Jeśli mówiąc o swoich inspiracjach umieszczasz w jednym szeregu amerykańskie country, New Age i Young Thuga, to musisz przyciągnąć uwagę internetu. Tak też było w przypadku artysty o pseudonimie RMR (wymawiane rumour), którego ubiegłoroczny singiel Rascal rozpoczął viralową karierę zamaskowanego wrażliwca.
Z tego względu RMR-owi momentalnie przypięto łatkę nowego Lil Nas X-a. Bo taki miły chłopak, śpiewa wysokim głosem i nawiązuje do estetyki country, gatunku, na punkcie którego Amerykanie szaleją nie od dzisiaj. Unikalibyśmy jednak tak bezpośrednich porównań, bo dwudziestoparoletni artysta próbuje eksplorować swoją twórczością zupełnie nieodkryte ścieżki. Dla jednych innowacyjne i zachwycające, dla innych groteskowe i żenujące niczym wygibasy Magdaleny Ogórek i Jarosława Jakimowicza w TVP Info.
Jest w nim coś z pociesznego romantyka, którego ukryta za groźną balaklawą wrażliwość przekracza przyjęte normy stereotypowego gangsterskiego wizerunku. Jest w nim też coś z naturszczyka, któremu zupełnie przypadkowo wymsknęło się coś pionierskiego i dzięki temu udało mu się zachwycić wielu odbiorców, również tych, którzy z rapem nie mieli wcześniej po drodze. Pytanie tylko, czy była to jednorazowa akcja.
Country, jakiego nie znacie
Ale zacznijmy od początku. Gdybyśmy cofnęli się w czasie o dokładnie 12 miesięcy, znaleźlibyśmy się w rzeczywistości, w której ludzie nie mają pojęcia, kim jest RMR. Jego debiutancki singiel Rascal pojawił się na YouTube 26 lutego 2020 roku i był to moment, w którym raper z Atlanty dał się poznać całemu światu. Patrząc na miniaturkę zdobiącą ten klip skojarzenia są jednoznaczne - pozerski gangsta rap, przewózka w markowych ciuchach i pokaźny arsenał broni. Nic bardziej mylnego. Po odpaleniu klipu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przenosimy się do jedynego w swoim rodzaju alternatywnego uniwersum, w którym country ballada spotyka antypolicyjny trap. Autoironiczny geniusz czy poziom rapowego mema?
Żeby było jeszcze ciekawiej - przez lata utarło się przekonanie, że country powstawało wyłącznie z myślą o białych Amerykanach. Termin whitewashed w stosunku do muzyki, której esencją są trzy akordy i prawda, jak kiedyś opisał ów gatunek Harlan Howard, został przyklejony na podstawie widocznej dominacji artystów o tym kolorze skóry oraz faworyzującej ich narracji, przyjętej przez największe wytwórnie czy stacje radiowe. W mediach zapanował stereotyp, że jest to muzyka nagrywana przez białych artystów i przeznaczona dla białego odbiorcy, koniec dyskusji. Zresztą, hasło Howarda poprawiła później Alice Randall - pierwsza czarnoskóra piosenkarka, która dotarła na szczyt zestawienia Hot Country Songs - mówiąc, że country definiują następujące prawdy: Life is hard. God is real. Family, whiskey and road are significant compensations, and the past is better than the present. That’s country. Three chords and those four truths.
Trzeba jednak pamiętać, że historycznie ta uwielbiana przez obywateli USA muzyka przypłynęła do Nowego Świata m.in. z Afryki, kiedy to około sto lat temu w Appalachach rodziła się folkowa bohema, wypełniająca swój czas graniem na banjo i śpiewaniem piosenek o życiu. Rasowo podzieliła ów gatunek era Jima Crowa i dopiero słynnemu wokaliście (i świetnemu baseballiście) Charleyowi Pride’owi udało się osiągnąć spektakularny sukces na skalę kraju. Muzyk dotarł do topu billboardowej listy Hot Country Songs z kilkudziesięcioma utworami i stał się pierwszą afroamerykańską gwiazdą country. W nieco późniejszym okresie pojawiali się też kolejni czarnoskórzy artyści/-ki trafiający ze swoim przekazem do mainstreamu: Darius Rucker, Petrella Ann Bonner, Jimmie Allen czy Cowboy Troy.
W ostatnich latach podejście mediów do afroamerykańskiego country (wymieszanego z rapem) zaczęło się powoli zmieniać. Przykładem pojedyncze wystrzały pokroju wspólnego - i koszmarnego - utworu B.O.B i Taylor Swift, czy absurdalnego collabo z 2013 roku, kiedy LL Cool J i Brad Paisley spotkali się w utworze Accidental Racist. Nowojorski raper kładzie w nim tak odklejone linijki, jak If you don't judge my gold chains, I'll forget the iron chains oraz RIP Robert E. Lee/But I gotta thank Abraham Lincoln for freeing me, a cały utwór utrzymany jest w powodującej torsje manierze nie jestem rasistą, ale… minimalizującej zło wyrządzone przez niewolnictwo i dokonania Konfederatów. Obstawiamy, że bankowo spodobałby się Mariuszowi Max-Kolonce, ale jakby co - my was ostrzegaliśmy.
Zostawmy jednak trudną przeszłość i przejdźmy do internetowej teraźniejszości. Nieco świeższe przykłady tik-tokowego challenge’u The Git Up autorstwa Blanco Browna, popowego podejścia Kane’a Browna czy osiągającego zawrotne wyniki Lil Nas X-a, którego przebój Old Town Road pokrył się niedawno czternastokrotną platyną - co jest bezprecedensowym wydarzeniem w historii branży muzycznej - pokazały, że coś w tej materii się ruszyło, a czarnoskórzy artyści są ponownie odpowiedzialni za osiągające komercyjny rozgłos country. Warto zauważyć, że podobnie jak RMR, każdy z wymienionych osiągnął sukces dzięki viralowemu efektowi social mediów.
Trap dla niepoprawnych romantyków
Wygląda na to, że RMR próbuje na nowo zdefiniować country, czerpiąc oczywiście z dokonań białych artystów - zespołu Rascal Flatts czy Keitha Urbana - ale interpretując ten gatunek na swój zupełnie zwariowany sposób. Artysta chcący zachować pełną anonimowość i enigmatycznie ukrywający się pod kominiarką udzielił do tej pory tylko kilku wywiadów. W każdym z nich podkreślał wytarte do granic możliwości hasło, że muzyka jest dla niego najważniejsza, a celebrycki clout zupełnie niepotrzebny. Tych trywializmów było zresztą znacznie więcej: gadki o poszerzaniu świadomości odbiorców, o tym, że za każdym ruchem stoi jakaś głębsza idea, czy o zmienianiu - oczywiście poprzez muzykę - świata na lepsze.
Gdzie hype, tam również krytyka - nie wszystkim spodobał się country trap RMR-a. Popularny portal Pitchfork, którego oceny nierzadko powodują zdziwienie publiczności (nieskończone pokłady miłości dla Drake’a, Lany del Rey czy Bon Ivera i nieustająca niechęć do Kida Cudiego) przyznał debiutanckiej EP-ce Drug Dealing is a Lost Art fatalną notę 3.3. Naszym zdaniem lekko niesprawiedliwie, chociaż z kilkoma kwestiami ciężko się nie zgodzić. Stephen Kearse wypunktował sympatycznego gangstera, zarzucając mu fejkową mitologię, jaką zbudował wokół swojego wizerunku, atakując go o infantylne podejście do artyzmu (ludzie, słuchajcie uszami, nie oczami i tego typu kwiatki) i sprowadzając jego twórczość do pustego smartfona - nowoczesnego, ładnego, ale bezwartościowego.
Zarzutom w tej recenzji nie było końca, a tekst można spuentować stwierdzeniem, że obdarzonemu boskim wokalem raperowi brakuje pomysłowości i wyobraźni. Całość nie spodobała się również znanemu jutuberowi Anthony’emu Fantano, który zarzucał materiałowi generyczność, słabą produkcję (dostało się też Timbalandowi) i brak zdefiniowanego, oryginalnego soundu - chwalił natomiast umiejętności wokalne podopiecznego Warner Records. Fair enough.
Z drugiej strony propsował go m.in. magazyn Complex, nazywając rapera urodzonym songwriterem, niektórzy dopatrywali się też skrzętnie zorganizowanego planu - takiego sprytnego - w ramach którego RMR miał być produktem wielkiej wytwórni, a cały enigmatyczny anturaż i mgła tajemniczości są zaplanowanymi co do centymetra akcjami promocyjnymi. Kto wie, być może nie jest to stwierdzenie na wyrost.
Rok 2021 zaczął się dla RMR-a singlem Her Honeymoon, który raczej nie zwiastuje nadejścia wiekopomnego, rewolucyjnego dzieła z jakiejkolwiek kategorii. To zlepek dotychczasowych zajawek rapera - melancholijnego r’n’b, płaczliwego trapu i miłości do amerykańskiego folku z Południa. Z drugiej strony, w październiku 2020 zajawił na swoim Instagramie collabo z Orvillem Peckiem, czyli kanadyjskim, zamaskowanym kowbojem-gejem, co brzmi już interesująco. Debiutancki longplay może się okazać muzycznym być albo nie być i zweryfikować jakość - oraz podważany przez niektórych talent - tego anonimowego, trapowego rewolucjonisty. Ile w tej plotce prawdy - czas pokaże.