wyłącznie jej kompozytorskie czy wokalne skille, ale też sposób bycia, to jak i co opowiada w wywiadach. Sukcesy biseksualnej, dwujęzycznej, wychowanej w dwóch kulturach Uchis niosą nadzieję, że branża muzyczna pochyli się wreszcie nad postulatami różnorodności i sprawiedliwej reprezentacji. Kali Uchis jest dumna – ze swojego pochodzenia, kobiecości, seksualności. Z Red Moon In Venus pewnie też.
