Rafael Benitez wraca do Anglii po dwóch latach, które spędził w Chinach i choć nazwisko ma już wyrobione, to nadal ma coś do udowodnienia. Z Evertonu ma w końcu uczynić zespół, który zacznie osiągać cele, o jakich często mówi. Jako pierwszy od blisko 130 lat przełmuje również trenerską granicę między The Toffees a Liverpoolem FC.
Lista jest bardzo krótka: William Edward Barclay i Rafael Benitez. To wszyscy ludzie, którzy trenowali zarówno Liverpool, jak i Everton. Ten pierwszy w 1892 roku zdecydował się opuścić The Toffees po tym, jak klub przenosił się na Goodison Park i przechodził do lokalnego rywala, który dopiero powstawał. Benitez przerwę miał dłuższą, ale jego powrót na drugą stronę rzeki Mersey rozpala emocje. Te negatywne również. Kilka dni przed oficjalną informacją, na ogrodzeniu posesji Beniteza (rodzina mimo jego częstych podróży i niedawnej pracy w Chinach nadal mieszkała w Anglii) zawisł transparent, który miał go na celu zastraszyć, a sprawą już zajmuje się policja.
Pozostali fani Premier League na powrót Hiszpana czekają z ciekawością. Właściciele Evertonu jeszcze kilka tygodni temu nie brali nawet pod uwagę zmiany menedżera, ale Carlo Ancelotti zaskoczył ich zupełnie, gdy z dnia na dzień pojawił się temat Realu Madryt. Kibice mieli do Włocha duży żal o sposób rozstania, ale i wykonaną pracę, bo ostatecznie nie przeprowadził odpowiedniej przebudowy. Można powiedzieć, że zostawił szatnię pełną indywidualności – niektórych ze sporym potencjałem – ale nie stworzył z nich drużyny. Teraz to zadanie czeka Beniteza.
Dla Evertonu to ciekawe połączenie. Klubowi, co pokazało przyjście Ancelottiego, marzy się menedżer, który ma mocne nazwisko. Jego CV ma uwiarygodnić ambicje sięgające przecież regularnej gry w europejskich pucharach. Benitez – zwycięzca Ligi Mistrzów, zdobywca Pucharu UEFA oraz Ligi Europy czy dwukrotny mistrz Hiszpanii – ten warunek spełnia. Trofea wygrywał w Valencii, Liverpoolu, Interze, Chelsea oraz Napoli. Jednocześnie przydałby się ktoś, kto razem z klubem szedłby w górę.

Benitez też poniekąd się w to wpisuje. Jest ambitny i ma coś do udowodnienia. Nie jest już młody, bo ma 61 lat, czyli tylko o rok mniej od Ancelottiego, ale trudno go nazwać sytym kotem. Włoski poprzednik wygrywał jeszcze więcej od niego i na Everton mógł patrzeć nieco z góry. Benitez potraktuje pracę na Goodison Park jako szansę.
W ostatnich latach Hiszpan nie pracował w klubach o takich możliwościach. Pandemia zastała go w Chinach, gdzie pracował w Dalian Professional. Przychodził tam poniekąd jako trener, ale też ktoś, kto miał uczyć w klubie poważnej piłki. Wyniki miał jednak dość przeciętne – z 38 meczów wygrał tylko 12 i pracę zakończył w styczniu. Mimo wszystko Benitez w Chinach nie odcinał tylko kuponów. Jak później opowiadał, lockdown sprawił, że miał więcej czasu, by przeanalizować, co poszło nie tak.
Po zwolnieniu wrócił do Anglii i szykował się na kolejne wyzwanie. Godzinami zajmował się analizami meczów i śledził wnikliwie Premier League, o czym ciekawie opowiadał w wywiadzie. Wiedział, że gdy tylko pojawi się jakiś wakat, będzie chciał spróbować. Czuł, że to zawsze będzie jego środowisko.
Ostatnie zetknięcie się Beniteza z tą ligą było dla niego dość frustrujące. Newcastle zgodził się objąć jeszcze przed końcem sezonu 2015/16, gdy musiał ratować drużynę przed spadkiem, to się nie udało, później mimo odejścia czołowych postaci Sroki Beniteza zdominowały Championship i szybko wróciły do Premier League. Tam Hiszpan prowadził zespół trudny do pokonania, ale też chwilami trudny do oglądania. Jego przeciwnicy zwracali uwagę na ultradefensywną taktykę, praktycznie porzucenie pressingu i podejście, by z silniejszymi rywalami przegrać jak najniżej.
Zwolennicy mówili jednak, że potencjał ludzki nie pozwala na wiele więcej, dlatego 10. i 13. miejsce trzeba traktować z szacunkiem. – Nikogo nie okłamuję. Wiem, że jeśli prowadzisz Newcastle i grasz przeciwko Manchesterowi City, prawdopodobnie przegrasz dziewięć meczów na dziesięć. Ale chcę mieć pewność, że wygrasz ten jeden – powtarzał.
Benitez jednak najbardziej męczył się w relacjach z zarządem. Wiele razy powtarzał, że Newcastle zasługuje na dużo więcej. Świetnie czuł nastroje wśród kibiców i mówił, że mało który klub w Anglii ma tak dużą, oddaną bazę fanów. Geordies byli z drużyną na dobre i na złe, mimo że rządy Mike'a Ashleya pozbawiły ich złudzeń, że będzie jeszcze tak, jak choćby w latach 90. czy na początku XXI wieku, kiedy Newcastle kończyło ligę na podium, grało w finale Pucharu Anglii, występowało w Lidze Mistrzów czy docierało do półfinału Pucharu UEFA. Benitez tymczasem cały czas mówił o tym, że to właśnie tam jest miejsce takiej firmy jak Newcastle.
Jako jeden z niewielu trenerów w erze Ashleya Hiszpan zbudował więź z trybunami. Gdy coraz częściej było słychać o tarciach i o tym, że właściciel może zmienić menedżera, fani przychodzili na St. James' Park z napisami: „Jeśli Rafa odejdzie, my odejdziemy”. Po sezonie 2018/19 rozstanie stało się oficjalne i fani nie przyjęli tego dobrze. Gdy zaczęły się kolejne rozgrywki, a na mecze przychodziło ich mniej, pokazali, że nie były to tylko puste słowa.
Benitez naprawę Evertonu będzie musiał zacząć od tyłów. To był największy mankament The Toffees, którzy potrafili dobrze zacząć sezon i pokazywać możliwości w ofensywie, ale obrona grała niepewnie. Liczby pokazują, że była zupełnie przeciętna na tle ligi, a częste zmiany w jej szeregach też nie pomagały. Można więc liczyć, że Hiszpan poukłada tę formację w oparciu o Michaela Keane'a, Bena Godfreya i Masona Holgate'a. W Newcastle często stosował ustawienie z trójką z tyłu, więc wszyscy mieliby wtedy szansę na grę, a Lucas Digne mógłby zostać przesunięty wyżej na wahadło, by robić użytek ze swojej szybkości i dobrych dośrodkowań.
Drużyny Beniteza często nazywało się nudnymi, ale jeśli będzie miał do dyspozycji lepszych piłkarzy niż w Newcastle, to wcale nie musi się powtórzyć. Owszem, u niego na pierwszym miejscu stoi organizacja w defensywie, jednak z przodu też widać pewne schematy, które można będzie przenieść. Na współpracę z hiszpańskim menedżerem ręce musi zacierać Dominic Calvert-Lewin. Silna, skuteczna dziewiątka to u Beniteza podstawa, a tu na szczęście taką zastał i nie będzie musiał się upominać u szefów. Przyszłość Jamesa Rodrigueza to znak zapytania, ale jeśli zostanie, Everton nadal będzie miał kreatora gry, wokół którego można coś budować. Richarlison ze swoją energią pomoże w pracy w defensywie, jednak Benitez będzie starał się stworzyć mu jak najlepsze warunki do gry z Calvertem-Lewinem.

Benitez odpowiedzialne zadanie będzie miał z ułożeniem środka pola. Na pewno cieszy go możliwość współpracy z Allanem, z który minęli się w Napoli. Widać było w poprzednim sezonie, że gra w odbiorze Evertonu cierpi, gdy Brazylijczyk nie może grać. Kiedy był na boisku, stanowił tarczę dla defensywy i u Hiszpana może być jednym z liderów. Resztę trzeba będzie ułożyć z zestawu Tom Davies, Gylfi Sigurdsson i Andre Gomes. Są tu ciekawe nazwiska, ale Benitez może jeszcze szukać wzmocnień. Zyskać może również Alex Iwobi. Nigeryjczyk dobrze prezentował się na prawym wahadle, więc jeśli nowy menedżer postawi na ten system, można tego spróbować.
Na Goodison Park Benitez nie powinien się też obawiać o powtórkę z Newcastle. Tam często obiecywano mu wzmocnienia, a koniec końców dostawał piłkarza z dalszych miejsc na liście życzeń, o ile w ogóle klub kogokolwiek kupował. Everton transferów się nie boi. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko Manchester City, Manchester United i Chelsea wydały w Anglii więcej pieniędzy na wzmocnienia.
The Toffees bardziej jednak potrzebne jest czyszczenie szatni niż zakup kolejnego wagona piłkarzy. Tu są jednostki, na których można zbudować ciekawy zespół, ale też wiele nazwisk, z których nie ma większego pożytku, a pobierają spore tygodniówki. Benitez zacznie od przebierania między nazwiskami, by ocenić, kto spełnia jego wymagania. Można spodziewać się może dwóch, góra trzech konkretnych wzmocnień, bo mimo tego, że Everton ostatnio spisuje się poniżej oczekiwań, to tutaj nie ma konieczności przeprowadzania rewolucji. Teraz przyszedł czas żmudnej pracy. Kibice tyle słyszą o ambicjach sięgających europejskich pucharów, ale w końcu chcą to zobaczyć.
