Czy Adam Sandler chciał tym filmem zrobić prezent samemu sobie? Jeśli tak, to idealnie trafił w gust obdarowanego. A jeżeli dalej powtarzasz pod nosem: I love this game – pokochasz także ten tytuł.
Pewnie nie każdy wie, że Sandler to fanatyk koszykówki. Tak jak Jack Nicholson jest stałym widzem meczów Los Angeles Lakers, tak Adam Sandler regularnie bywa na spotkaniach New York Knicks. Młodzieńcze marzenia o byciu gwiazdą koszykówki boleśnie zdeptała matka natura, dając mu krępą budowę ciała i niecałe 180 centymetrów wzrostu. Co masz zrobić, żeby poprawić swoją grę? Na początek poddać się transplantacji całego ciała – miał zażartować LeBron James, gdy Sandler, grywający do teraz amatorsko, zapytał go o kilka boiskowych porad. Swoją drogą LeBron jest współproducentem Rzutu życia.
I czuć, że zrobili to zajawkowicze. Niedzielny obserwator pewnie zażądałby, by akcję napędzały topowe spotkania NBA. Tymczasem tu, choć i NBA, i nawet jej legendy przewijają się przez cały film, ważniejsze jest to, jak hartuje się stal. W końcu każdy, nawet najbardziej znany gracz, kiedyś musiał zaczynać.
W przypadku Bo Cruza (w jego rolę wcielił się gwiazdor NBA Juancho Hernangomez) początki wiodły przez brudne, hiszpańskie podwórka, gdzie w półmroku, przy aplauzie lokalnej widowni, wymiatał w meczach ulicznej koszykówki. Grał jak szatan, co nie umknęło uwadze cenionemu łowcy talentów, Stanleyowi (Adam Sandler). Jego robota przypomina mniej więcej tę, którą parał się George Clooney w W chmurach, tyle że tamten latał po świecie i zwalniał – ten lata po świecie i zatrudnia. Wyszukuje młodych, zdolnych w krajowych ligach, rozgrywkach uczelnianych, czasem nawet na ulicach, byle tylko byli świetni i nieodkryci. Dokładnie tak wyglądała historia z Cruzem, którego kojarzyć mogli co najwyżej osiedlowi rywale z boiska, tymczasem facet posiadał umiejętności, predestynujące go do bycia zawodowcem.
A dalej? Dalej mamy typowe hollywoodzkie, podnoszące na duchu kino, w którym na bohaterów czeka pasmo niepowodzeń, prób charakterów, wyzwań, upadków i wzlotów. Twórcy nawet nie ukrywają, że niespecjalnie zależy im na oryginalności; zwroty akcji wyglądają jak stworzone przez generator feel good movies. Co jednak zrobić z tym, że ogląda się to naprawdę nieźle? Być może przez zaskakująco bezpretensjonalny żart (nie przegapcie pierwszych scen) albo wyjątkowo dobrego Adama Sandlera (o renesansie jego kariery pisaliśmy tu). Ogląda się jego Stanleya i ma wrażenie, że to z jednej strony dorosły, już nie wygłupiający się bohater jego poprzednich filmów (zwłaszcza Kariery frajera), a z drugiej – facet, który całe życie czekał na to, by spełnić swoje marzenia i znaleźć zawodnika idealnego. Chyba tak samo jak Sandler – filmowiec czekał na zrobienie filmu o koszykówce. Nie jest to, rzecz jasna, poziom Rocky'ego, gdzie Balboa był postacią, która autentycznie żyła i oddychała tylko dla boksu. Może wpływ na to miało zatrudnienie niezawodowego aktora; o Hernangomezie, na co dzień występującym na pozycji silnego skrzydłowego w Utah Jazz, można powiedzieć, że na ekranie nie przeszkadza. I jest to jednak kino mniej emocjonalne, a bardziej masowe, rodzinne. Co nie znaczy, że złe – przeciwnie, w swojej niszy spełnia wszystkie kryteria jakości.

Najlepsze jest jednak w Rzucie życia to, co cechuje najważniejsze filmy sportowe: Moneyball, Creeda, może nawet stareńkiego Rocky'ego. Karierę zawodniczą, obojętnie jakiej dyscypliny sportowej, obejmują nie chwile triumfu pośród kamer, ale tysiące godzin, spędzonych na treningach w jakichś podłych salkach. Dobrze poprowadzona kariera nie zależy tylko od samego zawodnika i jego trenera, ale decyzji innych osób, zbiegów okoliczności, łutów szczęścia. Generalnie nawet mając talent, łatwiej nie odnieść w sporcie sukcesu aniżeli odnieść. I o tym wszystkim opowiada nowa premiera Netfliksa. Przecież gdyby Stanleyowi nie zachciało się nocnych spacerów po Hiszpanii, Cruz dalej pykałby w kosza pomiędzy zagryzaniem kolejnych churrosów. Fuks, treningi, treningi, więcej treningów. Taki koszykarski Whiplash, ale tu nikt się nad nikim nie znęca.

Komentarze 0