Ma tylko 21 lat, gra (tymczasowo) w ostatniej drużynie w Premier League, a do tego nie imponuje warunkami fizycznymi. Jednak w czwartek na Hampden Park Billy Gilmour, grając dla Szkocji, pokazał jakiego profilu pomocnika może brakować reprezentacji Polski. Tylko jak takiego piłkarza znaleźć?
Latem Thomas Tuchel wysłał go na wypożyczenie do Norwich City, a chwilę później ściągnął Saula na rok do Chelsea. Nie wskazywałoby to na przesadne zaufanie do gry młodego Szkota. – Kocham Billy’ego. Sam zdecydował, że dla niego wypożyczenie będzie lepszą szansą na zbieranie minut. Chcemy, by miał szansę gry. Jeśli więc decydujesz się na taki transfer, musisz występować, pokazywać się z najlepszej strony, by w ogóle móc zaistnieć później w Chelsea – mówił niemiecki szkoleniowiec. – Jest naszym zawodnikiem, uwielbiamy go, ale zmiana klubu to ogromne ryzyko, spory krok. Po prostu musi pokazać, na co go stać. Norwich jest z nim lepsze.
Po ponad dwóch trzecich sezonu tabela nieźle weryfikuje te słowa Tuchela. Norwich jest przecież ostatnie w tabeli, wygrało tylko cztery mecze, strzeliło ledwie 18 goli i straciło aż 63. Pewny spadkowicz, klub chaotycznego zarządzania i, wydawałoby się, pomylonych priorytetów. Już ze zmianami w sztabie szkoleniowym, lecz z trenerem (Deanem Smithem), który jeszcze mocniej stawia na Gilmoura. Mieli o to pretensje kibice, ale i oni zrozumieli. Taki zawodnik ulepsza drużynę.
Oglądając mecz Szkocji z Polską, łatwo zauważyć dlaczego. Gilmour był bardzo aktywny, ciągle pokazywał się do gry, do tego agresywnie pressował w swojej strefie, stworzył jedną sytuację i zaliczył kapitalną interwencję na linii bramkowej przy strzale Krzysztofa Piątka. – Gilmour był pierwszy do wszystkiego, zmuszając Skorupskiego do interwencji przy strzale w jego prawy dolny róg. Pokazał, że ma w grze więcej, niż tylko długie podania, gdy zabrał piłkę Grzegorzowi Krychowiakowi w środku pola, wcielił się w rolę „dziesiątki” i wykonał przeszywające podanie do wychodzącego sam na sam McGinna – pisano w „Herald Scotland”.
Gilmour jest wielką nadzieją Szkotów. Jako 15-latek trenował już z zespołem z kategorii U-20 w Rangersach, rok później grał już w barwach Chelsea w juniorskiej Premier League, niedługo po wejściu w dorosłość zadebiutował w pierwszym składzie. Dwa lata temu miał ten przełomowy występ przeciwko Liverpoolowi w Pucharze Anglii, następnie zasłużył na tytuł najlepszego piłkarza meczu w lidze z Evertonem. W reprezentacjach Szkocji też wszystko przychodziło mu bardzo szybko: będąc najmłodszym w drużynie, dostawał opaskę kapitańską w kolejnych kategoriach, jeszcze nie minął rok od debiutu, a już w trakcie Euro 2020 znów wyróżniono go za występ tym razem w bezbramkowym remisie z Anglią.
Kto by nie chciał takiego piłkarza, prawda? Gilmour przeciwko Polsce grał przede wszystkim szybko, na jeden, dwa kontakty (akcje przykładowe na grafice poniżej). Nie szukał prowadzenia piłki. W odpowiednich momentach przyspieszał ataki, we właściwych je zwalniał, by Szkoci kontrolowali sytuację na boisku. Jest nowego typu pomocnikiem: tym, który kolegom pokazuje ręką, gdzie, kiedy i do której nogi chciałby dostać podanie. Jego głowa nieustannie się obraca, by zebrać jak najwięcej informacji. Ktoś powiedziałby, że grał jako „szóstka”, ale to nieprawda. Gilmour jest przecież idealnym przykładem na to, że typowi defensywni pomocnicy w futbolu na najwyższym poziomie odchodzą do lamusa.
RUCHY TEKTONICZNE
Kontrastem dla bardzo dobrego występu Gilmoura przedstawiono grę Grzegorza Krychowiaka. Był to dosyć niewdzięczny moment dla 32-latka, który przeżywał trudny okres bez gry w Krasnodarze, transferu do AEK-u Ateny, debiutu w Grecji i przyjazdu na kadrę, gdzie, słowami Czesława Michniewicza, mecz ze Szkocją miał pokazać, czy będzie on przydatny na finał baraży o mundial. Dla 87-krotnego reprezentanta kraju wydawałoby się, że miejsce już od lat jest przyznawane odgórnie. Znalazł się przecież w jedenastce turnieju mistrzostw Europy we Francji (2016), później grał w Paris Saint-Germain, także na Wyspach, miewał świetne okresy w lidze rosyjskiej. Nawet letni transfer do Krasnodaru pokazał, że jeszcze jest w nim sporo ambicji.
Co więcej, gdy porówna się statystyki Krychowiaka i Gilmoura z ostatniego meczu, widzimy wiele podobieństw. Każdy z nich miał 81% udanych działań, wygrali podobną liczbę pojedynków w defensywie (odpowiednio – 6 i 7), w bezpośrednich starciach był remis (2:2). Skąd więc taka różnica w opiniach o ich występie? Krychowiaka niemal skreślono, w zasadzie trzymając się jedynie doświadczenia jako ostatecznego argumentu przemawiającego na jego korzyść. A przecież nie grał aż tak źle. Brakowało mu szybkości działań, zanotował kilka strat, lecz miał też niezłe podania (grafika poniżej).
Powodów jest kilka. Gilmour jest w lepszej formie, ponieważ gra bardziej regularnie. Nie brakuje mu wbicia się w tempo spotkania, zwrotności czy nawet lekkości w działaniach. Krychowiak tego nie miał, stąd kilka decyzji, w których rywale byli szybsi i bardziej zdecydowani. Jednak różnica polegała także na tym, ile potrzeba im było kontaktów z piłką. Szkot bardzo rzadko wykonywał więcej niż dwa – przyjęcie i podanie – gdy Polak w zwyczaju ma chęć do holowania piłki. W Euro 2016 był najczęściej faulowanym zawodnikiem, przed Robertem Lewandowskim czy Cristiano Ronaldo. Otrzymywał piłkę, brał rywala na plecy i pod presją wykorzystywał dynamikę ruchów, by ugrać coś na swoją korzyść. Jednak to było niemal sześć lat temu.
Także okres po Euro pokazał, że na topowym poziomie poszukuje się szerszego wachlarza atutów. Krychowiak boleśnie to odczuł, gdy w Paryżu wymagano od niego, by był innego profilu piłkarzem, niż pokazywał to w Sewilli lub kadrze. Zadra związana z tym, jak potraktował go Unai Emery, została do dziś. A Polak po przejściu do Rosji pokazał, że czasem może być „ósemką” w… jeszcze innym stylu – wbiegającym w drugie tempo, oddającym strzały z dystansu, łączącym zadania defensywne z ofensywą. Jednak w drugich liniach topowych, a nawet średnich drużyn, coraz mniej jest miejsca na zawodników pokroju Franka Lamparda, a więcej dla Gilmourów.
Piłka zawsze jest szybsza od zawodnika. Mistrzowie Europy z minionego roku posiadali w składzie dwójkę pomocników, których zadaniem było jak najczęstsze tworzenie linii podania oraz budowanie odpowiedniego rytmu, ukierunkowania ataków. Jorginho i Marco Verratti to oczywiście inny poziom, ale (pozorna) prostota w grze tego typu piłkarzy – pomocników o bardzo szerokim wachlarzu zagrań – przekłada się na tempo ataków całych drużyn. Czasy otrzymywania piłki i jej długiego prowadzenia, zanim wykonało się podanie już mijają. Gilmour to doskonale pokazał: liczy się konkret w zagraniu. Stąd „szóstki” już nie istnieją, „ósemki” się adaptują, a „dziesiątki” pracują dla zespołów i to raczej w półprzestrzeniach. Oto ruchy tektoniczne w drugiej linii.
RAJ DLA ZADANIOWCÓW
Polskę ta rewolucja zdaje się omijać szerokim łukiem. Wystarczy spojrzeć na drugie linie czołowych drużyn Ekstraklasy. Gdyby nie Damian Dąbrowski – niemal 30-latek, który nie wyściubił nosa poza rodzimą ligę – nie można by było powiedzieć, że w zespołach czołowej trójki znajdziemy polskiego reżysera gry. W Pogoni Szczecin i tak sytuacja jest najlepsza, ostatnio z Wisłą zagrali tam poza wspomnianym Dąbrowskim jeszcze Sebastian Kowalczyk i Kamil Drygas, a z ławki weszli także Rafał Kurzawa oraz Mateusz Łęgowski.
W Ekstraklasie trudno o reżyserów o tak uniwersalnym profilu, niezdefiniowanych jako „szóstki” czy „ósemki”, ale łączących te role. Zupełnie jakby panowało przekonanie, że w środkowej strefie musi być przynajmniej jeden „zadaniowiec”, który będzie odpowiadał za rozgrywającego przeciwnika, zajmował uwagę rywali, ubezpieczając ataki. Niemal tak sprofilowano bohatera jednego z najdroższych wewnętrznych transferów Ekstraklasy, Bartosza Slisza. Nie oczekiwano, że będzie rozgrywał ataki, lecz ma je rozbijać, asekurować. Może dlatego po niemal dwóch latach trudno mówić o rozwoju 23-latka?
W Rakowie w środku pola gra Ben Lederman, który dopiero zadebiutował w polskiej młodzieżówce, ale wychowywał się piłkarsko poza granicami kraju. W Lechu grywa w drugiej linii Radosław Murawski, który nawet z Gliwic wyjechał do Włoch i Turcji, ale nie zrobił furory i w Poznaniu dalej odbierany jest bardziej jako „zadaniowiec”. W czołowej trzydziestce Ekstraklasy pod względem podań progresywnych znajdziemy tylko jednego polskiego pomocnika – i to kończącego karierę Łukasza Trałkę.
To zresztą nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę trendy wyznaczane przez reprezentację. W tej od lat bywało podobnie: dobierano piłkarza do pary z Krychowiakiem, niemal świadomie godząc się na to, że drugi z duetu nie będzie odgrywał roli przewodniej. Krzysztof Mączyński był tego doskonałym przykładem, bo godził się na częste statystowanie. Gdy niżej ustawiano Piotra Zielińskiego, to ten cierpiał, bo akcje rzadko przechodziły przez niego, albo w ogóle piłka nie docierała tak wysoko.
Tymczasem futbol na najwyższym poziomie się zmienia. Jeszcze parę lat temu krytykowano Maurizio Sarriego za „uwalnianie” z roli defensywnego pomocnika N’Golo Kante, dziś dzięki włoskiej szkole to jeszcze bardziej uniwersalny piłkarz. Nie można być wyłącznie od jednej, dwóch kwestii, trzeba posiadać więcej narzędzi w warsztacie rozgrywającego. W zasadzie można to ująć prościej: dziś każdy w drugiej linii musi potrafić rozgrywać, a nie np. tylko odbierać, tylko asekurować, tylko uzupełniać.
GDZIE JEST PRZYSZŁOŚĆ
Może więc rozwiązanie jest tam, gdzie znaleźli je Szkoci – by przyspieszyć grę kadry, należy szukać rozwiązania w młodszych rocznikach. Polska kadra może przegrać baraż ze Szwecją i mieć długi okres przygotowań do kolejnych eliminacji Euro 2024. Może dojść do zmiany pokoleniowej: tej, której nie chciał dokonywać Adam Nawałka, której podjął się (z różnym skutkiem) Jerzy Brzęczek, którą bardziej przekrojowo i chaotycznie robił Paulo Sousa. Jednak Czesław Michniewicz musi mieć z kogo wybierać.
Obecny selekcjoner pewnie żałuje, że ogromne problemy zdrowotne dotknęły Patryka Dziczka, którego prowadził w młodzieżówce. Po tym piłkarzu było widać umiejętność inteligentnego przyspieszania gry, szybkiego działania i łatwości, z jaką zarządzał atakami drużyny. Gdy trzeba było, w taktyce Michniewicza spełniał funkcję typowej „szóstki”, gdy biało-czerwoni częściej posiadali piłkę, pokazywał efekty w ataku. Teraz tę rolę próbuje spełniać Łukasz Poręba z Zagłębia Lubin, zmiennikami w U-21 ostatnio byli Maciej Żurawski oraz Lederman.
Ciekawe przypadki są z roczników młodszych, czyli z 2003, który przed wybuchem pandemii szedł pewnie po awans do mistrzostw Europy U-17. Jednak nawet imponująca kadra Marcina Dorny miała „zadaniowca” (Jakub Kisiel, obecnie na wypożyczeniu w Stomilu Olsztyn z Legii Warszawa), bardziej rozgrywającą „ósemkę” (Mateusza Łęgowskiego) oraz biorącego na siebie ciężar gry Kacpra Kozłowskiego. Ten ostatni jest oczywiście wielkim talentem na przyszłość polskiej kadry, lecz zwykle gra o linię wyżej, bliżej ataku, choć u Sousy wchodził także w miejsce Mateusza Klicha. Łęgowski jest też ciekawym przypadkiem, ponieważ wiosną coraz częściej pokazuje się w Ekstraklasie. Był już na wypożyczeniu w Valencii, gdzie ściągnięto go, ponieważ… miał inne atrybuty, niż wychowywani od lat hiszpańscy rówieśnicy ze środka pola. Ostatecznie tam nie został, ale to pokazuje, jak pewnego rodzaju fizyczność, pragmatyczność pomocników kształconych w Polsce jest postrzegana za granicami.
Nawet gdyby narzucał się oczywisty następca Krychowiaka, musiałby wyjść z jego cienia. Mowa jednak o reprezentancie, który ukształtował ideę gry na tej pozycji dla całej generacji, z jego topowym momentem w karierze przypadającym na najbardziej udany turniej kadry w XXI wieku. Stąd myślenie o „Gilmourze” w polskim zespole jest mrzonką. Część z już wykorzystywanych zawodników – Jakub Moder, Mateusz Klich, Piotr Zieliński, Jacek Góralski, Karol Linetty i inni – raczej nie dała powodów, by sądzić, że któryś w pojedynkę odmieni sposób postrzegania tej kluczowej dla gry zespołu roli. A może to po prostu nie jest wyłącznie ich zadanie, bo potrzebują do tego trenera. W Szkocji też ktoś na tego Gilmoura postawił: pomimo jego braków (doświadczenia, warunków fizycznych) Steve Clarke korzysta teraz z inteligencji gry pomocnika, która wznosi tamtejszą kadrę na wyższy poziom. Tymczasem trudno nie odnieść wrażenia, że tempo rozegrania akcji Polaków znów stopniowo zwalnia: kierunek poprzeczny, „na hol” lub ze skupieniem wyłącznie na destrukcji. Czy to nas jednak do czegokolwiek przybliża? Na pewno nie do bramki przeciwnika.